Zygmunt T., 65-letni mieszkaniec Konradowa koło Głuchołaz, zmarł na zawał 3 maja o 14.50. Taką datę wpisał lekarz w karcie zgonu. Od ponad godziny reanimowali go wcześniej w domu i w karetce pod domem ratownicy medyczni. Do szpitala nie dojechał.
- Mąż chorował na serce, ale zawału wcześniej nie miał. Rano czuł się dobrze, żartował. Zjadł obiad, potem wszedł do pokoju na telewizję i nagle zaczął się skarżyć na ból w plecach, na wysokości nerek. Po chwili osunął się na podłogę, bo nie był w stanie dojść do łóżka - opowiada wdowa po Zygmuncie T. Kilka minut 13 rodzina wezwała telefonicznie pogotowie. Dyspozytorka w Nysie wypytała o objawy i przysłała karetkę z Głuchołaz, z dwoma ratownikami medycznymi.
- Ratownicy nie mogli mu zmierzyć ciśnienia, nie mogli się wkłuć do żyły. Po chwili któryś przyniósł aparat do ekg - opowiada syn zmarłego. - Ojciec leżał na podłodze spocony, ale przytomny. Mówił, że to chyba już koniec z nim. Wymiotował jakimś płynem.
Jak szacuje rodzina po ok. 25 minutach zabiegów w domu, ratownicy przenieśli chorego do karetki przed domem. Zamknęli się w środku i prawdopodobnie prowadzili masaż serca. Rodzina myślała, że pojadą do szpitala, ale kolejnych 30 - 40 minut czekali na przyjazd drugiej karetki z Nysy z lekarzem. Lekarz przejął reanimację, ale mógł już tylko stwierdzić zgon.
- Umarł trzy kilometry od szpitala, w środku dnia, w karetce - mówi żona. - Gdyby zmarł w szpitalu, pod aparatami, nie czułabym żalu...
O tej sprawie czytaj w czwartkowym wydaniu Nowej Trybuny Opolskiej
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?