Miłość przenosi góry

Redakcja
Pani Józefa: - Nie opuszczę człowieka, który dał mi tyle szczęścia. To dla niego wyhaftowała kopię "Dziewczyny z perłą”.
Pani Józefa: - Nie opuszczę człowieka, który dał mi tyle szczęścia. To dla niego wyhaftowała kopię "Dziewczyny z perłą”. Paweł Stauffer
Gwiaździsta majowa noc i śpiew słowika - to najpiękniejsza scenografia dla miłości. Ale nie zawsze pachnie ona bzem.

Józefa Ostrowska pragnęła ciepła od dzieciństwa, a właściwie od kiedy zrozumiała, co znaczy być dla kogoś całym światem. Widziała to jako mała dziewczynka w oczach matek, które przytulały swoje dzieci. Obce dzieci.

Ona straciła rodziców podczas wojny, jako czterolatka. Wychowywała się w ochronkach i domach dziecka. To był zimny wychów, ale na szczęście i ona, i trzej bracia - jak się to dawniej mówiło - wyszli na ludzi.

Dorosłe życie pani Józefy też nie pieściło. Pochowała wszystkich, których najbardziej kochała - męża i - w kilkuletnich odstępach - dwóch synów. Te dramatyczne wyroki losu przyjęła jednak z pokorą. Widać Bóg miał dla niej taki plan na życie. Mimo to nie straciła nadziei na to, że i dla niej przyjdą dobre dni.

Kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością

Pani Józefa miała 52 lata, gdy pojechała do sanatorium do Buska Zdroju. Była już wtedy samotna, ale nie zgorzkniała.

Ciągle przecież miała nadzieję na to, że w jej życiu jeszcze wydarzy się coś dobrego. Tam poznała Henryka z Warszawy. Przystojny, inżynier, od lat w separacji z żoną. Od razu zwrócili na siebie uwagę. Do swoich miast wracali już zakochani.

- Rozłąka wcale nie wpłynęła na ochłodzenie uczuć - wspomina tamten czas pani Józefa. Często rozmawialiśmy przez telefon, a Henryk odwiedzał mnie prawie w każdy weekend. Zanim zaczęliśmy planować wspólną przyszłość, spotkała mnie kolejna tragedia. Okazało się, że lekceważona przez lekarzy dolegliwość to rak.

Musiałam przejść przez niezwykle trudne leczenie - operację, chemio- i radioterapię. Nie wiem, czy nie załamałabym się, ale Henryk mnie w tym ciężkim okresie nie opuścił. Miałam dla kogo żyć. Wyzdrowiałam nadspodziewanie szybko, a potem przyszły dla mnie wreszcie dobre dni. Miałam prawo sądzić, że ten mężczyzna mnie kocha, bo postanowił ze mną zamieszkać w Opolu - bez obawy, czy rak znowu nie wróci. Postawił wszystko na jedną kartę, a ta świadomość działała na mnie uzdrawiająco.

Kiedy na wspólne życie decydują się ludzie w późniejszym wieku, z przeszłością i po przejściach, sama miłość wydaje się nie wystarczać, by stworzyć dobrą codzienność. Pani Józefa jednak nawet tych pierwszych dni nie wspomina jako trudnych.

- Od razu postanowiliśmy, że nie będziemy zwracać uwagi na drobiazgi, różnice charakterów - mówi z uśmiechem. Każde z nas miało osobne konto bankowe, ale problemy finansowe też dla nas nie istniały. O wszystkich wydatkach decydowaliśmy wspólnie. Oboje też mieliśmy jeden cel: spędzić te lata możliwie najprzyjemniej, odbić sobie wszystkie chude lata, sprawiać jak najwięcej drobnych przyjemności.

Postanowiliśmy możliwie najczęściej podróżować, razem poznawać miejsca, w których nie byliśmy. A kiedy zostawaliśmy w domu, miło było nawet razem pomilczeć.

Nasze rodziny od razu zaakceptowały nasz związek. Moja wspaniałomyślnie stwierdziła, że należy mi się trochę szczęścia. Dziś, gdy wspominam moment decyzji o tym, czy warto zamienić wygodną samotność w starszym wieku na niepewność docierania się w nowym związku, każdemu radzę, by jednak zaryzykować. Pod warunkiem, że nowy związek zawierany jest z miłości, że w tej decyzji nie ma kunktatorstwa i wyrachowania.

Ludzie z bagażem doświadczeń wnoszą dużo dobrej woli i tolerancji, pracują codziennie na to, by nowe życie okazało się dla obu stron spokojne i przyjemne. Tak było z nami.
- Jakieś pięć lat temu pani Józefa zauważyła, że Henryk powoli traci pamięć.

Kiedy czytał gazetę, najpierw trudno mu było dyskutować na temat artykułu, "bo myśli ulatywały z głowy". Z czasem po chwili nie pamiętał, że w ogóle czytał. Później nie mógł sobie przypomnieć ani nazwisk polityków, ani aktorów, ani treści wczorajszego odcinka ulubionego serialu. Specyfiki poprawiające kondycję mózgu niestety nie przynosiły poprawy. Wreszcie lekarze orzekli: to choroba Alzheimera.

- Gdyby to była "tylko" starcza demencja, być może proces degradacji mózgu nie toczyłby się tak szybko - przypuszcza pani Józefa, ale przy tym schorzeniu niemal z dnia na dzień widzę, jak stan mojego mężczyzny się pogarsza. Dziś ma on 89 lat. Lekarz od dawna mówi, że nie dam sobie rady, bo sama też mam już niemało lat. Ale ja sobie radzę i nie opuszczę człowieka, który dał mi wiele szczęścia, choć on teraz nawet nie pamięta ani kim jest, ani kim dla niego jestem ja. Henryk spokojnie przyjmuje moją pomoc, wpatruje się w telewizor albo w obrazy, które od lat "malowałam" igłą na specjalnej kanwie. Nawet teraz nie jestem nieszczęśliwa. Przeżyłam przecież kilkanaście pięknych lat.

Teraz będzie już tylko lepiej

Pracownice socjalne wiedzą o ludziach dużo. Służbowo zaglądają do garnków i do serc. Tę parę, mieszkającą na jednym z opolskich osiedli, podają jako dobrą ilustrację porzekadła "miłość przenosi góry".

Anna ma 33 lata. Od dziecka choruje na rzadką chorobę - artrogrypozę. Charakteryzuje się m.in. przykurczami mięśni i strasznymi bólami kości, które potrafią unieruchomić ciało na kilka tygodni.

Mimo licznych operacji, związanych ze schorzeniami towarzyszącymi zasadniczej chorobie, nie udało się przywrócić dziewczynie pełnej sprawności. Nigdy się jednak nie poddawała. Studiowała filologię polską, ale kolejny rzut choroby uniemożliwił dokończenie nauki. Zaczęła kolejne studia. To były inwestycje w siebie. Zdobytej wiedzy Anna nie może wykorzystać, nikt jej nie chce zatrudnić.

- Przedsiębiorcy wolą płacić na PFRON, niż dać pracę niepełnosprawnym - skarży się Anna.

Kalectwo omal nie zrujnowało jej także prywatnego życia. Anna zakochała się bowiem w mężczyźnie z Uzbekistanu.

- Poznałam go przez znajomego Uzbeka, z którym byłam zaprzyjaźniona. Dwa lata temu zaprosiłam go do siebie na Wielkanoc. Zapytał, czy może przyjechać z kolegą z jego kraju, z którym razem w Polsce pracują. Wyraziłam zgodę.

Przyjechał Sasza i od razu coś między nami zaiskrzyło. Byłam wtedy w bardzo złym stanie psychicznym. On nie wyjechał po świętach. Rzucił pracę z nadzieją znalezienia innej w Opolu, ale przez tę spontaniczną decyzję mocno skomplikował sobie życie. Nie zdążył bowiem w terminie załatwić formalności związanych z przedłużeniem pobytu w Polsce.

Spóźnił się dwa tygodnie i powiększył liczbę nielegalnych emigrantów w Polsce.
Sasza, który dbał o to, by wszystkie jego działania były legalne, nie zdawał sobie sprawy jakie konsekwencje niosła dwutygodniowa zwłoka w załatwieniu formalności.

- Właściwie o tym nie myślałem - przyznaje. - Wydawało mi się, że jakoś to będzie. Zresztą niewiele się nad tym zastanawiałem. Po prostu nie mogłem już zostawić Anny. Jeszcze nie wiedziałem, że to miłość, ale ona wydała mi się wtedy najważniejsza.

Niestety, status Saszy w naszym kraju zmienił się diametralnie. Z dnia na dzień stał się człowiekiem niepożądanym, bez możliwości pozyskania pracy, bez ubezpieczenia. Gdyby go deportowano, straciłby możliwość powrotu do Polski.

W internecie młodzi znaleźli ogłoszenie firmy, która deklarowała załatwienie legalizacji pobytu, ale za 5 tys. zł. A młodzi żyli tylko z zasiłku Anny. Zanim złożyli w ambasadzie komplet dokumentów, Saszę złapano. Dostał 4 dni na opuszczenie Polski. Nie pomogło tłumaczenie, że chce zostać w naszym kraju, bo zakochał się w Polce.

- Gdybym była zdrowa, chyba nie byłoby problemu - przypuszcza Anna. A tak - kto uwierzy w czyste intencje mężczyzny, który chce wziąć za żonę niepełnosprawną kobietę?
- Moglibyśmy zacząć układać nasze życie od zawarcia małżeństwa - tłumaczy Sasza - ale ja chciałem najpierw zalegalizować pobyt w Polsce, żeby nikt, a zwłaszcza rodzina Anny, nie miał wątpliwości, że chcę żyć z nią, a nie w Polsce.

Kolejną przeszkodę postawili urzędnicy, oskarżając Annę przed sądem o przetrzymywanie nielegalnego emigranta i "osiąganie niewymiernych korzyści". Wyrok brzmiał: trzy miesiące aresztu (w zawieszeniu).

Na szczęście pani sędzina uwierzyła w ich miłość. Nie wydaliła Saszy z kraju. Niebawem dotarły z Uzbekistanu potrzebne dokumenty do zawarcia małżeństwa i młodzi mogli wziąć ślub. Stało się to tak błyskawicznie, że nawet nie zdążyli się do tego przygotować, bo wskoczyli w USC w "okienko", które się otworzyło dzięki rezygnacji innej młodej pary. Anna poszła więc do ślubu w jedynej eleganckiej sukni, jaką posiadała. Była czarna.

- Pięknie odbijał się od jej tła bukiet z czerwonych róż - wspomina Anna. - To był naprawdę piękny ślub, wywalczony po tylu przeszkodach.

Sasza ma teraz stypendium z PUP. Kończy kurs kucharza, a Anna szuka dla niego ofert pracy w internecie.

Młodzi chcą wziąć jeszcze dwa śluby - w kościele katolickim i w meczecie, bo Sasza jest muzułmaninem. Dowiedzieli się, że jest taka możliwość. Ani różnice religijne, ani kulturowe nie przeszkadzają im w życiu. Niebawem na zaproszenie rodziców Anny przyjadą do Opola rodzice Saszy.

Spróbują potraw, które Sasza nauczył się gotować, a może nawet dowiedzą się wtedy, że zostają dziadkami, bo młodzi twierdzą, że do pełni szczęścia brakuje im tylko dziecka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska