Mam kłopoty z Krawczykiem, kiedy się do mnie przyczepi...

Archiwum
Krzysztof Krawczyk.
Krzysztof Krawczyk. Archiwum
O życiu rodzinnym i estradowym, pobycie w Ameryce, narkotykach i przekonaniu, że wszystko spoczywa w rękach Pana Boga, opowiada piosenkarz Krzysztof Krawczyk.

Śpiewa pan czasem bez mikrofonu? Bo świeci słońce, bo dobrze się pan czuje, bo dotarła jakaś wspaniała wiadomość...
Przykleja się do mnie dużo melodii zasłyszanych w radiu albo śpiewanych w kościele, ale nigdy nie powtarzam ich na głos. Czasami jest to męczące; szczególne kłopoty mam z Krawczykiem, kiedy się do mnie przyczepi.

Z kim?
Z Krzysztofem Krawczykiem i jego nowymi utworami. Odzywa się tak namolnie, że muszę go zagłuszyć jakąś inną melodią, np. "Poszła Karolinka do Gogolina".

Do wyboru jest jeszcze ponad 600 innych Krawczyków, bo tyle utworów pan nagrał. Wszystkie potrafi pan zaśpiewać?
Nie, skądże. Sam jestem zdziwiony, że tak wiele ich wywietrzało. Ostatnio słuchałem na zewnątrz "To, co w życiu ważne".

W ogrodzie?
Właśnie. Zainstalowałem głośniki, ukryte w imitacjach starych uli. Kable od domu idą pod ziemią.

Sąsiedzi pewno myślą, że już pan nie wyrabia i musi hodować pszczoły?
Domyślają się, w czym rzecz.

Co oprócz uli w pana ogrodzie cieszy oczy?
50 brzóz, kwiatki, bo Ewa je lubi, warzywa, a nawet ziemniaki. Cały teren jest zielony. Naliczyłem kiedyś 17 odcieni tego koloru. Co za artysta z tego Pana Boga!

Właściwie kiedy się pan zorientował, że posiada niebanalny głos?
W czasach mojej młodości ukazał się film "W rytmie rock and rolla" z Tommym Steele'em, Elvisem z Wielkiej Brytanii. Spróbowałem go naśladować na scenie domu kultury w Łodzi - nie znałem tekstu, więc udawałem, że śpiewam po angielsku - i zorientowałem się, że ludzie reagują w miły sposób. Później sięgnąłem po Presleya i Beatlesów. No, a potem Sławek Kowalewski z Trubadurów nauczył mnie grać na gitarze. On komponował, ja pisałem teksty.

Po 50 latach nie żałuje pan wyboru? W pamięci zachowały się pewno piski zachwyconych dziewcząt, ale coś zostało stracone.
Co do pisków - tak dzieje się tylko w książkach i na filmach z udziałem gruppies, które mają świra na punkcie piosenkarza czy zespołu, jeżdżą za nim i go prześladują. W polskiej kulturze tamtych czasów był szacunek, spojrzenie pełne zachwytu, brawa; za PRL-u wszyscy je bili równo. Kiedy poznałem pierwszą żonę, nic jeszcze nie umiałem. Miałem lat 16, nie było we mnie nic pociągającego. Usłyszała mnie na "Spotkaniu z piosenką" i powiedziała: "O, fajnie śpiewasz!". Do dzisiaj to pamiętam.

A wracając do pytania...
Na to, by zostać piosenkarzem, byłem poniekąd skazany. Miałem talent, kochałem śpiewanie i trudno było nie zauważyć, że występami sprawiam innym radość. Nie stałem się jednak balonem pychy i zarozumialstwa, ale troszkę jednak mnie zakręciło, kiedy zaczęły się pojawiać tłumy. Tak więc niczego nie żałuję, mało tego, jestem wdzięczny Bogu i ludziom, że mogę robić to, co robię. Mój rodzinny dom był rozśpiewany, chodziliśmy na premiery, nieraz, kiedy nie miał kto z dziećmi zostać, rodzice zabierali nas do teatru. Otrzymałem od losu wielki dar. I myślę, że dlatego w 67. roku życia jestem taki radosny.

Piosenka wywiozła pana na 10 lat do Stanów Zjednoczonych, tam pojawiła się lekomania, skłonność do alkoholu i narkotyków.
W Ameryce trzykrotnie byłem na tournée na zaproszenie Jana Wojewódki, na stałe zdecydowałem się wyjechać, kiedy w Polsce spotkała mnie krzywda: wielokrotnie moje piosenki wycinano z programu wskutek interwencji protegowanego towarzysza Gierka, Krwawego Maciusia, ówczesnego prezesa radiokomitetu, czyli szefa radia i telewizji. Okazało się, że spowodowałem jego wściekłość, nie wygrywając festiwalu sopockiego. Na dodatek przyklejono mi łatkę walczącego z systemem, a ja tak naprawdę nie wiedziałem, co się w kraju dzieje. Do czasu, kiedy wpadły mi do ręki Sołżenicyn i inne samizdaty. Ale dobrze się skończyło. Zwiedziłem prawie całą Amerykę, poznałem język, świetnie się czułem wśród Amerykanów. "Ameryka jest dla byka", dla optymistów, dla tych, co wciąż mają nadzieję, że przetrwają. A co do spotkania z używkami, to pchnęła mnie zwykła ciekawość. Palenie trawki w amerykańskim zespole, z którym występowałem, było czymś tak normalnym jak palenie papierosów. Pojawiał się też mały alkohol, 30, 40 gramów, dzięki czemu przybywało odwagi i wzrastała temperatura w zimnej sali. Nie wiedziałem, do czego to prowadzi, szczególnie leki. Miałem kolegę - lekarza polskiego pochodzenia. Sam brał i mnie zapisywał - na spanie, na samopoczucie, żeby koncert był lepszy, aż mnie wciągnęło i zacząłem się uzależniać. Na szczęście pojawiła się moja obecna żona i powiedziała, że teraz ona będzie moim lekarstwem. I do dzisiaj tak zostało.

To był ten lekarz, który chciał panu zainstalować plastiki w nosie?
Nie, nie ten. To był drugi kolega, z Las Vegas. Ponieważ zacząłem z zespołem regularnie zażywać kokainę, bo daje kopa i sprawia, że człowiek się nie męczy, a ja grałem we wszystkie dni tygodnia oprócz poniedziałku, trzy występy pięćdziesięciominutowe w ciągu nocy, nos zrobił się wrażliwy i zaczął pobolewać. Żeby chronić rezonatory, lekarz zaproponował mi plastikowe ochraniacze, no, ale to miało kosztować 16 tysięcy dolarów. Zrezygnowałem, tym bardziej że zmieniało się od tego brzmienie głosu, a śpiewanie było dla mnie najważniejsze.

Na co, na kogo może liczyć polski artysta na drugiej półkuli? Wyłącznie na polonusów, którym wystarczą język i sentymentalne brzmienia?
Z wyjątkiem Dudziak, Makowicza czy Urbaniaka, bo oni naprawdę się wybili, nie potrafię wymienić kogoś z Polski, kto zyskałby tam prawdziwą sławę. Sam mogłem wejść na ring, ale pieniędzy zabrakło. Jednokrotne pojawienie się we wszystkich radiostacjach popowych Ameryki oznaczało wtedy wydatek 64 tysięcy dolarów, a przecież nagranie płyty też kosztowało. Wystąpiła i inna przyczyna: w Stanach ogromnie dużo bardzo utalentowanych ludzi chciało brać udział w konkursie "Życie". Wygrywali wyjątkowo zdolni, głównie ci, którzy się tam urodzili. Polaków w tamtych czasach ośmieszano - po św. Janie Pawle II i Solidarności to się zmieniło - wcześniej stawali się bohaterami niewybrednych dowcipów. W Ameryce przebywało nas wtedy 15 milionów, z tego może 5 milionów legalnie. Tak więc miałem pracę głównie na polskim rynku.

Do kraju wrócił pan z wypchanym portfelem?
Niestety nie. W Ameryce zaczynaliśmy z Ewą od podstawowych rzeczy, takich jak czajnik i talerze, a to, co zostało, wystarczyło, by płacić za wynajęte mieszkanie i ratę samochodową.

Ale przyszedł czas na własną ziemię obiecaną pod Łodzią...
Człowiek, który nam sprzedał dom - to nieduża powierzchnia, 220 metrów z piwnicą - udzielił kredytu bez odsetek. Był biznesmenem, byłym muzykiem. Otrzymaliśmy prawdziwy dar od Boga. Dokupiliśmy dwie działki.

Żeby się z nikim nie spoufalać?
Tak czasem żartuję, ale prawda jest taka, że rośliny wystarczająco wyrosły, bym dzięki nim stał się niewidoczny.

Kiedy pan mówi o sobie "niewidoczny", nie sposób się nie zaśmiać.
Rozumiem to, bo trudno zniknąć przy nadwadze dziesięciokilogramowej. Zmagam się z tym problemem od śmierci ojca, kiedy cały czas chodziłem głodny. Teraz żona się śmieje, że jem tonę jajek rocznie, a każdy chciałby mieć taki cholesterol jak ja.

Pojawił się dom, ogród, był już syn, była wspaniała żona i od tej pory wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Środek do rozśmieszania nosorożców okazał się niepotrzebny.
Nabieram pewności, że czytała pani moją książkę, bo tylko w niej o tym środku wspominam. Po rozstaniu z drugą świętej pamięci żoną miałem powód, by wpaść w depresję i manager ulokował mnie w mieszkaniu z obcymi z ludźmi, którzy brali. Kiedyś poczęstowali mnie PCP, środkiem halucynogennym, rozśmieszającym. Ale wziąłem go tylko raz. Wsiadłem do samochodu, odniosłem wrażenie, że wystartowałem samolotem i już wiedziałem, że mogę sobie ugotować mózg.

Wpadł pan w inne uzależnienie: od poklasku, od uznania.
Trzeba być wybitnym pawiem i narcyzem, żeby mieć do tego taki stosunek. Nie mam z tym problemu, może dlatego, że przeszedłem lekcje pokory. Chodzę mocno po ziemi, a poza tym nieraz stawałem się świadkiem upadku spowodowanego nadmiernym parciem na szkło. Przekonałem się, jak ciężko jest cokolwiek zdobyć, i bardzo cenię to, co otrzymałem od Boga i ludzi. A szczególnie teraz, gdy przygotowuję się do przejścia na drugą stronę. Wszystko zostało napisane w Biblii: cierpliwym trzeba być, wybaczającym, pokornym, nie pozwalać sobie, żeby za dużo mleć ozorem. Jesteśmy świątynią, w której może zamieszkać Bóg, ale może tam także zająć miejsce ojciec kłamstwa, szatan. Bo on istnieje; kiedyś w kraju mieliśmy 30 egzorcystów, teraz potrzeba ich stu.

Oj, musiał pan wcześniej nieźle nabroić, skoro teraz tak zabiega pan o względy Pana Boga.
Nigdy nie byłem rozrabiaką. Przez głupotę przeżyłem tylko zawirowania małżeńskie. Proszę zwrócić uwagę, że czy to mamy do czynienia ze św. Augustynem czy Kartezjuszem, Spinozą czy Kantem, a nawet naszymi Tatarkiewiczem i Kołakowskim - wszędzie występuje ta sama nauka: jak odróżniać dobro od zła. Zbieractwo pieniędzy, starych samochodów, strojów, zegarków - ojciec kłamstwa ma bardzo dużo amunicji. Jesteśmy słabi, poddajemy się, jak drzewo, którym miota wiatr, bo chcemy przeżywać wyłącznie przyjemności. Niebezpiecznie ocieramy się o hedonizm.

Jest pan trzykrotnym laureatem festiwalu polskiej piosenki, a dziadek ze strony matki podczas powstania walczył o Górę św. Anny. Krzysztof Krawczyk jest mocno związany z Opolem i Opolszczyzną.
Mój dziadek Stanisław Drapała z powodu tego powstania znalazł się na hitlerowskiej liście do odstrzału. Udało mu się uciec, wylądował w siłach powietrznych w RAF-ie. Mam zasłużonych przodków, bo także artystę malarza, Aleksandra Krawczyka. Ojciec pochodził z ciekawego małżeństwa: hrabianki Sampolińskiej i mistrza ślusarskiego Franciszka Krawczyka, jako najmłodszy z sześciorga rodzeństwa...

A ja sądziłam, że sprowokuję do opowiedzenia czegoś sympatycznego o Opolu...
Pani miasto ostatnio mnie nie rozpieszcza. Nawet nie wspomniało o moim pięćdziesięcioleciu.
Za to redakcja nie zapomniała, stąd ten wywiad. W jej imieniu, a własnym także, serdecznie życzę panu zdrowia, poruszających piosenek i świetnej publiczności.
Dziękuję.

Proszę zdradzić: po półwiecznej obecności na estradzie oddałby pan siebie do korekty?
Nie jestem zwariowanym fanem siebie samego, walniętym w czaszkę sukcesami. Dokładnie wiem, że w każdej chwili to się może skończyć. Chodzi się po kruchym lodzie i trzeba wielkiej samokontroli, żeby się utrzymać. Na pewno były utwory, które bym dzisiaj zaśpiewał inaczej, z mniejszym afektem, ale, z drugiej strony, niektórzy mówią: "No nie, stary, właśnie dobrze, stałeś się rozpoznawalny".

Gdyby mógł pan zachować tylko kilka piosenek, wybór padłby na...
Wskazałbym na Presleya, na muzykę swingową, ale wtedy ballad powstałych we współpracy z Bregoviciem byłoby mi żal. I najnowszych utworów. Szczerze mówiąc, trudno mi na to pytanie odpowiedzieć.
PS: Mam prośbę: może pani wspomnieć o moich aniołach? O żonie, która jest pierwszym aniołem przez ponad 27 lat, o Andrzeju Kosmali, moim managerze, który pisze teksty i jest autorem prawie wszystkich projektów fonograficznych, producencie Ryszardzie Kniacie, nagrywającym wokale, których się uczę, Wiesławie Wolniku, reżyserze nagrań. Niezła jest ta moja anielska obstawa, prawda?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska