Michał Ignerski w Nysie: od koszykarza, przez wiceprezesa, po sponsora

Łukasz Baliński
Łukasz Baliński
Michał Ignerski (po lewej) grał przez pewien czas w Nysie. Teraz wspiera klub.
Michał Ignerski (po lewej) grał przez pewien czas w Nysie. Teraz wspiera klub. Materiały klubu
Swego czasu Michał Ignerski był jednym z najlepszych polskich koszykarzy. Jakiś czas temu został wiceprezesem klubu AZS Basket Nysa, a teraz poszedł o krok dalej i stał się jego sponsorem tytularnym, bo od niedawna ekipa ta gra pod szyldem firmy Igner-Home... której jest właścicielem.

W związku z tym wypada przypomnieć nasz wywiad z nim z czerwca tego roku. I to nie tylko przez pryzmat jego bogatej kariery. Grał wszak w klubach z ligi francuskiej, hiszpańskiej, portugalskiej, rosyjskiej, włoskiej i tureckiej, a do tego w prestiżowej amerykańskiej NCAA.

Występował w barwach takich klubów jak hiszpańskie San Sebastian Gipuzkoa BC i Caja San Fernando, rosyjskie Lokomotiw Kubań i BK Niżnyj Nowogród, włoski Virtus Rzym, francuski Le Mans Sarthe Basket, portugalski Ovarense Aerosoles i turecki Besiktas Stambuł. W tym ostatnim dzielił szatnię z wielkim Allenem Iversonem.

Łukasz Baliński: To może zacznijmy od przypomnienia jak znalazł się pan na Opolszczyźnie?
Michał Ignerski: W znacznej mierze to zasługa mojej żony, która jest z Nysy. I tu też sprowadziliśmy się po moim zawieszeniu kariery w 2016 roku. Taki krok był dla mnie samego pewnego rodzaju zaskoczeniem, bo nigdy nie sądziłem, że tutaj zamieszkam, ale po analizie wszystkich „za i przeciw” tak się rzeczywiście stało. I z perspektywy czasu przyznam, patrząc w kontekście życia prywatnego z trójką dzieci na głowie, że to jest to naprawdę fajne miasto. Teraz moja żona może się tu zawodowo realizować, a ja wciąż mam inne pasje, którym też mogę się oddać. Do tego mam np. swój biznes w niedalekiej Świdnicy. Stąd jest też niedaleko do Wrocławia, więc jest to taki dobry „punkt wypadowy” tudzież „punkt wyjścia”.

Rodzina to nie jedyne związki z naszym regionem, bo swego czasu bardzo pomógł panu opolski rehabilitant Mariusz Gnoiński.
Działo się to podczas mojego ostatniego sezonu przed tym pierwszym pożegnaniem czyli gdy byłem we Włoszech. Wówczas zmagałem się z niebywałym bólem pleców. To był dla mnie problem każdego dnia. Nie mogłem się go pozbyć i nikt nie mógł tego zdiagnozować. Już w sumie przestałem jeździć na diagnozy, bardziej liczyłem, że jakoś samo przejdzie czy też z biegiem czasu przestanie tak to dokuczać, bo nawet najlepsi lekarze w kraju nie mieli na to rozwiązania. Bo każdy się skupiał na tych plecach. W końcu kolega polecił mi Mariusza. Ten popatrzył na mnie z innej strony i ruszył sferę psychologiczno-napięciową całego organizmu i to poskutkowało. Kilka zabiegów i tak naprawdę do dziś nie mam z tym problemów. Poznaliśmy się więc całkiem przypadkiem, ale utrzymujemy kontakt i w tym roku po kontuzji kolana także jeździłem do niego i się rehabilitowałem.

Przechodząc już do stricte tematu: „basket w Nysie i Michał Ignerski” to jakie plany wobec klubu ma jego nowy wiceprezes?
To jest bardzo świeży temat. Moja rola wiąże się bardziej z kwestią doradzania, pomocy trenerowi Marcinowi Łakisowi i prezesowi Gracjanowi Gromulowi. Chcieliśmy założyć to stowarzyszenie żeby to wyglądało bardziej profesjonalnie, żeby jednoczyć wokół siebie więcej ludzi, bo takim naszym marzeniem jest to aby w Nysie koszykówka bardziej zaistniała. Mamy plany długoletnie, żeby to pomalutku rozwijać. Tu nie jest kwestia stanowiska, ale kwestia tego jakich będziemy mieli ludzi wokół siebie i jak to będzie się układało. Zdajemy sobie sprawę, że to będzie ciężki proces, choćby ze względu na teraźniejszą sytuację rynkową, bo nie ukrywam, że sport potrzebuje funduszy by się rozwijać i profesjonalizować, a Nysa nie jest przecież wielkim ośrodkiem z mnóstwem możliwości. Mam jednak nadzieje, że uda się zaszczepić jakoś basket tutejszym mieszkańcom. Chcielibyśmy też m. in. stworzyć grupy młodzieżowe, żeby dzieciaki miały taką opcję wyboru, a nie tylko siatkówka czy piłka nożna. Tutaj jest nasz główny cel, aby to ziarenko zasiać i by pomału ono rosło. Tak jak Marcin Łakis udowodnił na przykładzie małego miasta jakim jest Otmuchów, że da się to zrobić. Przecież wielu graczy spod jego ręki gra do dziś w 3 czy 2 lidze, a niektórzy nawet ocierają się o zaplecze elity. I tak jak Prudnik jest miastem koszykarskim, tak pomału staje się nim Otmuchów, to i z zaangażowaniem i pomocą wielu ludzi może uda się nam w Nysie zaszczepić miłość do basketu.

Rozumiem, że grupy młodzieżowe tym bardziej leżą panu na sercu skoro ma pan trójkę dzieci...
Jeden z moich bliźniaków Stasiu już przejawia chęci do gry. Trenuje u Marcina Łakisa w Otmuchowie, ale też zdaje sobie sprawę, iż ma on teraz dopiero 8 lat, więc jeszcze sporo może się zmienić. Aczkolwiek nie ukrywam, że byłem początkowo przeciwny zamieszkaniu w Nysie także dlatego, że nie było w okolicy żadnego większego ośrodka koszykarskiego, a co za tym idzie mało perspektyw pod tym względem chociażby dla moich dzieci. Ciężko byłoby je też wozić cały czas na treningi do Prudnika, Opola czy Wrocławia. Stąd też po trochu taki pomysł. Do tego patrząc na tą wspaniałą hale, od której niedaleko mieszkam, to fajnie by było ją bardziej wykorzystywać dla koszykówki. I pewnie, że chciałbym by może kiedyś moje dziecko zagrało tam mecz. Na pewno jako dla rodzica to też jest to dodatkowy bodziec mobilizacyjny, by tę koszykówką w Nysie rozpropagowywać.

Czyli koszykówka cały czas leżała na sercu. Dlaczego więc w tym 2016 roku zawiesił pan karierę?
Tych bodźców było wiele, ale w końcu się wszystko zebrało w jedną całość. Przede wszystkim jednak stwierdziłem wtedy, że ciężko byłoby mi wyjechać kolejny raz za granicę z rodziną, trójką dzieci, bo przecież organizacyjnie to też jest wyzwanie. Żona też już chciała być na swoim, zacząć pracować jako lekarz. I pomyślałem: „chyba to jest już ten czas by gdzieś osiąść”. Jestem człowiekiem bardzo rodzinnym i w końcu złapałem się na tym, że może już starczy, bo nie muszę wyjeżdżać, nie muszę pracować i mam za co żyć. Po drugie byłem zmęczony fizycznie i psychicznie, co tylko potęgowało te moje problemy z plecami, aczkolwiek wiem już teraz, że to głównie głowa decydowała o tym, iż ten ból się pojawiał. Nie była to jednak łatwa decyzja, żeby nagle przestać grać. Pomyślałem jednak, że dam sobie rok czy dwa do namysłu. Nie mówiłem nikomu, iż kończę z graniem definitywnie. Po prostu chciałem odpocząć. Nie nastawiałem się też, że będę miał jakikolwiek powrót. Delikatnie usunąłem się na bok i żyłem swoim innym życiem, tym poza sportem. Rozkręciłem swój biznes. Do tego wreszcie mogłem poświęcić więcej czasu dzieciakom. I przyznam, że do tej koszykówki w ogóle mnie nie ciągnęło. Nawet z rzadka sprawdzałem wyniki, a jeśli już to tylko żeby sprawdzić jak idzie kolegom.

Takie „angielskie wyjście”...
Blisko 15 late byłem poza krajem i to też ma swoje znacznie. To jednak jest inna historia niż tych którzy są tu na co dzień na własnym podwórku. To jest troszkę inny kawałek chleba, ja nikogo nie krytykuje, bo to ja wybrałem taką drogę, a nie inną, ale ci co byli za granicą wiedzą, że to nie takie proste. Do tego ja jestem takim człowiekiem, że jakoś tak lubiłem sobie te kluby często zmieniać i to czasem wynikało z tego, że musiałem, bo dany klub miał problemy finansowe, czasem wynikało z kwestii czysto sportowych, ale było też i tak, że chciałem najzwyczajniej zmienić otoczenie, poznać nowy kraj, zobaczyć jak jest gdzie indziej. Koszykówka to nie była dla mnie tylko forma zarabiania pieniędzy, ale także przygoda i zawsze tak traktowałem swoje granie. Dlatego też skończenie z tym nie było aż takim przesadnym problemem. Bo wiedziałem, że czeka na mnie kolejny etap życia. Bycie w domu i robienie czegoś na co nigdy nie miałem czasu. Czy to jazda na rowerze, na nartach, granie w tenisa i różne tego typu rzeczy. Łącznie z najzwyklejszymi spotkaniami ze znajomymi o normalnej porze, tak by nie myśleć o tym, że rano trzeba wstać na trening i nie można się napić piwa (śmiech). Niemniej przez te blisko trzy lata nadrabiałem sobie te pewne rzeczy, na które nigdy nie było czasu.

Nie kusiło nic a nic?
W pewnym momencie zaczęła we mnie wzrastać taka myśl, żeby znowu bardziej popracować nad własnym ciałem czyli najzwyczajniej wziąć się za siebie (śmiech). Aż w pewnym momencie złapałem się na tym, że będąc z małym synem na boisku i trzymając piłkę w rękach czuje, że znowu mam olbrzymią chęć rywalizacji. Wyobrażałem sobie, że jestem na parkiecie i gram mecz. Ja jestem człowiekiem, który lubi rywalizować i to jest coś czego chyba zawsze mi będzie brakować. Bo koszykówka we mnie zawsze, jako sport zespołowy, wzbudzała takową chęć. Wystarczył więc jeden mały zapalnik i jeden trening bym znowu poczuł te emocje i chciał grać, a potem żebym zaczął trenować w Nysie i jak już to zrobiłem, to z kolei zaczęło świecić światełko, że może dokończę ówczesny sezon gdzieś indziej, aczkolwiek nie nastawiałem się na nic konkretnego.

To, że pojawił się pan na treningu AZS-u Basket Nysa to zasługa Marcina Łakisa.
Dokładnie. Jak jeszcze czynnie trenowałem to podczas wakacji często spotykałem się z nim w Otmuchowie i tam z jego zawodnikami graliśmy różne gierki. Gdy już zamieszkałem tu na stałe to jakoś tak na spontanicznie pojechałem go odwiedzić i on powiedział, że jak coś to mogę przyjechać potrenować z nimi, wnieść coś pozytywnego, a przy okazji pomóc mu jako trenerowi. Zgodziłem się i powiedziałem, że może nawet trochę potrenuje. I po paru dniach i zajęciach on nagle mówi, że zamykają okienko transferowe w 2 lidze i pyta czy ma mnie zgłaszać? Ja na to, że prześpię się z tym, ale „nie mówię nie” (śmiech). Pomyślałem sobie, ze jak będę miał możliwość grania to będę się zmuszał żeby być na tej hali i trenować - tak jak mówiłem - choćby dla siebie. Nie myślałem nawet o tym, że to mnie doprowadzi do tego co się potem wydarzyło (śmiech).

No właśnie to granie w Nysie wychodziło na tyle świetnie, że trafił pan do Anwilu Włocławek. Czołowy klub kraju sam się zgłosił czy pan wysłał sygnał, że jest gotów?
To był tak, że jak tylko gdzieś tam odstawiłem koszykówkę na bok, to co jakiś czas dzwonił do mnie Igor Milicić [trener Anwilu - przyp. red.]. Przez pierwsze dwa lata to robił to nawet co dwa miesiące i mówił, że nawet nie muszę grać, żebym po prostu przyjechał potrenować. Ja jednak naprawdę miałem wtedy dość, ale on i tak utrzymywał ze mną kontakt. W końcu i on wreszcie doszedł do wniosku, że jak będę chciał to sam się odezwę. Zdawałem sobie jednak sprawę, że im dłużej będę zwlekał tym trudniej będzie wrócić. Po tych paru meczach w 2 lidze poczułem jednak, że mogę spróbować wyżej, bo fizycznie czułem się w miarę dobrze... tak na 60-70 procent. Wiedziałem, iż jeśli zdrowie mi pozwoli to każdy kolejny tydzień będzie działał na moją korzyść, żeby się przygotować jeszcze lepiej. Może gdybym to robił od początku sezonu to bym nie miał tej kontuzji w finałach, ale to była naprawdę taka przygoda życia. Bo jak był z kolei ten mój ostatni mecz w Nysie, to akurat był deadline w ekstraklasie i jeden z kolegów zadzwonił z pytaniem czy ja bym jednak nie pograł gdzieś wyżej, skoro słyszał, że mi się znowu tak fajnie gra. Odpowiedziałem, że jakby ktoś podjął temat to bym się zastanowił (śmiech). Skończyliśmy rozmawiać i raz dwa odezwał się Milić. Powiem szczerze, że ucieszyłem się z tego. Negocjację trwały dosłownie 10 minut. Na drugi dzień byłem już zawodnikiem Anwilu.

We Włocławku wreszcie sięgnął pan po złoto nie tylko mistrzostw Polski, ale jakiejkolwiek lig w jakiej pan grał. Takie swoistego rodzaju ukoronowanie tej bogatej kariery.
Coś w tym jest. Kiedyś analizowaliśmy z moim przyjacielem ten wcześniejszy rozbrat z koszykówką i nagle on mówi, że „skończyłem ot, tak… i wygląda to jak taka niedokończona książka”. Słabo (śmiech). Nawet nie chodziło o złoto, aczkolwiek ono pasowałoby idealnie do zakończenia tej książki. Tak czy inaczej wracając po latach do Anwilu, to starałem się jak zawsze wygrywać i bić o najwyższe cele. Nie byliśmy faworytem, ale inaczej się nie umiem nastawić. W mojej głowie zawsze tak jest i skoro już gdzieś jadę, to zrobię wszystko żeby zwyciężać. Mieliśmy po drodze wiele przeszkód, ale w głowie miałem to, że faktycznie chce mieć wreszcie złoto, żeby poczuć to sportowe spełnienie.

Pozwolę sobie pana porównać do Pawła Zagumnego innego wielkiego sportowca i reprezentanta kraju, który grał w wielu świetnych klubach, ale ligi nigdy nie wygrał. Panu się udało niejako na „sam koniec”.
To nie widziałem o tym, ale miło, że ktoś mnie z nim porównuje (śmiech). Nie ukrywam jednak, że nigdy nie patrzyłem przy wyborze drużyny, że idę gdzieś, bo będzie pewne złoto. Przez te wszystkie lata miałem propozycję gry w najlepszych polskich klubach i jakbym chciał się skupić na mistrzostwie naszego kraju to pewnie tak bym pokierował karierą. Moim celem było jednak zawsze osiąganie coraz wyższego poziomu indywidualnego, tak by grać z coraz lepszymi zawodnikami w coraz lepszych europejskich ekipach. Wiadomo, że to jest sport zespołowy i różnie to wychodziło, ale nie mogę powiedzieć, że jestem niezadowolony z przebiegu swojej przygody z koszykówką. Tyle lat byłem w Stanach Zjednoczonych gdzie były sukcesy na poziomie akademickim, czy później najlepsze ligi w Hiszpanii, Turcji, Rosji, Francji i we Włoszech. Jestem dumny z tego, że miałem okazję gry na najwyższym poziomie w tak silnych koszykarsko krajach. I faktycznie nigdzie tam nie zdobyłem złotego medalu, ale praktycznie zawsze byłem w klubie, który grał o medale i europejskie puchary. Już samo to jest dla mnie powodem do dumy i radości.

Rozumiem, że ten wiceprezes to jednak ostateczne zakończenie czy jeszcze pan wróci?
Nie lubię słowa definitywnie. Nie lubię takie presji. Bo ja miłość do koszykówki będę miał zawsze i chęci pewnie też, ale teraz to już jest jest kwestia zdrowia. Podejrzewam, że jakbym kontuzję wyleczył i gdyby nie sytuacja epidemiologiczna to pewnie bym wrócił do Włocławka, bo była taka opcja, ale ten koronawirus niejako pomógł w pewnych decyzjach. Może to i lepiej, bo nie czułbym się na siłach by znowu pomóc Anwilowi. Nie byłem gotowy po tej kontuzji z czerwca 2019 roku.

Wracając do początków Michała Ignerskiego jako zawodnika to poszedł on nietypową drogą, bo jako 19-latek wybrał ligę NCAA.
Miałem do wyboru wtedy albo pozostanie w polskie lidze i zarabianie dość fajnych pieniędzy jak na tamte czasy, albo wyjazd do USA, bo i stamtąd zaczęło się pojawiać zainteresowanie moją osobą choćby przez różnego rodzaju turnieje dla młodzieży w Europie. I tak to ziarenko zaczęło we mnie kiełkować i postanowiłem spróbować swoich sił w tamtejszej koszykówce.

Teraz to już nie taki problem jak kiedyś, ale był pan jednym z pierwszych naszych koszykarzy którzy zdecydowali się na taki krok. W dodatku wtedy nie było internetu, skypa, komunikatorów...
I faktycznie te realia były całkiem inne, aniżeli teraz. Nie było możliwości dzwonienia do rodziny czy dziewczyny i ten rozbrat był naprawdę ciężki. Nie było też internetu, zbyt wielu informacji i tak naprawę nie wiedziałem za bardzo do końca gdzie jadę. Tym bardziej, że z językiem angielskim też wtedy stałem średnio. W związku z tym wszystkim nie zdecydowałem się od razu na czteroletnie studia, tylko na Junior College czyli coś w stylu szkoły policealnej. To też jest inny standard, inne warunki. Wszystko to poznawałem na własnej skórze. Miałem jednak tyle charyzmy, chęci i uporu, że nie mogę wrócić do Polski, bo to byłaby dla mnie jakaś rysa. Już tak mam, że jak już się na coś piszę to chce to dokończyć. Dlatego krok po kroku trenowałem ciężko, biłem się z tęsknotą, ale też udało mi się trafić do Mississippi State. Z perspektywy czasu nie wiem czy to był dobry wybór czy nie, może były lepsze uczelnie dla mnie, ale nie pod względem jakości szkoły czy poziomu koszykarskiego, ale bardziej w kwestii pomocy. ]Muszę też nadmienić, że nigdy nie myślałem, jadąc do USA, że robię to po to być grać w NBA. Mój tata czyli moje wielkie wsparcie i motywator zawsze wspominał, że poświęcił wszystko grając w Starcie Lublin [dwa brązowe medale MP - przyp. red] i tak naprawdę nie skończył szkoły, miał jedynie zawodową i po karierze musiał normalnie szukać pracy. Uczulał mnie, żebym nie popełnił jego błędu. To był dla mnie dobry przykład, że muszę jeszcze umieć robić w życiu coś innego. To było jego marzenie żebym miał coś „w zanadrzu”. Może z tego względu, że mogłem dobrze zarabiać dzięki koszykówce to na razie z tego wykształcenia nie muszę korzystać i ta szkoła dużo mi nie dała, ale być może gdyby inaczej by się potoczyło w baskecie i wypadłbym „z obiegu”, to pewnie te umiejętności czy kontakty z uczelni by mi się jednak przydały.

Koszykówka uniwersytecka ma w USA mnóstwo kibiców. Były szansę na kolejny krok?
Co do samej koszykówki to zdarzały się niesamowite mecze, jak te gdy graliśmy w finałach konferencji przed 50 tys. To były niesłychane emocje. Te momenty gdy wygrywaliśmy różne turnieje jako szkoła daje mi poczucie, że ten czas był dobrze wykorzystany i mam z tego okresu świetne wspomnienia. To czy grałem później w NBA czy nie, nie miało wtedy dla mnie większego znaczenia. Ja byłem tak zmęczony wtedy po tych czterech latach pobytu w Stanach Zjednoczonych, że o niczym innym bardziej nie marzyłem, jak o powrocie do rodziny, do kraju i do europejskiej rzeczywistości.

Pan automatycznie był w drafcie AD 2003, który był „nieziemski”: Lebron James, Carmelo Anthony, Chris Bosh, Dwayne Wade...
Z nimi wszystkimi byłem na praktycznie finałowym campie w Chicago, gdzie już została wąska grupa. Tam przez blisko tydzień nas sprawdzili na wszystkie sposoby łącznie z badaniami i zajęciami sportowymi. I ja też później zdałem sobie sprawę, że miałem przecież wtedy ciężką kontuzję, zwichniętą rękę łącznie z sześcioma śrubami w prawym nadgarstku. Mając świadomość jak Amerykanie podchodzą do tego typu rzeczy, to wybierając mnie w drafcie, na pewno nie byłoby to coś co by pomagało. Miałem też jednak możliwość uczestniczenia w Lidze Letniej, ale odmówiłem nie zdając sobie sprawy do końca, ile takie coś znaczy w CV, nawet w kontekście gry w Europie. Proszę mi jednak wierzyć, że wtedy jedyne o czym marzyłem to powrót do Europy.

Wrócił pan najpierw do Polski, gdzie spędził trzy lata z małą przerwą, a potem Hiszpania, Turcja, Rosja, Włochy, Francja. Niejeden polski sportowiec by tak chciał.
Cieszę się czasem, że mam możliwość udzielania wywiadów, bo ktoś mi może o tym przypomnieć (śmiech). Bo ja żyje z dnia na dzień i zapominam o tym, a tu - jak tak się człowiek zastanowi - jest co wspominać. Moja kariera na pewno nie była łatwa, ale wiele zobaczyłem, wiele doświadczyłem. To świetna sprawa poznać tylu ludzi, inne ligi, organizację, mierzyć się z wieloma kapitalnymi zawodnikami. Mało jest graczy w danym okresie najlepszych w danym kraju z którymi nie miałem okazji rywalizować. To jest chyba też to bogactwo sportu.

No i „cream de la cream” tych wojaży. Besiktas Stambuł z Allenem Iverson w składzie.
Oj tak. Przyznam, że początkowo to był szok, trochę jak z bajki. Tamtejszy basket gromadzi tak naprawdę kibiców piłki nożnej, którzy mogą przyjść na mecz i pokrzyczeć na rywali. Koszykarska część Besiktasu to przecież raczej drużyna nieduża, nawet w pewien sposób rodzinna. Np. atmosfera fajna, ale też i jedna z najmniejszych hal w jakich grałem profesjonalnie. I nagle przychodzi jakiś pracownik klubu i mówi, że chcemy sprowadzić „tego” Iversona. Nikt w to nie mógł uwierzyć, ten człowiek wręcz został wyśmiany. Były plotki tu i tam, ale nikt nie brał tego na poważnie. Aż tu pewnego dnia otwierają się drzwi do szatni, wchodzi czterech ochroniarzy, a później wchodzi „on”. Wtedy dotarło do nas, że te plotki to jednak prawda (śmiech). Gdy trafił do nas to był bez kondycji, ze swoimi problemami, różne były wokół tego historie, ale nie wypadało w to wnikać. W dodatku gdy już opadł kurz całej tej euforii to musiał jak każdy zaistnieć w naszym zespole, pokazać, że się nadaje do nas. Gdy się otworzył, to udowodnił, że jest bardzo fajnym kumplem. Nie mogę złego słowa o nim powiedzieć. Zamknięty w sobie, ale też przemiły człowiek. To był jeden z moich idoli młodości. On, Michael Jordan i Hakeem Olajuwon. To było coś niebywałego, chodzić z nim po treningach na obiady czy kolację i rozmawiać o tych czasach w NBA. Tak naprawdę to on cały czas musiał mówić, bo nie czuliśmy, że powinien słuchać naszych historii (śmiech). Cały czas prosiliśmy go, żeby opowiedział o jakiś pamiętnych meczach, sytuacjach czy rywalizacji z Jordanem. Żałuje, że tego nie nagrywałem, bo byłby z tego świetny materiał, ale przecież z drugiej strony kumpli podczas rozmów się nie nagrywa (śmiech).

Rozumiem, że to ten najlepszy koszykarz z którym pan grał.
Gdybym powiedział inaczej to sam bym sobie strzelił w kolano (śmiech). Na boisku, gdy zaczął nadrabiać zaległości kondycyjne, to szybko pokazał jak niesamowitym jest koszykarzem. Oj, co to był za grajek! Udowodnił nie raz czemu zdobył MVP całej NBA. Gdy teraz tak na to patrzę, to sam się zwyczajnie cieszę, że mogłem z nim grać, dzielić szatnię i po prostu się kolegować. Szkoda tylko, że tak krótko był z nami. Nie wnikam dlaczego, ale po trzech miesiącach opuścił Stambuł.

Z tuzami polskiej koszykówki też pan dzielił szatnie. Kto panu najbardziej imponował?
Zawsze chciałem być podobnym zawodnikiem do Dominika Tomczyka, bo uważałem, że to jest gracz z niesamowitą inteligencją boiskową, a ja zawsze takich lubiłem. Jakbym miał go w zespole to zawsze bym chciał, żeby miał piłkę w ostatnich sekundach. Biorąc pod uwagę dynamikę, grację i poruszanie się po boisku to z kolei najbardziej imponował mi Adam Wójcik, którego widziałem pierwszy raz w 1994 roku na żywo w Lublinie podczas Meczu Gwiazd polskiej ligi. Zrobił na mnie niesamowite wrażenie i to nie tylko dlatego, że wygrał konkurs wsadów. Obaj zresztą wystąpili w tym meczu i pamiętam jak tata mi powiedział, że oni też kiedyś też przestaną grać i muszą mieć swoich następców. I to też był taki mocny moment w moim życiu, że pomyślałem, że mogę być na ich miejscu. Trzecim takim wielkim graczem, który mi imponował jest Maciej Zieliński, ale to też już dopiero od czasu gdy już razem trenowaliśmy w Śląsku Wrocław. Tam mogłem ścierać się z nim na treningach i poznać go osobiście. Dał mi wiele cennych lekcje i bardzo go szanuje do tej pory, m. in. za wolę walki i charyzmę. Wciąż mamy kontakt. Granie w jednym zespole z nimi trzema to była świetna sprawa. Wszyscy razem byliśmy we Wrocławiu przez ten pierwszy rok gdy wróciłem z USA. Przy nich dojrzałem koszykarsko .

Trudno też nie poruszyć tematu kadry. Na tę z Euro 97 był pan za młody, a w 2019 roku na mundial było za późno... Jest poczucie niespełnienia?
Być może tak, ale mam też świadomość, przez to granie w wielu krajach, jak odbywa się tam szkolenie młodzieży. Jak się podchodzi do reprezentacyjnej koszykówki. Sukces w 1997 roku wynikał z tego, że w polskiej lidze mieliśmy świetnych Polaków, stawiano na wychowanków. Nie wiem czy to kwestia zmiany przepisów, ale potem już tyle młodzieży nie było w kadrze. A może to kwestia czasów, bo choćby za moich lat w moim rodzinnym Lublinie były cztery kluby młodzieżowe i one wszystkie rywalizowały w poszczególnych kategoriach. Później jednak w tych większych ośrodkach jak Warszawa czy Poznań koszykówki już nie było i to ma przełożenie też na reprezentację. Mogłem sobie to porównać gdy wyjechałem do Hiszpanii. W Sevilli na treningi przychodzili gracze z 3 i 4 ligi i ja bym sobie dał rękę uciąć, że byliby gwiazdami w polskiej lidze jako skrzydłowi czy rozgrywający. To mi dało do myślenia, że nie możemy chcieć za dużo. Nie możemy oczekiwać, że nagle będą sukcesy i będziemy regularnie wygrywać. Po prostu nie ma stałego napływu utalentowanej młodzieży. Co do sukcesu w Chinach to pamiętam sporo tych chłopaków ze wspólnych występów w reprezentacji. Damian Kulig, Mateusz Ponitka i Adam Waczyński dopiero wchodzili do europejskich zespołów. Wiedziałem jednak, że trzy, cztery lata później to będą świetni gracze. Widziałem, iż oni mają fajne podejście do sportu, do życia i czułem, że to są talenty, które się nie zmarnują. Wystarczyło ich umiejętnie poukładać, dołożyć kolejnych graczy i to było w stanie zafunkcjonować. Ja jestem bardzo dumny z tego zespołu, że tak się przyjemnie na nich patrzyło. To był team, nie było indywidualności. Dużo dało im to, że nie mówiło się o nich tak jak o kadrze za moich czasów, że jest jeden czy dwóch zawodników. O nich mówiło się o reprezentacji jako o całości. To też miało swój wydźwięk. Niemniej bardzo się cieszę z tego co chłopaki zrobili w Chinach, bo każdy sukces może zrodzić kolejny, zachęcić sponsorów i kibiców, ale jestem już chłodniej nastawiony do tego sukcesu. Był on też wynikiem tego, że wielu zawodników grało w europejskich zespołach.

Oglądał pan Last Dance? Jak wrażenia?
Ja nie jestem w ogóle człowiekiem, który ogląda seriale, ale tego nie mogłem odpuścić. Gdy tylko pojawiały się dwa nowe odcinki to byłem niezmiernie szczęśliwi. Wszyscy wiedzieli, że mają mi wtedy nie przeszkadzać i to był taki mój moment. Powrót do lat młodości, dzieciństwa nawet, wspomnienia tych czasów, gdy się oglądało „Hej, hej tu NBA”, a potem mecze w nocy. Z każdym ze swoich rówieśników z którym bym nie rozmawiał, to potwierdzamy sobie nawzajem, że rzecz nawet nie w treści, bo każdy kto się orientował czy czytał parę książek na ten temat, to wie o chodzi… to jest bardziej kwestia powrotu do przeszłości czy tego klimat tamtych lat. Gdy koszykówka często rządziła na podwórku i o niej się dużo rozmawiało. Powodowała, że człowiek sam wychodził na boisko i chciał się stawać lepszym i to potem zaprocentowało. Oby więcej takich produkcji.

Komu pan kibicował w latach młodości?
Chicago Bulls rzecz jasna było wtedy legendarne i chyba nie było zbyt wielu ludzi, którzy byli przeciwko tej drużynie. Kibicowałem też Orlando Magic i Los Angeles Lakers, no i Philadelphia 76-ers z Allenem Iversone i Toronto Raptors z Vincem Carterem i Tracym McGradym. Ogólnie lubiłem dynamiczne zespoły i chłopaków co skaczą po głowach i urywają obręcze (śmiech).

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dni Lawinowo-Skiturowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska