Miłość czyni cuda

Fot. Witold Chojnacki
Dorota ma 45 lat. Dwa lata temu źle się poczuła, upadła na wersalkę. Już nigdy nie wstała. Jest sztucznie podtrzymywana przy życiu. Pielęgniarka Jolanta Dziubek karmi ją przez sondę.
Dorota ma 45 lat. Dwa lata temu źle się poczuła, upadła na wersalkę. Już nigdy nie wstała. Jest sztucznie podtrzymywana przy życiu. Pielęgniarka Jolanta Dziubek karmi ją przez sondę. Fot. Witold Chojnacki
- Mąż Terri Schiavo walczył o jej śmierć. A ja walczę o to, żeby mój Kazimierz zaczął chodzić, rozmawiać. Czekam na lepsze, a nie na gorsze - mówi pani Jadwiga z Dębskiej Kuźni.

Jeśli on chce jej śmierci, to niech sam ją zabije - dodaje. - Gdyby Terri nie chciała żyć, to dawno by umarła. Ja tego nie pojmuję, żeby nie dawać jej jeść. To jest morderstwo.
Terri, która od 15 lat jest w stanie wegetatywnym i przebywa w hospicjum w Pinellas Park na Florydzie, od kilkunastu dni umiera z głodu i pragnienia na oczach całego świata. Taką decyzję podjął jej mąż. A potem, mimo protestów jej rodziców, podtrzymał ją sąd. Rodzice wnieśli apelację, pod hospicjum czuwają tłumy demonstrantów. A 41-letnia Terri ciągle żyje...

On ma żyć
14 marca dwa i pół roku temu w niewykończonym domu pod Opolem spadł z pierwszego piętra do piwnicy 53-letni dziś Kazimierz, mąż pani Jadwigi. Uszkodzenia mózgu spowodowały, że popadł w śpiączkę. Przez trzy miesiące leżał na OIOM-ie, potem został przewieziony do hospicjum. Był tam przez pół roku. Od dwóch lat znowu mieszka z rodziną.
- Kaziu, mamy gościa, przywitaj się - mówi Jadwiga, gdy przekraczam próg ich domu. Widzę mężczyznę na wózku, otulonego kocem i siedzącego przed włączonym telewizorem, a obok niego przystojną, uśmiechniętą blondynkę. Prosi, abym mężowi podała rękę, bo on na pewno wszystko widzi i czuje. Potem przysuwa go do kominka, przy którym jest ciepło i przytulnie, żeby przysłuchiwał się naszej rozmowie.
- Ja wiem, kiedy mąż jest zadowolony, a kiedy jest mu źle - podkreśla Jadwiga. - To widać po wyrazie jego twarzy, mimice. Proszę spojrzeć, ma otwarte prawe oko, mruga nim, wie, że o nim opowiadam.
Dwa lata temu zabrała go z hospicjum. Choć nawet siostra oddziałowa uważała, że Jadwiga nie da sobie rady. Początkowo codziennie przyjeżdżała pielęgniarka, by pomóc w różnych czynnościach przy Kazimierzu, jednak z czasem i ona okazała się zbędna. Pojawia się tylko wtedy, gdy trzeba wymienić sondę, którą podaje się mu jedzenie i picie.
- My przy Kazimierzu robimy wszystko sami - zaznacza Jadwiga, przytulając się do męża. - Ja, moje dzieci i synowa. - Przewijamy go, myjemy, miksujemy jedzenie, karmimy. Ja jestem z nim przez cały czas, w dzień i w nocy. Nie chcę, aby ktoś obcy się nim zajmował.
- Cały czas śledzimy sytuację Terri - mówi Krzysztof, jeden z pięciorga dzieci Kazimierza. - Jesteśmy oburzeni tym, co z nią robią.
Kazimierz przez półtora roku leżał na plecach i nie dało się go nawet ułożyć na boku, miał w tchawicy rurkę tracheotomijną, nogi poskręcane. Był jak roślina. Jadwiga, gdy usłyszała, że nic z niego nie będzie, ściągnęła z Ukrainy jasnowidzkę, Oksanę, która najpierw na podstawie zdjęcia oznajmiła, że Kazimierz ani nie umarł, ani nie żyje. A gdy przyjechała do nich i go ujrzała, stwierdziła, że przyjdzie dzień, gdy będzie chodził. To rodzinie dodało jeszcze większej siły do walki o niego.
Dzień Kazimierza zaczyna się o siódmej rano. Toaleta, z łóżka na wózek, śniadanie, potem dwa razy w ciągu dnia przychodzi do niego rehabilitant, a między tymi wizytami - masaż stóp, oklepywanie i szereg różnych czynności, które mają mu pomóc.
- My z nim rozmawiamy, śmiejemy się, a jak trzeba, to płaczemy - opowiada Jadwiga. - Owszem, na początku ciężko było przyzwyczaić się do tego, byliśmy w szoku. Rehabilitacja u mojego męża zdziałała jednak cuda.
Kazimierz nie ma już rurki, sam oddycha. Siedzi na wózku, śpi na boku. Otworzył prawe oko, próbuje otwierać lewe, a kiedyś w ogóle nie ruszał oczami. Potrafi przełykać.
Naszej rozmowie od początku przysłuchuje się synowa Monika, jest dla Jadwigi ogromnym wsparciem. Przyszła pomóc w wieczornej toalecie teścia.
- Tak trzeba - mówi skromnie. - Musimy wzajemnie się wspomagać.
Jadwiga przebudowała dom, drzwi wejściowe, aby można było swobodnie wyjechać wózkiem na dwór. Kazimierz letnią porą lubi przesiadywać nad stawkiem (oni to wiedzą), a cała rodzina obok niego. Kazimierz towarzyszy im w wieczornym grillowaniu, jest z nimi zawsze i wszędzie. Wnuki przynoszą rysunki, które wieszają nad jego łóżkiem. Opowiadają dziadkowi różne rzeczy. Życie toczy się wokół niego jakby nigdy nic.
- On ma żyć - emocjonuje się Jadwiga. - Dzieci przychodzą i zastają tatę oraz mamę w domu. Ma być tak jak w rodzinie. Czym się różni mąż zdrowy od chorego? Przecież nadal jest mężem. A małżeństwo musi być z sobą na dobre i na złe.
Ani Jadwiga, ani Monika nie potępiają nikogo, kto musi oddać osobę sobie bliską do hospicjum. Bo może, jak tłumaczą, ma on trudną sytuację, musi pracować, ma za mało pieniędzy. Nikt jednak nie ma prawa skazywać kogoś na śmierć.
- Do Ameryki jest daleko, my Terri nie pomożemy - dodaje Jadwiga. - Gdybym jednak tam była, to próbowałabym się do tego hospicjum przedrzeć i przynajmniej podać jej coś do picia. Bez względu na konsekwencje.

Zawsze jest nadzieja
Danuta ma 45 lat. Dwa lata temu nagle źle się poczuła, upadła na wersalkę w domu siostry i już z niej nie wstała. Zanim przyjechała "erka", upłynęło trochę czasu. Lekarze oznajmili rodzinie: serce uratujemy, ale głowa umarła. Od dwóch lat Danuta przebywa w Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym 116. Szpitala Wojskowego w Opolu. Jest karmiona sondą, ma założoną rurkę tracheotomijną.
- Według medycyny Danuta nie powinna czuć, widzieć, słyszeć, ale my nie wiemy do końca, jak to jest - twierdzi Mariola Sibilska, zastępca kierownika ZOL-u i pielęgniarka oddziałowa. - My do niej mówimy, ona ma oczy otwarte, choć nie zawsze wodzi za nami wzrokiem. Zdarzył się taki incydent, gdy była u niej siostra, że pociekły jej łzy, nastąpiło przyspieszenie akcji serca, bo było widać jak klatka piersiowa "chodziła". Coś w tym jest. Człowiek jest zamknięty w swoim ciele jak w puszce. Może widzi, czuje, słyszy. Tylko nie może się przebić, żeby się skontaktować ze światem zewnętrznym.
W ZOL-u personel od kilku dni rozmawia o Terri. Dominuje oburzenie:
- Terri jest w o niebo lepszym stanie niż nasza Danuta - uważa Mariola Sibilska. - Ona się śmieje, widziałam, jak wodziła wzrokiem za balonem, ma grymasy na twarzy. Nie mogę pojąć, co oni jej robią. To jest zezwierzęcenie.
Pielęgniarka oddziałowa rozważa: to tak, jakby zamknąć u nas jakiegoś pacjenta w pokoju na dwa tygodnie i nie dać mu jeść ani pić.
- A jeśli przeżyje, czy to znaczy, że ktoś ma go dobić? - Jak zaczniemy takie decyzje podejmować, to się zatracimy.
Danuta ma dwie siostry, które odwiedzają ją codziennie. Układają w jej pokoju serwetki, ustawiają kwiaty, włączają radio, aby przypominał on choć trochę dom. Specjalnie coś ugotują, miksują. Rozmawiają z nią, karmią.
- Jednego dnia przychodzę ja, a drugiego siostra - opowiada Irena. - Wstępuję choćby na pół godziny. Danuta jest ode mnie starsza o 10 lat. Gdy zmarła nasza mama, ojciec już od kilku lat nie żył, a ja byłam niepełnoletnia. Danusia została wtedy moim opiekunem, potem pomagała mi przy moich dzieciach, bo swojej rodziny nie założyła, a teraz ja się nią opiekuję. W moim domu się to stało.

Dzięki Bogu żyjemy w Polsce
Irena nie wyobraża sobie, aby mogła podjąć taką decyzję w sprawie siostry jak mąż Terri.
- Ja sama pięć lat temu miałam przeszczep szpiku i wyszłam z ciężkiej choroby. Bo zawsze jest nadzieja. A Danusia w tych ciężkich chwilach bardzo mnie wspierała. W mojej wsi ludzie o niej wiedzą, że przebywa w ZOL-u. Ostatnio usłyszałam w sklepie: przecież twoja siostra jest w takim samym położeniu jak ta Amerykanka. A ja pomyślałam: dzięki Bogu, że my żyjemy w Polsce.
W ubiegłym roku w ZOL-u przy szpitalu wojskowym było siedmiu pacjentów w stanie podobnym, w jakim znajduje się Danuta.
- Zostały dwie - mówi Mariola Sibilska. - Nikt z ich bliskich żadnym słowem ani gestem nie dał nam do zrozumienia, że już dłużej nie powinny się męczyć. To życie weryfikuje, a nie my.
Do Jadwigi dzwoni Małgorzata z Łodzi. Jej mąż trzy lata temu też popadł w śpiączkę. Obie kobiety poznały się w jednej klinik, gdzie woziły swoich mężów na leczenie. Połączyły je wspólne przeżycia. Dzwonią do siebie często, wymieniają radami i wspomagają się.
- Trzy lata temu mój mąż był w agonii - opowiada przez telefon Małgorzata. - A teraz, ja tak uważam, już się wybudził ze śpiączki, jest przytomny. Nie mówi, ale słucha, co do niego mówię i odpowiada oczami. Kiedy trzeba przytaknąć - przytakuje. Przede mną jeszcze lata walki, ale dopóki jest nadzieja - nie wolno się poddawać. Dla mnie to, co zrobili Terri jest gorsze niż Auschwitz.
ROZMOWA
Ja bym tego nie zrobił
Z lekarzem onkologiem Cezarym Judą, specjalistą medycyny paliatywnej, kierownikiem hospicjum ds. medycznych w Starych Siołkowicach

- Jak pan ocenia decyzję, którą podjął mąż Terri Schiavo?
- Ja, jako lekarz i jako człowiek, nie potrafiłbym podjąć takiej decyzji. Nie jesteśmy od tego, żeby wydawać wyroki na chorych, bo nie wszystko jeszcze wiemy. Pozornie decyzja o mniejszym złu, potem zawsze kończy się dużym złem. Bo skoro raz się udało kogoś uśmiercić, to dlaczego by nie spróbować znowu.
- Mąż Terri twiedzi, że ona nie chciałaby żyć w takim stanie i podobno wyraziła taką wolę...
- Tego też nie wiemy. Mąż jeszcze bardziej powinien walczyć o żonę, gdyż składał przysięgę małżeńską. A teraz on ją zdradził.
- Obcuje pan z osobami chorymi terminalnie, także z ich rodzinami. Jak zachowują się bliscy w takich sytuacjach?
- W większości przypadków ten związek, który tworzył chory mąż i zdrowa żona lub odwrotnie - jeszcze bardziej się zacieśniał. Jeśli padało pytanie: jak długo to jeszcze potrwa? - to z troski, ze strachu, że kiedyś to najgorsze może się stać.
- Niektóre rodziny opiekujące się chorym w śpiączce robią to jakby na przekór medycynie, wierząc, że ich bliski pewnego dnia wstanie i zacznie normalnie żyć. Czy słusznie mają nadzieję?
- Uważam, że rodzinie należy rozsądnie wyjaśnić, na czym to wszystko polega z medycznego punktu widzenia. Natomiast wiara to coś innego. Na pewno bliskim pomaga. Mózg chorego umarł, nie pracuje, ale to jest na tym etapie, o którym my na razie wiemy. Dla rodziny jest to nadal człowiek, który żyje, tylko w innym stanie. Na pewno nie można podejmować decyzji o uśmierceniu kogoś.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska