Michał Bajor: Świat się zmienia i pstrokaci. Wygrać z tym się nie da...

Anna Konopka
Anna Konopka
Michał Bajor
Michał Bajor Rafał Masłow
O przyszłości piosenki literackiej, gustach współczesnych słuchaczy oraz o swojej pierwszej muzie opowiada wywodzący się z Opolszczyzny Michał Bajor, aktor i piosenkarz, który w Opolu promował najnowszą płytę.

„Moja miłość” to recital autorski i pana najnowsza, 19. płyta pod tym samym tytułem. Wybrał pan 17 przebojów o miłości, m.in. „Ach, życie, kocham cię nad życie” czy „Lubię wracać”. Co przesądziło o takim repertuarze?
Mianownikiem tej płyty jest miłość i oczywiście Wojciech Młynarski, który napisał kilka tysięcy piosenek, z czego kilkaset jest właśnie o miłości. Co jakiś czas wybieram sobie tematyczną płytę - przeboje francuskie, piosenki o moim podróżowaniu po świecie, jak te z płyty „Moje podróże”, a teraz najnowszy krążek o miłości.

Tym razem wybrał pan temat ponadczasowy, który dotyka każdego z nas…
Tak, wszyscy o miłości mówią, piszą, śpiewają. Miłość może być do ukochanej osoby, ale też do piłki nożnej, do zwierzęcia, wyznawanej wiary czy do polityki. Każdy po prostu ma swoje miłości. Wybrałem utwory bardzo łapiące za serce, piosenki opowiadane przez Młynarskiego. Mówią nam o uczuciach, ale są tu także piosenki żartobliwe, które o opowiadają o miłości pogodnie. To nie jest płyta tylko w stylu dramatyczno-lirycznym, ale też w stylu pogodno-melodyjnym. To przeboje, które w większości śpiewa do dzisiaj cała Polska.

Na płytę trafiły też dwa nowe utwory nagrane w duetach z Alicją Majewską i Anią Wyszkoni, do których tekst napisał również pana mistrz - Wojciech Młynarski.
Utwory nagrane z Alicją Majewską i Anią Wyszkoni to tak zwany bonus, czyli miły, artystyczny dodatek do płyty. Tak się często robi. Przy piosenkach znanych czy piosenkach starych, na album włącza się zupełnie nowe, które mają i zachęcić, i pokazać, że artysta nie tylko wziął od kogoś piosenkę, ale myślał o tym, żeby słuchaczowi dać coś również nowego od siebie. I takie są te dwa duety na nowym krążku.

Ta współpraca z Młynarskim od dawna świetnie się układa. Gdzie tkwi jej sekret?
Po prostu od niego nie ma lepszych. Jestem artystą, który śpiewa najwięcej tekstów Młynarskiego. Bardzo trudno jest się potem odnieść do tekstu innego autora czy autorki. Jestem przyzwyczajony, że piosenki Młynarskiego zawsze są „o czymś” i to w sposób bardzo wybitny. On nie ma tekstów, które po prostu pasują do melodii, a wręcz przeciwnie - zawsze ją dodatkowo podbijają.

Rozpoznawalność zyskał pan na scenie muzycznej, ale także w filmie i w teatrze. Kiedyś powiedział pan, że kocha kino, ale to muzyka jest na pierwszym miejscu. Czy był taki moment w życiu, że postanowił pan wybierać?
Zawsze piosenka wygrywała z kolejną z muz. Zacząłem od niej, potem w czasie dużej liczby teatralnych produkcji znów śpiewałem na różnych festiwalach, następnie podczas kręcenia filmów dalej śpiewałem na festiwalach, m.in. w Sopocie i Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. I to właśnie Sopot 86 przesądził najmocniej i na zawsze o wyborze sceny muzycznej.

Wcześniejsze albumy to „Piosenki Marka Grechuty i Jonasza Kofty” z 2009 roku, później na warsztat wziął pan piosenkę francuską w „Od Piaf do Garou”. Obie pokryły się platyną. Z kolei wydana w 2013 roku płyta „Moje podróże”, to - jak pan określił - „najbardziej osobista płyta w twórczości”. Nadaje pan nowe życie hitom rodzimej piosenki literackiej, autorskiej i w masowym zalewie muzyki komercyjnej konsekwentnie podąża swoim nurtem…
Ja nazywam ten nurt literacko-popowym. Jest kilku wykonawców, którzy ten nurt wynieśli na piedestał, publiczność bardzo go sobie ukochała i tłumnie chodzi na te koncerty. Ale w tej chwili nie ma szans, żeby pojawił się wykonawca śpiewający tylko tego typu piosenki i był tak chciany i popularny jak Geppert, Turnau czy Staszek Sojka. Jest nas tylko kilkoro, którzy śpiewamy tzw. muzykę literacko-popową.

Potrzeby słuchaczy się zmieniły?
Większość odbiorców jest dzisiaj wychowana na zupełnie czymś innym. Jest ogromna iluminacja związana z internetem, z gadżetami technicznymi, z telefonami, które grają piosenki, „empetrójkami” i tak dalej. Nie nadążam za tym i szczerze mówiąc, nawet nie próbuję, bo jestem już na to, delikatnie mówiąc, za mało współczesny (uśmiech).

Cieszę się jednak, że wciąż jest duża grupa słuchaczy, którzy chcą kupić płytę, powąchać papier na okładce płyty czy książki, zobaczyć druk, zdjęcia artystów, a nie tylko „chodzić” po internecie. To sukces.

A co z piosenką poetycką?
Ona będzie istniała coraz bardziej niszowo, ale na tę skalę jak powyższe nazwiska, rozpoznawalne w całej Polsce, nikt już taki się nie pojawi i to jest pewne. Nie będzie miał szans, bo nie ma na to masowego zapotrzebowania.

To zabrzmiało złowieszczo.
Ale to prawda. Nie łudźmy się. Wprawdzie w Polsce odbywają się dziesiątki konkursów piosenki literackiej, ale wyłącznie lokalnie. Piosenka rozrywkowa i kabaret zdominowały rynek, w czym ogromny jest udział publikatorów i ich decydentów. Świat się zmienia i pstrokaci. Wygrać się z tym nie da. Dlatego też trzeba dokonywać pewnych wyborów, szukając swoich wartości artystycznych i chodząc na wybrane koncerty, gdzie występują artyści nie aż tak medialni, nośni i hołubieni przez rozgłośnie i publikatory, ale jednak można ich znaleźć...

Mimo to pana fani dziękują za muzykę bliską sercu, wrażliwą i emocjonalną. Mówi się o panu jako „mistrzu interpretacji”. Jak udaje się jednać tak różne pokolenia?
Polska nie jest najbardziej muzykalnym krajem, np. w takim sensie, że są u nas setki chórów. Ale choć nie jesteśmy rozśpiewanym narodem, to moim zdaniem bardzo kochamy muzykę. Nasza publiczność za ciężko zarobione pieniądze chodzi na różne koncerty. I nieprawda, że tylko na disco polo. Bo przecież pomiędzy disco polo a operą jest dużo innych dziedzin rozrywki.

Gdy jesteśmy już przy muzyce, zapytam o ulubione zespoły. Jeśli nie jest pan na scenie, to na koncert jakiego artysty najchętniej sam kupiłby bilet?
Byłem ostatnio na kilku fajnych koncertach, m.in. na Tinie Turner w Pradze, na znanej na całym świecie naszej polskiej Basi Trzetrzelewskiej w San Francisco czy na koncercie Michaela Boltona w Vancouver. Cenię dobry pop zza oceanu. Ale również mam ogromny szacunek do naszych artystów.

Na scenie jest pan ponad 40 lat i ma armię miłośników. „Nigdy nie ulegałem modom” powiedział pan w jednym z wywiadów.
Coś w tym pewnie jest. Na moje koncerty rodzice przyprowadzają już swoje dzieci, przychodzi młodzież, która zachęca koleżanki i kolegów, którzy nie znali mojej muzyki. Żony namawiają mężów. Wypełniam sale od filharmonii, oper, przez miejsca bardziej kameralne, jak teatry, domy kultury i to kilkanaście wieczorów w miesiącu przez ileś miesięcy w roku.
Myślę, że mam ogromne szczęście, bo trafiłem w taki moment, kiedy było bardzo duże zapotrzebowanie na tego rodzaju muzykę, i to gdzieś zostało. Nie skupiłem się tylko na ściszonej piosence, śpiewanej przy gitarze do kaloryfera (śmiech), ale poszedłem w stronę tego tak nazwanego przeze mnie popu literackiego. Piosenki bardziej szerokiej, melodyjnej. Wygrałem też dlatego, że tak szalenie selektywnie buduję swój repertuar. Dostaję mnóstwo listów z tekstami i najczęściej są to teksty niestety mało piosenkowe.

Urodził się pan w Głuchołazach, a wychował w Opolu. Pana ojciec był aktorem w teatrze lalki i aktora. Jakie są pana wspomnienia z tego okresu?
Jak miałem roczek, rodzice przenieśli się do Opola. Tato w domu przygotowywał się do prób, uczył się tekstów, a my z bratem Piotrem, również aktorem, tego słuchaliśmy. Jako chłopiec chodziłem z ojcem do teatru i tam wszystko podglądałem. To tam pierwszy raz w życiu widziałem recital Ewy Demarczyk. Tato miał specjalne wejściówki, które dostawał na próby w amfiteatrze, więc już jako kilkuletni chłopiec mogłem też tam być. Mama zabierała mnie do teatru do Gliwic czy Wrocławia. To wszystko na pewno wpłynęło na świadomość humanistyczną tak małego człowieka.

Chętnie pan wraca w rodzinne strony?
Mieszkałem tu kawał czasu mojego życia, bo do osiemnastki, ale wciąż regularnie odwiedzam rodziców, mam tu wielu przyjaciół domu, kolegów ze szkoły. Od lat przed nagraniem każdej kolejnej CD pomagają mi muzycznie w nauce Ania Panas-Krasnodębska i jej mąż Bolek.

A podoba się panu dzisiejszy festiwal piosenki w Opolu?
Jest inny. Jako że występuję w Opolu do dzisiaj, ale i występowałem dawniej, nie mogę go oceniać, bo to nie ma sensu. Nie da się teraz wyjść na scenę w amfiteatrze i powiedzieć publiczności, że ma być cisza jak makiem zasiał, żeby wyłączyć telefony i przypadkiem nie robić żadnych zdjęć, tylko siedzieć i słuchać, jak ja śpiewam skupioną piosenkę (śmiech).

Te czasy minęły…
Bezpowrotnie się skończyły. Teraz dziewczyny siedzą na barana chłopakom, a publiczność, widząc się na telebimie, pokazuje dwa palce do kamery, żeby rodzina i znajomi zobaczyli ich w telewizji. Za moich czasów festiwal był bardzo radosny, ludzie się bujali i kołysali, siedzieli zasłuchani na twardych ławkach. Teraz wszystko się zmieniło. Pewne jest również to, że obecnie nie ma tylu przebojów do powtórzenia za 20 lat. Niestety...

Wiemy, że w związku z ogromnym zainteresowaniem pana ostatnim koncertem w Opolu wystąpi pan ponownie 3 grudnia w Filharmonii Opolskiej.
Wiem, że na mój ostatni koncert wiele osób nie zdołało kupić biletu, dlatego 3 grudnia spotkam się z publicznością Opola ponownie z tym samym repertuarem. Już dziś serdecznie zapraszam. A za wspaniały wieczór dziękuję moim widzom i organizatorom z filharmonii.

Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska