Miłość do Kresów jest u nich dziedziczna

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Jan Konowalczuk był kawalerzystą w kampanii 1939. Na Kresy wrócił na koniu i z bronią.
Jan Konowalczuk był kawalerzystą w kampanii 1939. Na Kresy wrócił na koniu i z bronią. Archiwum prywatne
Jan Konowalczuk za swoją miłość do Polski zapłacił spaleniem domu i ledwo uszedł z życiem. Jego ojciec Maciej nie opuścił Kresów do końca. I do końca został Polakiem.

Jan Konowalczuk mieszkał w Kotowie niedaleko Brzeżan na polskich Kresach. Był kowalem. Rok przed wybuchem II wojny światowej zdążył wybudować dom wraz z zabudowaniami gospodarczymi na obrzeżach wsi.

Murowany, kryty blachą, jak wszystkie tutejsze solidne polskie budynki. Za jego domem i polami płynęła rzeka - Złota Lipa.

Na wojskowej mapie z austriackich jeszcze czasów widać, że mogła wraz z rozlewiskiem sięgać nawet kilometra szerokości. Ta rzeka odegra jeszcze ważną rolę w jego życiu, w 1943 roku. Ale najpierw jest rok 1939. I Jan zostaje zmobilizowany do Wojska Polskiego jako kawalerzysta. Po kampanii wrześniowej wraca do domu. Nie tylko z koniem i rzędem, ale i z bronią białą i palną - szablą, automatem i granatami.

Miały się przydać, kiedy Ukraińcy rozpoczęli akcję mordowania Polaków na Wołyniu. Pojedyncze początkowo zbrodnie zdarzają się wówczas także w okolicach Brzeżan. Ginie m.in. kuzyn Jana, Stefan Konowalczuk.

W odpowiedzi na ukraińską przemoc Jan wraz z innymi Polakami organizuje samoobronę. Na koniach w nocy patrolują swoją wieś.

W dzień ruszają z odsieczą do tych miejscowości, w których pojawiają się sotnie ukraińskie. Jan naraża życie każdego dnia, ale żonę wywozi do krewnych w Brzeżanach - Ukraińcy zabijają początkowo mężczyzn, z czasem także kobiety i dzieci, na wsiach. Mieszkańcy miast wydają się bezpieczni.

Gdyby nie Wehrmacht...

Jan Konowalczuk musiał mocno zajść za skórę banderowcom. Pewnej marcowej nocy 1943 roku dom Jana otoczyła sotnia ukraińska. Namawiali, żeby Jaśko - jak mówili - wyszedł z domu, zapewniali, że nic mu się nie stanie.

Tak naiwny, by uwierzyć, nie był. Przegadywał się z nimi, mówił, że nie wyjdzie i wtedy napastnicy ostrzelali dom. Odpowiedział ogniem i rzucił granaty. Ukraińcy na chwilę odstąpili. Obawiali się, że skoro odgryza się tak twardo, nie jest sam. Konowalczuk wykorzystuje ten moment. Ubrany tylko w koszulę i kalesony, boso wyskakuje przez okno i przez pola ucieka w stronę Złotej Lipy. Od jej brzegów dzieli go może kilometr.

Gdy Ukraińcy dostrzegają jego sylwetkę na śniegu, gonią go na koniach, strzelając. Kiedy dopada brzegu, niemal go już doganiają. Nieoczekiwanie pomoc przychodzi z drugiego brzegu. Ogień do pościgu otwierają żołnierze niemieccy z transportu czekającego na przejazd w stronę Stalingradu.

Ukraińcy muszą się bronić i przestają strzelać do uciekiniera. Jan płynie w lodowatej wodzie w stronę miejscowości Rybniki. Z wody wyciągają go niemieccy żołnierze. Ku zdumieniu Konowalczuka, zwracają się do niego po polsku, gwarą, ale zrozumiale. Mówią, że są ze Śląska. Dają mu bieliznę i suche ubranie, poją gorącą herbatą z dodatkiem alkoholu, wzywają lekarza.

- Nie mam wątpliwości, że gdyby nie ta pomoc żołnierzy Wehrmachtu, mój ojciec nie przeżyłby tego zdarzenia - mówi Zbigniew Konowalczuk, opolski adwokat i syn Jana, który opowiedział reporterowi nto tę historię. - Ukraińcy wrócili do Kotowa i spalili nasz dom. Został z niego tylko komin i do lat 60. XX wieku stał jako pamiątka po tamtym zdarzeniu. Komin runął, gdy młodzi Ukraińcy, drwiąc z Polaków, postanowili wleźć na górę i sprawdzić, jak daleko są Lachy. Jeden z nich zginął, dwóch innych zostało przy tej zabawie rannych. Miejscowi mówili potem, że Lachy mszczą się nawet na odległość. Ale dziś po naszym rodzinnym domu nie ma nawet śladu.

Na dowód Zbigniew Konowalczuk pokazuje zdjęcie miejsca, w którym stał dom ojca . Na fotografii widać kołchozową łąkę bez choćby znaku zabudowań. Autor zdjęcia postawił rower w miejscu, gdzie stał budynek. Resztę trzeba sobie wyobrazić.

Ojcu Zbigniewa ostatecznie udało się ocalić życie. Wrócił do rodziny do Brzeżan, a kiedy ruszyła fala repatriacji, Konowalczukowie przyjechali najpierw do Bobowej koło Gorlic (tu właśnie urodził się Zbigniew), by po kilku miesiącach, gdy front się przesunął, znaleźć miejsce na Śląsku - w Lasocicach w powiecie nyskim.

Zbigniew, choć urodzony poza Kresami, wie o tamtych dziejach swojej rodziny wszystko. Historia Konowalczuków na wschodzie nie ma dla niego tajemnic.
- Zawdzięczam to mojemu dziadkowi, Maciejowi - mówi. - To on zaraził mnie Kresami raz na zawsze.

Dziadek, czyli ostatni Polak

Maciej był w Kotowie kościelnym w katolickiej parafii (obok, jak to na Kresach bywało, funkcjonowała cerkiew prawosławna i cerkiew greckokatolicka) i dobrodziejem tamtejszego kościoła. Zbigniew poznał go jako dziecko w 1954 roku, kiedy dziadek przyjechał na zaproszenie swojego syna Jana do Lasocic.

- To był absolutny ewenement - opowiada Zbigniew Konowalczuk. - Trwał jeszcze stalinizm, więc zasadniczo, stamtąd wtedy do Polski nikt nie przyjeżdżał. Repatriacja odbywała się wcześniej lub później - około roku 1956. Podobno mój ojciec jeździł w tej sprawie dwukrotnie aż do Warszawy i interweniował u samego Bieruta. Więc kiedy po kilku tygodniach od tej awantury dziadek się zjawił, nasz dom odwiedziło jednego dnia 150 osób.

Opolski adwokat pamięta, że dziadek był w Lasocicach absolutnie szczęśliwy. Nic dziwnego. Zastał tu przy życiu syna i cztery córki. Spotkał dawnych znajomych i sąsiadów - aż cztery rodziny - z Kotowa i okolic. Gdyby został, czułby się w Lasocicach jak w domu.

Był w fantastycznej formie intelektualnej. I miał zostać. Tymczasem, im bardziej zbliżał się termin definitywnego osiedlenia się na Śląsku Opolskim, tym bardziej stawał się niespokojny, zamyślony i posępny. W końcu oświadczył, że musi wracać na wschód. Pojechał. Sowieccy pogranicznicy zabrali mu kupioną przez krewnych w Polsce odzież i inne prezenty. Co było powodem, że zdecydował się zostawić bliskich tutaj i jechać do miejsca, gdzie był już jedynym, ostatnim Polakiem?

- Najwyraźniej uznał, że ma tam jakąś misję do spełnienia. Może chodziło o polski kościół, a może o ocalenie pamięci o zamordowanym proboszczu? Dziadek zmarł w 1959 roku - opowiada Zbigniew Konowalczuk. - Ale bardzo długo nie mogłem ustalić, gdzie jest jego grób. Ukraińcy przekonywali mnie, że nie został pochowany. Dopiero po latach udało się to z udziałem kuzynki, która wyszła za mąż za Ukraińca.

Kiedy on poprosił mnie o zaproszenie na przyjazd do Polski, postawiłem warunek: znajdź grób dziadka Macieja. Zajęło mu to parę miesięcy. Wreszcie dostałem zdjęcie, na którym miejscowa Ukrainka, pani Ola, wskazuje, gdzie ów grób się znajduje. Miejsce wokół zupełnie puste, pozbawione jakichkolwiek śladów cmentarnej symboliki. Co ciekawe, okazało się, że tuż obok grobu dziadka znajduje się rzekomo mogiła katolickiego księdza.

W Kotowie zginęło w czasie wojny dwóch polskich księży. Jana Gacha w 1939 roku zamordowali Sowieci. Zbigniew Konowalczuk ma poświadczone zeznania ukraińskich świadków, że ksiądz został postrzelony przez sowieckich żołnierzy i konał w mękach, żebrząc, by go dobito.

- Ksiądz Władysław Biliński został zamordowany w sierpniu 1943 roku przez banderowców w wyjątkowo okrutny sposób - opowiada pan Zbigniew. - Był jednym z dwóch kresowych kapłanów, z którego Ukraińcy dosłownie darli pasy skóry.

Czy dziadek mecenasa Konowalczuka pochował szczątki swego proboszcza, a potem przez lata strzegł tajemnicy miejsca jego pogrzebania? Dziś już wiadomo, że ukrył także część sprzętów liturgicznych z kościoła, zamienionego za czasów sowieckich w kołchozowy magazyn. Aby rozstrzygnąć ostatecznie, czy dziadka pochowano obok ks. Bilińskiego, trzeba by przeprowadzić badania DNA.

Jest rzeczą charakterystyczną, że dzisiejsi starsi mieszkańcy Kotowa i okolic chętnie i licznie świadczyli o mordzie Rosjan na księdzu Gachu. Zbrodni popełnionej w 1943 na drugim kapłanie nie pamięta i nie potwierdza nikt.

Kiedy Maciej Konowalczuk umierał w 1959 roku, był jedynym Polakiem we wsi. Nawet Ukraińcy łatwo zmieniający miejscowym tożsamość na ukraińską napisali w akcie zgonu, że Konowalczuk był Polakiem. Mecenas zastanawia się, dlaczego dziadek ocalał w ukraińskim otoczeniu.
Prawdopodobnie uratowało go powtórne małżeństwo z Ukrainką. W dodatku jej rodzony brat Miron był miejscowym dowódcą ukraińskiej sotni, co zresztą po wojnie zaprowadziło go na zesłanie. Wrócił po latach schorowany.

Opolski adwokat jest zdecydowany sporządzić solidny murowany grób swego dziadka tam na Kresach. Wciąż czeka na znormalizowanie polsko-ukraińskich relacji. Dziś mogiła byłaby narażona na profanację i zniszczenie. A tego nie chce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska