Mirek Golański - fryzjer na swoim

fot. Paweł Stauffer
Dorobił się wianuszka fanek swojego talentu. Opolanki zdradzały swoje dotychczasowe fryzjerki i szły do Mirka.
Dorobił się wianuszka fanek swojego talentu. Opolanki zdradzały swoje dotychczasowe fryzjerki i szły do Mirka. fot. Paweł Stauffer
W tej historii wyświechtany zwrot o "realizacji osobistych marzeń" byłby nadużyciem. Bo Mirek o własnym interesie marzyć nawet nie śmiał. Właścicielem zawsze byli inni. Jacyś oni.

U "onych" pracowali jego dziadkowie, którzy klepali kielecką "bidę z nędzą". U "onych" pocili się jego rodzice, którzy od kieleckiej "bidy z nędzą" uciekli na Opolszczyznę, by z trójką dzieci i poczuciem, że złapali Pana Boga za nogi, osiąść w pegeerowskim wielorodzinnym klocku na skraju Sławic. U "onych" wraz z bratem Mirek czyścił kratki ściekowe kanalizacji za pięć złotych na godzinę, by zarobić na swój nastoletni byt.

U "onych" się pracowało, harowało, zasuwało, tyrało, zaiwaniało, zapierniczało, doginało. "Oni" zatrudniali. "Oni" zwalniali. "Oni" płacili - nieodmiennie bardzo licho.

Trudno to z niego wydusić, bo honorny jest, ale fakt, że wyszedł z biedy, przewija się w co trzecim zdaniu jego o sobie opowieści. Jak na przykład wtedy, kiedy mówi o wstydzie, gdy szedł do szkoły bez książek i z jednym zeszytem, a klasowa wycieczka to był dla niego kosmos. Albo wtedy, gdy wspomina, jak ojciec w tajemnicy przed matką ciułał na boku grosz do grosza, aby kupić mu używaną motorynkę. Lub wtedy, gdy wyjawia, że niektórzy jego ksywę "Goły" wywodzili niekoniecznie z nazwiska Golański.

Jak zresztą mogło być inaczej? Tato jeździł dorywczo na "stalińcu", takim ruskim spychu na gąsienicach, mama chodziła do sprzątania. Komu w Polsce z takim zajęciem się przelewa?

- Jak w domu nie ma kasiory, to człowiek nabiera przekonania, że i tak nigdy nic w życiu od nikogo nie dostanie - mówi Mirek, sadzając mnie na fotelu do mycia głowy, na którego nodze widnieje jeszcze upstrzone eurogwiazdkami logo Europejskiego Funduszu Społecznego. Ta nalepka to taki musik i znak, że jednak coś dostać można. Ale najpierw trzeba chcieć. A on nawet nie wiedział, że chce.

Mycie głowy: miesięczne zapisy

Mirek miętosi moje kudły. Spod palców wyłażą mu bańki szamponu. Dobrego, bo na kliencie oszczędzać nie wolno, to się szybko mści.

- Pan wie, że do mnie się trzeba zapisywać na miesiąc przed? - ni to pyta, ni oświadcza z odrobiną dumy. - Zasuwam po dziesięć, dwanaście godzin na dobę. I dobrze mi z tym!
Fryzjerem postanowił zostać jeszcze w ósmej klasie. Czyste ręce, a w nich codzienna żywa gotówka, kontakt z ludźmi, możliwość dorobienia po domach. Już po pierwszej klasie strzygł maszynką kolegów z wioski. Za piątaka od głowy. Potem, gdy stwierdził, że ma w palcach talent, podbił cenę do ośmiu złotych. Do postępów w nauce zawodu poganiał go... wstyd.

- Pierwsze pół roku to była tragedia. Normalnie płakałem... Nie, że ciężko, ale że musiałem zamiatać włosy. Obciach! Boże, jak ja się tego wstydziłem. I pomyślałem sobie, że im szybciej się nauczę strzyc, tym szybciej włosy będzie zamiatał kto inny.

Trzy lata biegał do zawodówki. Do tego praktyka w renomowanym salonie w centrum Opola. Miał tam zostać po szkole, ale wdał się w bójkę na festynie i dostał miesięczne L-4.

- To musiała być rzeźnia, skoro aż miesiąc zwolnienia - mówię, a w jego oczach błyskają charakterne iskry chłopaka z biednego podwórka..

- Dwadzieścia pięć minut się tłukliśmy. Cały festyn miał widowisko. Byłem na innej wiosce. Facet mnie zaczepił, bo miał za plecami sześciu kolesi. Nie spękałem. Złamał mi nos, rękę, palec i podbił gały. Ale gębę mu szyli w kilku miejscach.

Poszedł na zwolnienie i tak urządzonego zobaczyli Mirka na mieście właściciele salonu, w którym miał praktykę. Nie chcieli mieć u siebie chuligana i dziś nie ma o to do ich żalu. Sam teraz też nie chciałby u siebie faceta z krwiakami na gębie.

Podcinka: moc damskich notatników

Mirek sadza mnie na fotelu przed lustrem. - Tysiąc pięćset złotych taki fotel. Brałem z górnej półki - podkreśla i - ciach, ciach, ciach - podcina mi loki.

Ubrany w wysmakowany graficznie tiszert z napisem www.miratrend.pl (to od swego imienia, choć strona jeszcze w budowie), opasany na wzór kowbojski - z pochwą, z której sterczą fryzjerskie utensylia - wywija nożyczkami jak rewolwerowiec koltem.
Pracę dała mu niebawem ceniona w mieście Agnieszka Dietrch i to ona rzuciła go na głęboką wodę fryzjerstwa damskiego.

- Ja wcześniej nie miałem pojęcia o strzyżeniu kobiet, a to jest wyższa szkoła jazdy. Pani Aga kazała mi to robić od pierwszego dnia. Wiele mnie nauczyła.

Dorobił się wianuszka fanek swojego talentu. Opolanki zdradzały swoje dotychczasowe fryzjerki i szły do Mirka. Wolały czekać miesiąc, żeby być zrobione przez niego, niż dawać się robić od razu komuś innemu. W osobistych notatnikach jego telefon podkreślano podwójną kreską. Albo wężykiem.
Niestety, zakład, w którym pracował, musiał się zamknąć.

- Miałem załamkę, pierwsze bezrobocie w tak młodym wieku. Naprawdę, nikomu nie życzę... Czy chciałem wtedy zmienić zawód? - patrzy na mnie, jakbym mu zaproponował coś wyjątkowo niestosownego.

Z załamki wyszedł dość szybko, bo babskie notatniki mają jednak wielką moc. Dostał aż cztery propozycje pracy. Jedną szczególną...

Cieniowanie: regipsy ze szwagrem

Zerka to w lustro, to na mój łeb. Ocenia, kombinuje, buduje wizję fryzury w głowie. A potem sobie tę wizję wycina nożyczkami, przyczesuje grzebieniem.

- Ta propozycja była od Marty, kosmetyczki, która szukała kogoś, kto na Zaodrzu w lokalu po pubie "Adam's" wynajmie od niej część pomieszczenia i poprowadzi swój własny zakład fryzjerski. No, ale ja nie miałem grosza na otwarcie biznesu! No i to mnie przerażało. Nawet w snach nie byłem nigdy właścicielem czegokolwiek.

Przerażenie ustąpiło jednak przed determinacją. Taką samą jak wtedy, gdy chcąc zarobić na prawo jazdy, dorabiał nocami na fermie kurzej przy załadunku tirów. Dwa tygodnie nocnej harówy za 600 złotych. A za dnia - szkoła, praktyka i czyszczenie kratek ściekowych z bratem na zlecenie prywatnej firmy.
Ta determinacja kazała mu walczyć. Znów pomocne okazały się wdzięczne klientki. Jedna z nich powiedziała Mirkowi o europejskich dotacjach, jakie powiatowy urząd pracy przyznaje bezrobotnym pragnącym założyć własny biznes. Europejski Fundusz Społeczny - Bruksela, którą Leppery straszyły polskich bezrobotnych, dawała tym bezrobotnym wędkę.

- To było dokładnie trzynaście tysięcy czterysta dwadzieścia złotych - mówi. - Dla mnie kasa nie do zdobycia, nie do pożyczenia. Kosmos...

Przełamał się. Postanowił zaryzykować. Tak, zaryzykować, bo aby otrzymać dotację, trzeba było mieć umowę wynajmu lokalu. A kto ją podpisze na gębę?

- Wyłożyłem czterysta pięćdziesiąt złotych na czynsz i dodatkowo razem ze szwagrem zrobiliśmy tu regipsy. To było to moje ryzyko, moja inwestycja. Może dla kogoś to mało, ale dla mnie cholernie dużo. Nie miałem oszczędności, chociaż zanim straciłem robotę, to już grubo zarabiałem.

Ile to jest dla niego grubo? - Tysiąc osiemset - odpowiada. - Plus cztery stówy z napiwków. I coś tam za strzyżenie kolesi w domu.

- Aha, i musiałem też zostać zerem. Zarejestrować się jako bezrobotny.

Suszenie: cztery razy projekt

Mirek chwyta za suszarkę. Tę samą, którą swego czasu wpisał na hiperszczegółową listę zakupów, bo tego wymagał europrojekt. Ciepła struga masuje mi czaszkę.

- Wniosek pomagał mi pisać znajomy. Cztery razy go przerabialiśmy. Chodziliśmy do pani w urzędzie pracy i ona cierpliwie nam te nasze projekty kreśliła czerwonym długopisem. To nie tak, to nie tak, to inaczej... Mordęga była. Co mnie najbardziej w tym projekcie wkurzało? Ja dziś nawet nie potrafię powtórzyć tych sformułowań. Ja nie znałem niektórych słów... - patrzy bezradnie.

Pocieszam go: też piszę projekt i mam kłopoty z językiem. Nawet nie potrafiłbym go podrobić. Więzienny potrafię, gangsterski, partyjny, hrabiowski, proszę bardzo. A brukselskiego - nie. Wolę napisać 10 reportaży niż jeden projekt. Ale mus to mus. Może te projekty to takie sito, żeby odsiać największe łamagi, coś w rodzaju selekcji naturalnej? - Kto wie... - zgadza się.

A co było w projekcie najprzyjemniejsze? - Lista koniecznych zakupów, to było fajne - rozpromienia się Mirek. Dla niego spisywanie sprzętów, które się staną jego własnością, było jak list do Mikołaja wysłany z domu dziecka.

Dwa tygodnie chodził podminowany. W końcu zadzwonił do urzędu pracy.

- Pana wniosek został zaopiniowany pozytywnie - usłyszał. - To znaczy, że dostałem? - upewnił się. - Tak, gratulujemy!

W ten sposób w wieku 22 lat stał się właścicielem salonu fryzjerskiego i swoim własnym pracodawcą.

- To mi podwójnie odmieniło życie... - mówi. - Finansowo i psychicznie. Bo raz, że dało stałe źródło utrzymania, a dwa - że to jest robota na swoim. Teraz wiem, że przeskoczę każdą barykadę, wygrzebię się z każdego doła, wszystko wytrzymam, a firmę utrzymam. Bo to moje!

Ważne to, że firmę utrzymał 13 miesięcy, bo taki był warunek dotacji. Inne warunki też spełnił. Płaci regularnie ZUS i regularnie - jak przystało na drobnego polskiego przedsiębiorcę - na ten ZUS psioczy. Z księgową rozlicza się w naturze: fryzury jej robi.

Żelowanie: pomoc za pomoc
Nabiera w palce mazidła i rozgrzewa je w dłoniach. Potem robi ze mnie "mokrą Włoszkę". Jedno oko na moją głowę, drugie - na jej odbicie w lustrze.

- Ale najbardziej się cieszę, że wreszcie mogę oddać się swojej pasji. Pan widział, co stoi przed salonem?
Przed salonem stoi stara astra. Rocznikowo i katalogowo nic nadzwyczajnego, ale hobbystycznie - okaz. Stuningowana jak trzeba - w stodole i własnymi rękami.

- Od dziecka grzebałem się w samochodach. Najpierw ta motorynka, potem chiński motorek, a potem wskrzesiłem dwa maluchy, które szły na złom. Pan patrzy na te foty... To z rajdu. Ten z szachownicą na masce to mój. Wypasik, co?

Od zawodówki nie miał urlopu. Jego rolę pełnią wyjazdowe dwudniowe szkolenia w atrakcyjnych miejscach. Sam sobie je opłaca.

- To taka inwestycja w siebie - tłumaczy. - Za parę dni jadę do Marriotta. Prawie osiem stów, ale za to najlepsi fachmani. No i nocleg w hotelu. Sam Marriott...

A przecież mogło być inaczej. Mógł nie usłyszeć o dotacji i dziś zamiast pieścić fryzury przedstawicielek opolskiej middle class, mógłby stać na londyńskim zmywaku. Może też w samym Marriotcie?

- I tu się pan myli - przerywa mi wizję. - Za granicę? Nigdy, przenigdy... Tu trzeba działać, tu trzeba coś robić.

Jak się widzi siebie za 20 lat, gdy nadal będzie przecież jeszcze młody i pełen energii?

- Kilka salonów pod moim nazwiskiem. Coś jak dziś Berendowicz. Jakieś trzy, cztery. Może nawet w innym mieście? To by dopiero było - rozmarza się i podstawia mi lustro za plecy, żebym ocenił ścinkę na potylicy. Jest, jak być powinno, ale dopiero w tej kombinacji luster dostrzegam dziecinny rysunek na ścianie z dedykacją.

To podziękowanie z ośrodka pomocy rodzinie za zaangażowanie, organizację Dnia Dziecka.
- Talony na darmowe strzyżenie - tłumaczy. - Mnie ktoś pomógł, to i ja pomagam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska