Mam być Czarną Mambą

Archiwum artystki
Iwona Pavlović
Iwona Pavlović Archiwum artystki
Rozmowa z Iwoną Pavlović, tancerką, jurorką znaną z programu "Taniec z gwiazdami".

- Przyjechała pani do Opola z Karpacza, czyżby tancerka zamieniła parkiet na narciarskie stoki?
- Przyjechałam z Karpacza, ale na nartach tam nie jeździłam. Pełniłam swoją zawodową powinność, czyli udzielałam tam lekcji tańca, często zresztą narciarzom, którzy rano szusowali po stokach, a popołudniami - przychodzili na spotkania ze mną do hotelu "Gołębiewski".

- Tancerze unikają nart z obawy o kontuzje?
- To bardzo kontuzjogenny sport, nie chcemy się więc narażać. Przez całą karierę taneczną unikałam stoków, choć bywało, że miałam ochotę na szusowanie. W końcu nauczyłam się jeździć na nartach, ale dopiero gdy skończyłam karierę taneczną. I nawet mi ta nauka szusowania szybko poszła, bo tancerze mają odpowiednią koordynację ruchową, są wysportowani. Jednak gdy jadę na nartach, z tyłu głowy wciąż siedzi obawa przed upadkiem i urazem. Więc uprawiam jazdę turystyczną, po niebieskich trasach i czerwonych - ale tych łagodniejszych. Raz zdarzyła mi się "stłuczka" na nartostradzie, ale to nie ja na kogoś wjechałam, tylko na mnie wjechano, miałam po tym wypadku unieruchomione kolano, co bardzo utrudniało mi życie zawodowe.

- Łatwo jest zakończyć karierę taneczną, skoro całe życie podporządkowane było tańcowi?
- W tańcu wszystko jest postawione na głowie, bo mimo że byłam zawodowcem i utrzymywałam się z tańca, zawodu tancerz towarzyski nie ma. W Polsce nie ma prawnie usankcjonowanej na przykład emerytury dla osoby uprawiającej taniec towarzyski. Ostatnio dowiedziałam się, że gdybym tańczyła estradowo, czyli w klubach nocnych, to o taką emeryturę mogłabym się starać, ale ponieważ tańczyłam turniejowo na halach sportowych - to się mi nie należy. Tak to jest w tym zawodzie.

- Baletnica może odejść na emeryturę i to dość wczesną…
- Nas to nie dotyczy. Chociaż taniec to nasz zawód i odprowadzamy podatki - to na emeryturę liczyć nie możemy. Zresztą ja się do emerytury nie śpieszę, mam co robić, prowadzę szkołę tańca. Sam moment odejścia z tańca zawodowego, zejścia z parkietu - nie jest łatwy. Wielu tancerzy spóźnia się, robią to wówczas, gdy zaczynają przegrywać konkurencję z młodszymi, świeżymi parami. Tymczasem sztuką jest zejść z parkietu niepokonanym, oddając miejsce młodemu pokoleniu.

- A jaki jest dzień po, to znaczy dzień po skończeniu kariery zawodowego tancerza?
- W domu po obudzeniu poczułam wolność i radość: nic nie muszę robić, wreszcie mam czas tylko dla siebie, nic mnie nie goni. A potem przyszła pustka. Gdy poszłam, jako obserwator, na jakiś turniej taneczny, to się rozpłakałam. Sama sobie zadawałam pytanie: - Czemu mnie tam nie ma? Na szczęście odchodząc z tańca mieliśmy z Arkiem swoje plany - budowaliśmy szkołę tańca, to znaczy nie chodziliśmy prowadzić kursy do wynajmowanej sali, tylko prowadziliśmy prawdziwą inwestycję budowlaną.

- Jest pani planistką?
- I to bardzo dużą. Wyznaję zasadę, że bez planowania nie ma działania, swe plany mam w głowie, ale i w notatkach. Życie już na tym polega, że coś się zaczyna i coś się kończy, trzeba umieć to przewidzieć i mieć własne pomysły na kolejne życiowe etapy.

- Zna pani powiedzenie o tym, jak rozśmieszyć pana Boga? Trzeba mu powiedzieć o swych planach.
- Oczywiście, że znam, ale trzeba z nim rozmawiać i powiedzieć o swych planach. Chociaż w tym powiedzeniu jest dużo prawdy. Mimo to uważam, że marzyć trzeba, a także planować, jak te marzenia spełnić. Na całe szczęście los nie krzyżował mi planów życiowych.

- Nawet podczas pobytu w Londynie?
- Nawet. Owszem, to były najcięższe trzy lata w moim życiu, ale liczyłam się z tym, gdy tam jechałam. Wiedziałam, że jadę, by trenować, ale i do pracy na czarno, aby mieć z czego żyć i te treningi opłacać. Byłam jak Kopciuszek, który cały dzień ciężko sprząta i przebiera ziarenka, a wieczorem wkłada piękną kolorową suknię i idzie na bal, czyli na trening. Do tego stopnia oszczędzaliśmy na przykład na ogrzewaniu w mieszkaniu, które zajmowaliśmy, że pewnego dnia zobaczyłam sople lodu zwisające z kranu. I to w Londynie, który przecież nie jest szczególnie mroźnym miastem. Teraz wiem, że nigdzie - tak jak wówczas w Londynie - nie nauczyłam się sztuki życia i przeżycia.

- Londyńskie życiowe nauczki?
- Jestem mocną osobą, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Mało choruję, nie tak łatwo mnie zmęczyć. Zanim zahartował mnie pobyt w Londynie, odebrałam naukę pracowitości od rodziców, a następnie od trenerki w Polsce, którą była pani Maria Jolanta Felska. Bałam się, stawałam przed nią na baczność, a jednocześnie dziękowałam, że pozwoliła mi spędzić trudne czasy w kraju, w kolorowym świecie tańca. W Londynie - tak się złożyło - nauczyłam się, że Polacy nie są skorzy pomagać rodakom, tak przynajmniej wówczas było. Owszem, początkowo pomogła mi Mariola Free, żona właściciela fabryki butów, za co jej bardzo dziękuję do dzisiaj. Kleiłam podeszwy, a potem niemal wszystkie zarobione pieniądze przeznaczałam na taniec. Ale z innymi Polakami jakoś nie umieliśmy nawiązać kontaktu. Daliśmy sobie radę, oczywiście nie bez wyrzeczeń - płaciłam 20 funtów za 45 minut lekcji tanecznej, a puszkę coca-coli za funta piliśmy z moim partnerem na spółkę.

- Polacy unikali was?
- Trzymali dystans. Do tej pory tak jest. Byłam jakiś czas temu z mężem na Zanzibarze i spotkaliśmy tam Polaków, ucieszyliśmy się i staraliśmy się z nimi zintegrować. Niestety nie dało się, wyraźnie nas unikali.

- Może przestraszyli się, bo jest pani sławna? Choć to byłoby dziwne, bo wielu Polaków chce mieć prywatne foty celebrytów, aby móc je "sprzedać", choćby gazetom.
- Coś takiego to mi się przydarzyło podczas wakacji na Kubie. Pamiętam, jak ćwiczyłam podczas wodnego aerobiku, a pewna dziewczyna, Polka, przyczaiła się w barku i zza szklanek starała się zrobić mi zdjęcie. Trochę jej unikałam, zrobiła ujęcie z boku. Potem to zdjęcie odnalazłam w jakiejś gazetce. Ale to drobiazg.

- Nie ma pani żalu do paparazzich, którzy usiłują wcisnąć się choćby na pani prywatne przyjęcie?
- To ich praca, mam tego świadomość. Najważniejsze: nie zadzierać z tymi fotoreporterami, bo wtedy staną się szczególnie uparci, złośliwi i nieprzyjemni. Mój bratanek ostatnio mnie pouczał: ciociu, jak ich widzisz, to nie pokazuj im języka albo środkowych palców, bo tylko na to czekają. Ty się uśmiechaj, bo zdjęcie uśmiechnięte nie jest atrakcyjne. Mam też świadomość, że oni muszą robić te zdjęcia, bo jest ogromne grono czytelników, którzy właśnie dla tych fotek kupują gazetę. Mój wujek osobiście kupuje takie gazety, a ja mu powtarzam, że jest sponsorem nagonki również na mnie. Gdy ostatnio miałam przyjęcie z okazji 50. urodzin…

- I pani o tym tak swobodnie mówi? Gwiazdy ukrywają swój prawdziwy wiek!
- Mówię. Nie chcę mieć tych 50 lat, ale mam - więc godzę się z tym. No więc kiedy robiłam przyjęcie urodzinowe w restauracji na olsztyńskiej starówce, przyszłam tam wcześniej, aby witać gości i zastałam już trzech panów z aparatami. Pouśmiechałam się, chwilę porozmawiałam, ale wyjaśniłam, że wejść na imprezę nie mogą, tym bardziej, że wśród gości byli i Kasia Skrzynecka, i Ania Guzik, i Stan Borys. Dodałam, że mogą próbować robić zdjęcia przez okna i życzyłam miłego wieczoru…

- I faktycznie nie weszli?
- Faktem jest, że jeden z nich na chwilę, nie wiemy jakim cudem, wszedł. Udało mu się zapewne przemknąć w zamieszaniu, w końcu miałam na urodzinach 80 gości. Szybko został rozpoznany i grzecznie poprosiliśmy go opuszczenie sali.

- Gdyby nie program "Taniec z gwiazdami" - nie miałaby pani utrapień z fotoreporterami ani gwiazdorskich znajomości…
- Ten program to był prezent od losu. Byłam już po czterdziestce i, co tu kryć, w tym wieku nie oczekuje się "ekstremalnych" przygód, takich jak udział w wielkim telewizyjnym show nadawanym na żywo. Z drugiej strony miałam już tyle za sobą: taniec zawodowy, budowę szkoły tańca, sędziowanie turniejów… Należała mi się jakaś odmiana. I właśnie w tym momencie ogłoszono casting, zaproszono mnie. Nie za bardzo wiedziałam, jak się przygotować, jak ubrać.

- Jak Czarna Mamba!
- Podobnie powiedziała mi koleżanka: Iwona, nie wiesz kogo szukają: czy brunetki, czy rudej, czy blondynki… Czy wesołej, czy ostrej, czy łagodnej. Czy mądrej, czy głupiej. Bądź sobą. Byłam więc Czarną Mambą.

- Czy pani naprawdę jest taka ostra, jak podczas tych ocen? Gdyby nie pocieszająca Beata Tyszkiewicz, to niemal każda z ocenianych przez panią par, szczególnie na początkowym etapie, po pani recenzji płakałaby z rozpaczy.
- Opowiem taką oto scenkę: po pierwszym programie, gdy już zeszliśmy z wizji, pewien mężczyzna, biegnie do mnie. Nie wiedziałam jeszcze wtedy dokładnie, że jest to dyrektor programowy, ale po minie rozpoznałam, że nie będzie wesoło. I faktycznie: "Co pani wyprawia, to jest program rozrywkowy, a pani po nich tak jedzie!" - dość ostro mówił. Na co ja, nie ukrywam, odpowiedziałam zdecydowanie: "Po pierwsze - proszę spokojnie, po drugie - przecież poproszono mnie, abym rzetelnie oceniała, co też czynię". Odszedł, a inni patrzyli na mnie jak na samobójczynię, "Iwona, ty wiesz, z kim rozmawiałaś?". Przez tydzień nie miałam żadnego sygnału z telewizji, a gdy przyjechałam na kolejny program, pan dyrektor uścisnął moją dłoń i powiedział: "Pani Iwono, proszę tak dalej, zostawiam pani wolną rękę!".

- Nie żałowała pani nigdy swych słów krytyki. Nawet jeśli gwiazdy tańczyły niepoprawnie technicznie czy choreograficznie, to przecież przygotowywały się do programu godzinami, wylewając siódme poty… Tymczasem Czarna Mamba krytykowała tę ich ciężką pracę…
- Wie pani, ja to zrozumiałam dopiero, gdy sama zaczęłam się uczyć, ale jazdy na nartach. Gdy zjechałam ze stoku samodzielnie pierwszy raz, byłam z siebie tak dumna, tak zadowolona, że jak kubeł zimnej wody podziałały na mnie krytyczne uwagi instruktora. Okazało się, że zjechałam źle! A ja myślałam, że jestem mistrzynią nart. Ha, Ha, Ha!

- Szczególnie zła była na panią Dorota Zawadzka…
- Wściekła była na mnie, ale cóż, nie tańczyła dobrze. Ja nie krytykowałam jej jako osoby, czy superniani, ale krytykowałam jej taniec. Wówczas byłam zdziwiona, że kogokolwiek obrażam. Dopiero sama, ucząc się jazdy na nartach, zrozumiałam, jak daleko trzeba przejść drogę od nauczenia się czegoś od zera, od początku, jak trudno przyjmuje się krytykę.

- Były też w programie taneczne perełki…
- Małgorzata Foremniak, Katarzyna Skrzynecka, Kinga Rusin, Edyta Górniak, wreszcie - najbardziej plastyczna z nich Justyna Steczkowska, Natasza Urbańska…

- … która przegrała rywalizację z Anną Muchą.
- Tak, bo to nie był turniej taneczny, tylko program rozrywkowy, ostatecznie to widzowie decydowali.

- Publiczność często w czasie przerw na reklamy miała do pani pretensje o wystawione niskie noty?
- Nie, podczas przerw zawsze było wesoło, bardzo często za sprawą Piotra Gąsowskiego który wszystkich rozbawiał. Raz nawet dramatycznie, gdy Piotrowi pękły spodnie. Jak zwykle, żartując, zrobił zdecydowany przysiad i spodnie w szwach pękły, na dodatek bieliznę miał w kolorze kontrastowym. W tym momencie usłyszeliśmy odliczanie przed wejściem na antenę: 3,2,1… Piotr miał zacząć tańcem. I zatańczył, tyle że kamery pokazywały go tylko od pasa w górę. Telewidzowie więc niczego nie zauważyli, a publiczność - widziała więcej niż zamierzono, za co nagrodziła Piotra gorącymi brawami.

- Brakuje pani "Tańca z gwiazdami"?
- Tęsknię za tym programem, brakuje mi go i to z wielu powodów.

- Finansowych?
- Też. Przyznam również, że lubię być w centrum uwagi, czuć popularność, brawa, stać w blasku fleszy. Mam predyspozycje do takiego życia, myślę, że gdybym tego nie lubiła - nie byłabym tancerką. Zbigniew Wodecki powiedział kiedyś: jeśli artysta twierdzi, że popularność go męczy, to znaczy, że jest nieszczery. Zawód aktora, piosenkarza, muzyka, tancerza wykonuje się z pasji, z miłości do siebie, ale też dla publiczności i popularności.

- Pani popularność nie męczy?
- Pamiętam wypad do Zakopanego, spacer z mężem po Krupówkach. Oczywiście zostałam rozpoznana i stale ktoś mnie prosił o autograf. Potem podbiegła wycieczka szkolna, rozdawałam dzieciom autografy, aż poczułam się zmęczona. Gdy podeszły do mnie dwie spóźnione dziewczynki, trzymając widokówki, które specjalnie kupiły, aby dać mi je podpisać, ja odmówiłam i weszłam do pobliskiego sklepu.

- Jak to? Przecież one z wycieczki do Zakopanego prawdopodobnie zapamiętały Czarną Mambę na Krupówkach, a nie Giewont!
- Na ziemię sprowadził mnie mój mąż. Chodził za mną po sklepie i mówił cicho do ucha, jak wyrzut sumienia: "Tak, Czarna Mamba jest zmęczona, Czarna Mamba nie zaszczyci już swą uwagą dwóch skromnych dziewczynek, które czekają pod sklepem, Czarna Mamba ma kaprys być sama, dlatego wyszła w sezonie na Krupówki…". Parsknęłam śmiechem, podziękowałam mu i wróciłam do dziewczyn. Mam nadzieję, że dobrze mnie wspominają i wciąż mają te widokówki z Zakopanego z moim autografem.

- Czy to prawda, że szykuje się kolejny program telewizyjny z pani udziałem?
- Może, może, ale o tym sza... by nie zapeszyć.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska