Miał być młynarzem, został etnografem

Fot. Sławomir Mielnik
Euzebiusz Gil: – Miałem dwanaście lat, gdy umiałem już młyn obsługiwać.
Euzebiusz Gil: – Miałem dwanaście lat, gdy umiałem już młyn obsługiwać. Fot. Sławomir Mielnik
Rozmowa z dr. Euzebiuszem Gilem, pierwszym etnografem w Muzeum Wsi Opolskiej w Opolu.

- Pierwsza wzmianka o młynie, w którym ta rozmowa - pojawiła się w urbarzu z 1566 r. Kolejne pochodzą z XVIII stulecia. Wiadomo, że w 1832 budowlę przeniesiono w dół rzeki; chodziło o lepsze wykorzystanie spadku wody. Wtedy to, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, dobudowano doń budynek mieszkalny. W 1950 młyn z Siołkowic, zawiadywany przez Pawła Boronowskiego, z nakazu administracji stanął. Jego częściowa reanimacja nastąpiła 20 lat później wraz z przetransportowaniem do Bierkowic i włączeniem do skansenu.
- To, czym dzisiaj cieszymy oko, nie jest dokładną powtórką z przeszłości. Wyposażenie pochodzi z innego starego obiektu, wał, ku radości dzieci uruchamiany przez wodę ze sztucznego cieku, niedawno się rozleciał. Wkrótce ma go zastąpić nowy. W lesie pod Opolem stoi potężny dąb...

- Że też po tylu latach przeprosił się pan z młynem...
- No, niezupełnie, bo to nie ja, a mój ojciec w Nędzy koło Uszyc był młynarzem.

- Pan mu nie pomagał?
- Miałem zaledwie 12 lat, kiedy umiałem już młyn obsługiwać. Ojciec wyjeżdżał, trzeba go było zastępować. Projektował młyny, sam je budował, a jednocześnie był młynarzem. Całe życie na to strawił. Proszę sobie wyobrazić, że od końca XVIII wieku młynarzami byli wszyscy męscy potomkowie rodziny Gilów. Budowali młyn czy wiatrak, zostawali na miesiąc, dwa, żeby nauczyć właściciela przemielania, szli dalej...

- Wojna zastała pana ojca w Wieruszowie przy młynie...
- Potem władza skonfiskowała prywatne młyny i musiał się przekwalifikować. Często go wspominam, śni mi się po nocach, tak jak od czasu, gdy rozpętały się burze, śni mi się skansen. Siedzę na dachu jakiejś chałupy, nogi mam w wodzie...

- Podświadomie odzywa się miłość do ludowej kultury. Broń Boże nie żartuję...
- Proszę pamiętać, że byłem pierwszym etnografem zatrudnionym w Muzeum Wsi Opolskiej. Był rok 1966, kiedy przeniosłem się z Domu Książki.

- To nie było miejsce dla magistra etnografii...
- Dla takich jak ja brakowało pracy. Jeździliśmy po Opolszczyźnie tzw. wagonem dobrej książki, potem nas odczepiano i zamienialiśmy się w księgarnię, np. w "elektrodach" w Raciborzu, w koksowni w Zdzieszowicach, hucie w Ozimku czy fabryce celulozy w Krapkowicach. W wagonie spaliśmy, mieliśmy tam aneks kuchenny, więc można było zaparzyć kawę, herbatę, a nawet ugotować obiad. Sprzedawaliśmy książki, m.in. wydawane przez "Trybunę Robotniczą", po dwa czterdzieści. Miałem dostęp do zwrotowni w Opolu i za złotówkę kupowałem różne interesujące mnie pozycje. Dzięki temu nauczyłem się polskiego ciesielstwa.

- Teoretycznie.
- Na praktykę też przyszła pora. Kiedy zacząłem pracować w muzeum, poprosiłem: "chłopaki, proszę mnie uczyć, inaczej będziemy się gniewać". Po ciesielstwie opanowałem murarkę, a kiedy pojawili się górale, nauczyli mnie wiązać snopki na dach, robić gonty, inne na dachy gburskie, inne na chłopskie. Przyjeżdżali specjaliści i na próbę przywozili różne preparaty przeciw robactwu, m.in. pastę B. Smarowało się ją na stykach i na to kładło belki. Pytam ludzi: "Posmarowaliście?", "No ja". Podniosłem belki z naroża i - nie wiem, jak tego dokonałem - zwaliłem pół spichlerza. "I co? Dalej będziecie mówić, że smarowane?". "No ni". Potem chłopak, ten, który zajmował się konserwacją, powiedział dyrektorowi Kowalewskiemu: "Jedno musza powiedzieć, że kierownik nie da się na ciula zrobić".

- Mógł być z pana porządny młynarz. Po co ta etnografia?
- Bo ojciec mówił, że idą inne czasy i młynarze okażą się zbędni. W dobie komputeryzacji nie trzeba sprawdzać, czy to na pewno pięćdziesiątka.

- Nie rozumiem...
- Kiedy miele się zboże, uzyskuje się 50 procent mąki i 50 odpadów. A przy siedemdziesiątce odpada tylko 30 procent. Trzeba było wziąć mąkę na szpachelkę, zgładzić, sprawdzić ile jest rudych cętek z plew. Na mąkę do chleba ziarno wystarczyło przepuścić pomiędzy kamieniami dwa razy, na ciasto już pięć. Trwało to długo, chłopy zdążyły się upić i wynikała z tego cała uciecha. Wyzwolili się od domu, od kobiet, pojawiali się w młynie nie tylko ze zbożem, ale i z jedzeniem, i z gorzałką, spali na worach. Potem towarzystwo lekko już podcięte szło za groblę, nad staw porośnięty rzęsą. Tam wabiły rusałki. Jak chłop im ulegał, marnie kończył. Szczególnie około północy, przy pełni z wody wychodziły strzygi, topielce i upiory. A w drodze powrotnej czyhały rusałki polne, łąkowe i leśne. Niech no tylko nieborak zgodził się wyjść do nich - mogły go zatańczyć, zacałować i załaskotać.

- Pan tego oczywiście doświadczył?
- Ja jestem tylko od mówienia. Kiedy dyżuruję w skansenie, nie tłumaczę, co gdzie stoi - wszystko widać gołym okiem - tylko staram się wprowadzić w nastrój dawnych czasów. "Jak wchodzicie do skansenu - namawiam - "radzę zamknąć oczy i wejść po omacku (kiedyś na mrok mówiono - omacek). Wtedy usłyszycie jak się baby kłócą, jak chłop na kunia wrzeszczy i świszczy batem".

- Skąd pewność?
- Zanim na Uniwersytecie Wrocławskim zacząłem studiować etnografię, z profesorem Józefem Gajkiem brałem udział w badaniach terenowych. Wtedy to nasłuchałem się o różnych demonach i zjawach. Jak Polska długa i szeroka wierzono, że przy każdym młynie gromadzą się wielkie ilości diabłów, którzy przeszkadzają młynarzom w pracy, dopóki ci nie podpiszą cyrografu. Dopiero kiedy to zrobili, godząc się, by dusza poszła do piekła, doświadczali pomocy. Nacja diabelska już nie puszczała ogromnej wody na koło, przydeptywała wagę, by chłopa oszwabić.

- Pewno z tych wierzeń nic nie zostało...
- Nie byłbym taki pewny. Natomiast jestem przekonany, że ludzie w głębi duszy tęsknią za przeszłością. Nieraz mówią w skansenie: "Ło pieruna, przecież my to mieli w domu" i nadstawiają ucha na rozmaite opowieści, np. o brzozach, które rosną niedaleko młyna. Te drzewa, w mitologii obdarzone żeńskim rodzajem, szczególnie opiekują się kobietami i dziećmi. Dziewczynkę wystarczy przeciągnąć przez rozdarty brzozowy konar, żeby pozbyć się choroby. A chłopaka - przez dąb. Zwiedzającym nie trafia do przekonania, że w niewielkiej chałupie mieszkało kiedyś 25, 30 osób. "Niemożliwe!" - dziwią się. A jednak możliwe, taka było konieczność, kiedy razem żyły wielopokoleniowe rodziny. Jeden spał w nogach, drugi skurczony gdzie indziej, pozostali leżeli na ławkach albo szli do stodoły. Starsze pokolenie przekazywało młodszemu, jak się modlić, jaką uprawiać magię, by dobrze rosło i plony były bogate. A przede wszystkim jak się bronić przed wszelakimi demonami, które na gwałt wciskały się do chałup... Jak uprawiać magię miłosną.

- A jak?
- W wigilię św. Jana dziewczyny szły na polanę leśną, która pokrywała się rosą, tam rozbierały się do naga i taplały. I zbierały zioło, które się nazywa nasięźrzał. Mówiły: "Nasięźrzale, rwę cię śmiele pięciom palcy, szóstą dłonią, niech się chłopcy za mną gonią". Każda chciała wyjść za mąż i zostać matką. Niewypełnienie tego nakazanego wierzeniami nakazu mogło zakłócić rytm przyrody, odnawiający się każdego roku cykl wegetacyjny, co groziło klęskami i utratą plonów. Panny, które bezskutecznie chodziły wianki puszczać, doczepiały do nich kartkę: "Już dwunasty roczek, jak puszczam swój wianek, może wreszcie w trzynastym zjawi się kochanek".

- Skutkowało?
- Czasami. Ważne, że ci ludzie, którzy już odeszli, wykazywali się niesłychaną mądrością, która brała się z bacznej obserwacji przyrody. Ona wyznaczała im pory roku, dnia i nocy, okres orki, siewów, robienia zapasów.

- Między innymi - mąki.
- Bez przesady. Chłop dobrze wiedział, że mąka nie może w worku leżeć dłużej niż trzy miesiące, bo inaczej traciła na wartości. Dlatego jeździł do młyna, a to przed Bożym Narodzeniem, a to gdy zaczynał się karnawał, a to przed Wielkanocą. Młynarz od każdego worka otrzymywał kilo mąki, więc niektórzy przywozili ziarno w woreczkach 50-kilowych, ale byli i tacy, którzy pakowali je w poszwy na pierzyny.

- W czym tkwi tajemnica dobrej mąki?
- Chodzi o to, by ziarno oddawane do przemiału było tłuste i grube. Chłopi zaglądali do wora, jakie kto ma. A potem mówili: "Jo chca tylko mąkę ze swojego zboża". Nie każdemu chciało się to zboże oczyścić w wialniach, gdzie cięższe wpadało w pierwsze koryto, a lżejsze, czyli poślad, nadający się wyłącznie na paszę dla bydła - w drugie. Jeśli ktoś wialni nie miał, otwierał wrota stodoły na oścież, szufelką podrzucał zboże do góry, a wiatr powodował, że cięższe spadało przy nogach, lżejsze dalej, a plewy frunęły poza stodołę. Ci, co tego nie robili, mieli mąkę znacznie gorszą.

- Na moje wyszło: kluczył pan, kluczył i do młyna wrócił.
- Bo doszedłem do wniosku, że mogę o nim więcej powiedzieć niż ktoś, kto w nim nigdy nie pracował. Cieszę się, że po przejściu na emeryturę znowu znalazłem się w skansenie, w którym razem z ludźmi postawiłem 40 obiektów.

- Taki laik jak ja widzi mąkę i myśli - biszkopt. A pan?
- Widzę chłopa, który zboże przywiózł, i młynarza, który musiał się nieźle nauwijać. Widzę, jak mąka się sypie - jest sucha i przypomina piasek w klepsydrze. Coraz bardziej ubywa jej i czasu też ubywa...

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska