Mikołaj Golachowski: Lód na Antarktydzie jest nieprawdopodobnie piękny i silnie uzależnia

Anita Czupryn
mago/Jan Huebner/EAST NEWS
- Często na stacjach rodzi się konflikt, który wybucha na linii naukowcy - techniczni. Prawda jest taka, że wszyscy się potrzebujemy - mówi dr Mikołaj Golachowski, biolog, polarnik.

Jaka jest główna różnica między życiem na stacji polarnej a poza nią?
Myślę, że tą podstawową różnicą jest kwestia izolacji. Kiedy przyjeżdża się na stację polarną, to nie spotyka się ludzi, którzy są przyjaciółmi; przynajmniej na początku. To nie jest wakacyjny wyjazd z grupą znajomych. Trafiają tam ludzie z różnych stron kraju, w różnym wieku, z różnych środowisk, mają różne zawody. Docieramy się na miejscu. Jeżeli w Polsce poznam kogoś, z kim nie będzie mi po drodze, z kim się nie dogadam, to możemy się pokłócić, może nawet dojść do rękoczynów, ale potem możemy się unikać i już więcej nie spotkać. Na stacji wszyscy od siebie zależymy.

Ale też nie wszyscy musicie się lubić.
Może być tak, że ktoś się mi nie spodoba.

Co wtedy? Rośnie napięcie?
O to właśnie chodzi. To ciekawe, że nawet drobne rzeczy, zupełne bzdury, w takich warunkach mają tendencję do kumulacji. Urastają do wielkich problemów. A ponieważ jesteśmy poniekąd na siebie skazani, bo przebywamy w tym jednym miejscu, to nie ma od tego ucieczki. Konflikty narastają, a drobiazgi zmieniają proporcje.

Jak na przykład?
Na przykład, kiedy najmłodszy z grupy wchodzi rano do wspólnego pomieszczenia i nie wita się ze wszystkimi. Mnie to akurat nie drażniło, ot, po prostu gburowaty typ, ale starszych kolegów, emerytowanych wojskowych, po kilku miesiącach takiego zachowania nerwy zaczęły ponosić. Bo jakże to - ten bezczelny smarkacz wchodzi i siada do wspólnego stołu bez słowa? Do czegoś takiego nie byli przyzwyczajeni. A przecież to nie jest jakaś wielka sprawa. Nie jest zbrodnią być niewychowanym. Owszem, to niemiłe, ale to w końcu nie przestępstwo. Ale jakby tego było mało, ten człowiek nie zmywał też po sobie naczyń, których później chcieli używać inni. Mimo to istota problemu, i to chciałbym podkreślić, tkwi w tym, że my wszyscy tam naprawdę od siebie zależymy.

Co to znaczy?
Często na stacjach rodzi się konflikt, który może nawet nie jest do końca uświadomiony, a który wybucha na linii naukowcy - techniczni. Naukowcy bywają dość aroganccy, uważają, że techniczni są w zasadzie po to, by im służyć, by w każdej chwili mogli rzucić swoją pracę i jechać z nimi po próbki czy wykonywać inne, naukowcom przeznaczone, działania. Techniczni z kolei uważają, że naukowcy, każąc im jechać i pobierać próbki zwierzątek tak małych, że ich nawet nie widać, odciągają ich od bardzo ważnych zadań typu położenie kanalizacji czy naprawa instalacji elektrycznej. Obie strony zapominają o jednej rzeczy. Naukowcy w swojej arogancji zapominają o tym, że większa ich część jest kompletnie niepraktyczna i bez technicznych pracowników nie byliby w stanie przeżyć 24 godzin. Bez technicznych stacja w ogóle by nie istniała. To oni utrzymują nie tylko stację, ale i wszystkich jej mieszkańców przy życiu. Techniczni za to mają tendencję do zapominania, że gdyby nie naukowcy, to ich tam by nie było, ponieważ sens działania tej stacji opiera się na prowadzeniu badań naukowych. Rozmawiałem z kierownikami innych stacji, sam zresztą też byłem kierownikiem naszej stacji, i to niezależnie od nacji, czy to byli Koreańczycy z południa, czy Brazylijczycy, czy Rosjanie - wszyscy potwierdzają, że generalnie ten rodzaj napięcia istnieje. A prawda jest taka, że wszyscy nawzajem siebie potrzebujemy.

Jak tego typu napięcia czy konflikty rozwiązywaliście? Chyba nie można się nie odzywać do siebie przez rok?
Można, można. Kiedy byłem na pierwszej wyprawie, mieliśmy człowieka, który w pewnym momencie stwierdził, że wszystkich ma w nosie i przeniósł się do budynku agregatów prądotwórczych i tam mieszkał. W nocy, kiedy wszyscy już spali, przychodził do głównego budynku stacji po jedzenie. Wziął na siebie wszystkie dyżury na agregatach. Na stacji jest tak, że każdy po kolei, łącznie z kierownikiem, pełni dyżur. Utrzymuje porządek na stacji, nakrywa do stołu, zajmuje się zmywaniem naczyń, a wieczorem po kolacji idzie do hali agregatów, gdzie powinien całą noc czuwać nad tym, aby wszystko działało jak trzeba. Człowiek, który wyniósł się ze stacji do budynku z agregatami, odizolował się zupełnie, ale tak się też złożyło, że był inżynierem od agregatów i zapowiedział, że nie życzy sobie, by ktokolwiek tam przychodził, bo on będzie pełnił wszystkie dyżury.

Ile czasu spędził pan w polskiej stacji na Antarktydzie?
Prawie trzy lata, ale nie jednym ciągiem. Mój pobyt rozciągnął się w sumie na siedem lat. Byłem na czterech wyprawach. Z czego dwie wyprawy trwały po roku, a dwie były letnie.

Jak duża jest ta stacja, jeżeli chodzi o liczebność ludzi?
Nie jest mała. Jest, powiedziałbym, typowa jak na antarktyczne warunki. W lecie bywa do czterdziestu osób, jednej zimy było nas trzynaścioro, a w drugiej - ośmiu.
Zdarza się tak, że ludzie, którzy tam przyjeżdżają zaczynają pełnić różne role - niby jest kierownik, szef stacji, ale prawdziwym liderem staje się ktoś inny? Albo ktoś nieoczekiwanie staje się negocjatorem? Innymi słowy, czy ta sytuacja izolacji wyzwala w ludziach coś, o czym sami nie wiedzieli, że to mają?
Albo wiedzieli, tylko tam pojawiają się sprzyjające okoliczności. Zdarza się tak, jak pani mówi. Kiedy kierownik wyprawy nie ma autorytetu, a byłem świadkiem takich sytuacji, w których, gdy pojawiał się jakikolwiek międzyludzki kontakt, to kierownik zamykał się w swoim laboratorium i udawał, że świat nie istnieje. Wówczas siłą rzeczy ta pusta przestrzeń zostaje wypełniona i tak też stało się jednego razu - rolę liderów przejęli dwaj koledzy, tak zwane klasowe osiłki, którzy wszystkich terroryzują. Jeden był bardziej sprytny, drugi mniej bystry, ale za to dużo silniejszy, więc stworzyli duet, który innym narzucał swoją wolę. Pobić nie pobili, ale do przemocy psychicznej, myślę, doszło. A zatem takie sytuacje też się zdarzają. Ja jestem dość cierpliwy, wywodzę się ze środowiska naukowego, wiec z grupą naukową żyłem dobrze. Pracownicy techniczni zaś byli dla mnie absolutnie fascynujący. Byłem zachwycony, że mogę ich poznać, bo w codziennym życiu nie mam okazji, żeby się zaprzyjaźnić z, dajmy na to, elektrykiem z Podkarpacia czy hydraulikiem z Gdańska. Ale pamiętam i taką wyprawę, gdzie w pewnym sensie musiałem przyjąć na siebie rolę mediatora między tymi dwiema grupami. Kiedy wyjechałem, relacje na stacji zrobiły się dużo gorsze.

Oglądałam na YouTube filmiki z życia stacji polarnych, czy to z Arktyki, czy Antarktyki, uderzyło mnie, że mieszkańcy tych stacji emanowali spokojem.
Od kilku lat przed wyjazdem na stację trzeba przejść badania psychologiczne i to bardzo dobrze. Kiedyś te badania odbywały się teoretycznie. Myślę, że główną kwalifikacją do życia na stacji polarnej jest cierpliwość, otwartość i umiejętność przechodzenia ponad różnicami. Doświadczyłem dość jaskrawych momentów na wyprawie, na której byłem kierownikiem. Był z nami dość młody człowiek, około trzydziestki, z którym, jeśli chodzi o poglądy, różniło mnie wszystko. Dziś jest radnym Młodzieży Wszechpolskiej w jednej z podwarszawskich miejscowości. Nacjonalista, homofob, antyfeminista, dla którego prawa kobiet nie istnieją, bo uważał, że „baba ma siedzieć w domu, gotować i sprzątać”. Katolik, ale nie przeszkadzało mu opowiadać o tym, gdzie znajdują się jego ulubione domy publiczne w Warszawie i jedno z drugim mu się absolutnie nie kłóciło. Koszmarna postać, jeśli chodzi o poglądy i podejście do życia. A jednocześnie ten sam facet był chyba najlepszym mechanikiem, jaki pojawił się w historii tej stacji. Absolutny geniusz, jeśli chodzi o naprawę sprzętu, tym bardziej że był samoukiem. Wszystko potrafił naprawić. Był inteligentny, szybko podejmował decyzje, był bardzo sprawny w tym, co robił. W sytuacjach kryzysowych wiedziałem, że mogę na niego liczyć.

Jak więc się dogadywaliście?
Świetnie! Od momentu, w którym ustaliliśmy, że jeśli chodzi o poglądy, to nie mamy nic wspólnego, więc o tym dyskutować nie będziemy. We wszystkich praktycznych kwestiach dogadywaliśmy się bez żadnych problemów. Obaj byliśmy na tyle świadomi, aby nie poruszać tematów, które mogą prowadzić do konfliktów. Pozycje były ustalone, ale nie strzelaliśmy do siebie, bo i po co.

Stacja to też miejsce, które może połączyć różne narody, nawet te wrogie sobie - opowiadał pan podczas jednego z wykładów.
Historia badań antarktycznych pokazuje, że państwa, które oficjalnie były ze sobą skonfliktowane, w Antarktyce ze sobą współpracowały. Tak było przez cały okres zimnej wojny, kiedy Związek Radziecki i Stany Zjednoczone były śmiertelnymi wrogami, to jednocześnie w Antarktyce ich stacje się ze sobą kontaktowały, jedni drugich ratowali, pomagali sobie, dzielili się jedzeniem. Na Wyspie Króla Jerzego na Szetlandach Południowych, gdzie mieści się polska stacja, jest też siedem innych całorocznych stacji, a największa z nich to stacja chilijska. Graniczy ona wąskim potokiem ze stacją rosyjską, do której jeszcze wrócę ze względu na ostatnie wydarzenia. Ale w latach 80., kiedy w Chile rządził Pinochet, a stacja rosyjska była radziecką, jeden z polskich profesorów odwiedzających tę stację powiedział słowa, które dobrze ilustrowały tamten okres. Ponieważ z jednej strony był Pinochet i ultraprawica, wręcz faszyzm, a z drugiej - komunizm, przynajmniej teoretyczny. Ale na Antarktydzie wszyscy oni siłą rzeczy byli kumplami, spotykali się, bawili na wspólnych imprezach.

Co powiedział polski profesor?
Przechodząc przez mostek nad potokiem skonstatował, że to jedyne miejsce na świecie, gdzie można od faszyzmu do komunizmu przejść jednym krokiem. I tak dokładnie było.
(Śmiech). A co ostatnio wydarzyło się w rosyjskiej stacji?
Jakieś dwa miesiące temu stało się o niej głośno. Wydarzyła się nieprzyjemna historia. Znam obu uczestników tego zdarzenia. Jeden inżynier dźgnął nożem młodego naukowca.

Boże! Za co?!
Za to, że jeden drugiemu złośliwie zdradzał zakończenia kryminałów, które ten czytał.

A, to rozumiem. Za to można nawet zabić!
A właśnie. Wydarzyło się to na początku października, akurat w Antarktyce kończy się zima, bo tam jest odwrotnie niż u nas i to jest ten moment, kiedy jeśli jakiekolwiek konflikty mają się zdarzyć, to wtedy jest na to największa szansa - po zimie nerwy puszczają wszystkim. Kiedy już przyjeżdżają letnicy, kiedy na stacji jest więcej ludzi, więcej się dzieje, więcej się pracuje w terenie, to takich problemów nie ma. Zima jest specyficzną porą - ludzi jest mniej i są odizolowani od świata.

Jaki jest finał tej historii?
Inżynier przebywa w areszcie domowym w Petersburgu, a naukowiec prawdopodobnie liże rany w Chile, w szpitalu. To pokazuje, jak to napięcie narasta, a zapalnikiem może być drobiazg. W normalnej sytuacji można się co najwyżej obrazić za to, że ktoś ujawnia zakończenie książki; po nóż nikt by nie sięgnął. A na stacji i owszem.

Relacje międzyludzkie to jedno, ale ciekawa wydaje mi się na Antarktyce relacja człowiek-przyroda. Przyroda tam oszałamia pięknem, ale bywa też niebezpieczna?
Przyroda tam jest potężniejsza od człowieka. Antarktyka ma niesamowitą zdolność uczenia pokory wobec przyrody. Potencjalnie jest niebezpieczna: można wpaść do morza i się utopić, albo zamarznąć. Można zginąć, wpadając w szczelinę lodowca. Dla mnie to upraszcza sprawę i oczyszcza duszę, dlatego że głównym problemem człowieka żyjącego na Antarktydzie jest to, żeby dzisiaj nie umrzeć. Czyli - nie zrobić nic głupiego, co mogłoby tak skutkować. Wszyscy, którzy chcą tam żyć, muszą się nauczyć tego, że z Antarktydą nie da się wygrać. Ona jest od nas silniejsza. Można tam żyć tylko wtedy, kiedy się to akceptuje i gra z nią, a nie przeciwko niej. Podczas mojego pobytu na czterech wyprawach ktoś z okolicznych stacji ginął. Co ciekawe, zawsze byli to doświadczeni ludzie, którzy mieli za sobą sporo czasu spędzonego na Antarktydzie.

Zawiniła rutyna?
Tak. Moment, kiedy zbyt mocno sobie zaufamy, uznamy, że już wszystko wiemy, bo robiliśmy to już tyle razy, więc przestajemy być czujni. Nauka pokory jest więc bezwzględna.

Pan też omal nie zginął.
To prawda. Wpadłem do szczeliny w lodowcu, który jest tuż obok naszej stacji. Ten lodowiec przekraczałem wcześniej z 60 czy 70 razy. Akurat tego dnia postanowiłem przejść przez niego samotnie. Wracałem do stacji po długim pobycie w terenie. To był głupi pomysł. Cudem się wygramoliłem.

Do pobytu na stacji polarnej trzeba się w jakiś sposób przygotować? Jak pan się przygotowywał, kiedy jechał tam pierwszy raz?
Nie przypominam sobie, abym się w jakikolwiek sposób przygotowywał. Jestem biologiem z wykształcenia, jadąc na Antarktydę wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Znajomi, którzy byli wcześniej, też trochę mi opowiadali, ale poza poradami, ile skarpetek zabrać ze sobą i żeby nie zapomnieć dużej ilości chusteczek higienicznych, i ciepłych ubrań, nie było nic specjalnego. Nie miałem nawet czasu na przygotowania - w piątek broniłem doktorat na Wydziale Biologii, w sobotę miałem pożegnalną imprezę w mieszkaniu, w niedzielę zjadłem z rodzicami i ówczesną narzeczoną elegancki obiad, a w poniedziałek byłem już na statku i przez kolejnych 40 dni płynąłem. Nie było czasu się martwić. Ważną kwestią było wybranie książek, bo wiedziałem, że zimą będę miał czas na czytanie ich i faktycznie zima pod tym względem jest fantastyczna - jest czas na przeczytanie tego wszystkiego, na co miało się ochotę, a nigdy wcześniej nie było okazji. To, co było dla mnie ciekawe i na co zwrócił uwagę mój przyjaciel, który wcześniej zimował na stacji, to obliczenie, ile będę potrzebował w ciągu roku dezodorantów, szamponów do włosów czy żeli pod prysznic. Teraz Polska Akademia Nauk uświadomiła sobie, że istnieją dwie płcie, czyli istnieją kobiety i mężczyźni - trochę czasu jej to zajęło - ale dzięki temu na stacji takie rzeczy jak podpaski czy tampony są dostępne. Kiedyś nie były, więc dziewczyny też musiały zaplanować, ile tego zabrać na cały rok. A obliczenie tego nie jest wcale takie proste, zwłaszcza że w Polsce o tym się nie myśli - jak zabraknie, to idzie się do sklepu i kupuje. Ja też nie wiedziałem, na ile wystarczy mi jeden dezodorant. Teraz wiem.
Na ile?
To też zależy od dezodorantu, ale średnio na około 3 tygodnie. Podczas moich pierwszych wypraw, Polska Akademia Nauk wiedziała, że pracownicy stacji mają zęby, więc szczoteczki i pasty do zębów były dostępne, podobnie jak papier toaletowy, bo zdano sobie sprawę, że on też może się przydać. Wszystko inne trzeba było sobie wyliczyć przed wyprawą i ze sobą przywieźć. Podobnie jest z alkoholem. Wiadomo, że podczas pobytu na stacji, człowiek ma urodziny, są święta, różne inne okazje, przy których wyciąga się alkohol, więc ile go wziąć? Też trzeba to policzyć.

Chciałam właśnie zapytać o alkohol - zima jest tą porą, kiedy tego alkoholu pije się więcej, bo też specjalnie nie ma co robić?
Zawsze jest co robić. Być może pokutują tradycyjne wyobrażenia o Antarktydzie zimą, ale polska stacja znajduje się przed kręgiem polarnym, w związku z tym nawet w środku zimy mamy trzy do czterech godzin światła słonecznego. A to robi dużą różnicę. Ciemność tak nie doskwiera. W Warszawie bywa tak, że wychodzimy zimą do pracy i jest jeszcze ciemno, a kiedy wychodzi się z roboty to już jest ciemno, więc słońca można w ogóle nie zobaczyć. Na stacji polarnej więcej dzieje się latem, bo jest więcej gości, są imprezy. Obok polskiej stacji znajduje się letnia stacja Stanów Zjednoczonych, więc Amerykanie odwiedzają nas co sobotę, gdyż u siebie nie mają pryszniców i pralek, więc u nas się kąpią i piorą, a potem jest wspólna impreza. W rzeczywistości to, ile się pije alkoholu, zależy od grupy - są takie, gdzie piło się dużo, a są takie, gdzie piło się niewiele.

W jaki sposób jeszcze spędza się tam wolny czas? Zdarzają się dziwne, zwariowane pomysły?
Kiedy byłem kierownikiem stacji, postanowiliśmy zrobić sobie pochód 1-majowy i w czynie społecznym wkopaliśmy przed stacją drzewko. Nie było to zwyczajne drzewko, tylko palma, którą wcześniej wspólnie zespawaliśmy. Stała przez cały czas tej wyprawy. Kolejny kierownik stwierdził jednak, że palma nie licuje z powagą polskiego naukowca i została zlikwidowana.

Tymczasem na rondzie de Gaulle’a w Warszawie palma trzyma się dobrze.
I świetnie. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby tak samo dobrze trzymała się tęcza na placu Zbawiciela.

Zabrał pan ze sobą na Antarktydę coś osobistego, aby stworzyć sobie na stacji namiastkę domu?
Pamiętam, że kiedy jechałem pierwszy raz, to moje koleżanki i koledzy z Zakładu Ekologii Uniwersytetu Warszawskiego, w którym pracowałem, podarowali mi kalendarz z drzewami. Wiadomo było, że przez rok nie zobaczę drzew, a bardzo je lubię, bo przez większość życia pracowałem w lesie, i to był strzał w dziesiątkę. Nie oznacza to, że siedziałem i wgapiałem się w kalendarz, ale ten prezent to był miły gest. Nie zabierałem ze sobą ulubionych obrazków czy zdjęć, ale bardzo dużo książek i bardzo dużo ulubionej muzyki. To, myślę, dawało mi namiastkę domu. Ale też jestem przyzwyczajony do tego, że wyjeżdżam. Gdy byłem na uczelni, to pracowałem w terenie, więc nie wiążę się zbytnio z miejscami.

Co sprawia, że wciąż pan wraca na Antarktykę, bo teraz też pan tam leci?
Właśnie czekam na samolot. Jestem przyrodnikiem, pojechałem tam po raz pierwszy dlatego, że żyją tam zwierzęta, które miałem badać. Ale to, co sprawia, że nie potrafię sobie wyobrazić życia bez Antarktydy, to lód.

Lód?!
Jest nieprawdopodobnie piękny i silnie uzależnia.

Pięknie, pięknie, ale zimno.
Wcale nie jest tak zimno. Najniższa temperatura, jaką pamiętam to - 27 stopni. W Polsce też takie temperatury bywają. W lecie jest od 0 do +10 stopni. To bardzo dobrze, bo upały nie dokuczają.

Czego pan się o sobie dowiedział, mieszkając przez rok na stacji polarnej, będąc poniekąd wyłączonym z życia, z cywilizacji?
O sobie samym? Nawet nie to, że dowiedziałem się jakichś rewelacji, ile potwierdziłem swoje przypuszczenia. Już aplikując po raz pierwszy o tę wyprawę, pomyślałem, że to jest coś dla mnie. Z jednej strony, jestem towarzyski, ale z drugiej, bardzo odpowiada mi moje własne towarzystwo. Już w czasie prowadzenia badań w Polsce zdarzało mi się, że przez tydzień czy dwa nie widziałem człowieka, bo siedziałem zimą w stacji terenowej koło Mikołajek, otoczony lasem. Nie było wtedy jeszcze telefonów komórkowych, telewizja też tam nie dotarła i było mi z tym bardzo dobrze. Podejrzewałem więc, że Antarktyda będzie miejscem, w którym będę się dobrze czuł. I tak rzeczywiście było. Lubię poznawać ludzi, zwłaszcza, im bardziej są ode mnie inni, tym są dla mnie ciekawsi. Ale wcale się nie czuję źle, kiedy jestem sam i ze sobą spędzam czas. To mi się potwierdziło. Jak i to, że mam w sobie cierpliwość. Teraz mam jej pewnie więcej niż kiedyś, bo ją sobie wyćwiczyłem.

Mieszkając na stacji polarnej, zapomniał pan, że istnieją pieniądze.
O, to była ciekawa historia. Wróciłem z pierwszej wyprawy, poznałem bardzo fajną dziewczynę i zaprosiłem ją na kolację. W dobrych humorach wychodzimy z restauracji i w tym momencie wybiega za nami wściekły kelner, dopadając mnie i krzycząc, że nie zapłaciłem. „O, przepraszam, bo ja spędziłem rok na Antarktydzie i o tym zapomniałem” - tłumaczyłem, ale widziałem w oczach kelnera, że durniejszego pretekstu chyba nie da się już wymyśleć (śmiech). Nie kupił tej historii, ale udobruchałem go, opłacając rachunek i dając mu napiwek w wysokości rachunku. W głębi duszy jednak byłem nawet zadowolony, bo pomyślałem: „Jeżeli przez rok można zapomnieć o istnieniu pieniędzy, to jeżeli to nie jest wolność, to nie wiem, co nią jest”.

Mikołaj Golachowski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Mikołaj Golachowski: Lód na Antarktydzie jest nieprawdopodobnie piękny i silnie uzależnia - Portal i.pl

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska