Mirosław Ochyra: - Wojna wszystko zmienia

fot. Mirosław Ochyra
fot. Mirosław Ochyra
Rozmowa z kapitanem Mirosławem Ochyrą, oficerem prasowym 10. Opolskiej Brygady Logistycznej.

- Jak misje zmieniły polską armię?
- Misji w Afganistanie czy Iraku nie da się porównać do innych, które mają na koncie polscy żołnierze. Zmieniła ich służba w Iraku. Nabrali jedynych w swoim rodzaju doświadczeń. Byli na prawdziwej wojnie. To nie były ćwiczenia. Tam nie można było poprawić zadania. Na poligonie to, czy żołnierz pojedzie w lewo czy bardziej w lewo, nie ma w gruncie rzeczy większego znaczenia. A w Iraku, Afganistanie to często kwestia życia lub śmierci. Bo tam bardziej w lewo może oznaczać wjazd na pole minowe. Z Iraku wrócili wszyscy opolscy żołnierze, lecz na przykład w ostatni dzień przed powrotem do kraju, czekając na transport w bazie Al Hillach, znaleźli się pod ostrzałem moździerzowym. Nikomu wówczas nic się nie stało, ale takich doświadczeń nie da człowiekowi żaden poligon.

- Doświadczenia irackie to niejedyna przyczyna zmian w wojsku.
- Rzeczywiście, jest wiele innych, ale nie mówimy o tych, które wiążą się z wielką polityką, ale o tym, czego na co dzień doświadczają żołnierze. A pierwsze widoczne dla każdego żołnierza zmiany zaczęły się jeszcze w ramach Partnerstwa dla Pokoju, które było takim przedsionkiem NATO. Wtedy na nasze poligony zaczęli przyjeżdżać żołnierze z Niemiec, Holandii. Owszem, płacili dobrze za możliwość ćwiczenia na terenach, jakich nie mieli u siebie, ale też wymagali. Chcieli mieć coś więcej niż tylko trawę, piasek i drzewa. Wyznawana w Wojsku Polskim zasada "zimna woda zdrowia doda" kompletnie nie trafiała im do przekonania. I nagle zobaczyliśmy, że żołnierz na poligonie ma prawo do prysznica z ciepłą wodą. Zaczęto więc przebudowywać zaplecza poligonów. I jakoś tak się stało, że te standardy trafiły pod wojskowe strzechy, do wszystkich jednostek. Skończyły się zimne kąpiele i wymiana słynnych ogólnowojskowych granatowych spodenek raz na tydzień. Dziś prysznic z ciepłą wodą bez ograniczeń to normalka, ale jeszcze kilkanaście lat temu to był luksus po prostu. Dzisiaj żołnierze opowieści o przydziałowych szarawarach traktuja jak bajkę o żelaznym wilku. Każdy nosi bieliznę, jaką chce, i zmienia ją tak często, jak mu się podoba. Koszulkę, taką zieloną, nosi każdy. Ale jeśli chodzi o bieliznę osobistą, to nie do pomyślenia jest, by ktoś raz na tydzień zmieniał coś, co dało mu wojsko. Podglądanie NATO-wskich partnerów pozwoliło nam dostrzec i zrozumieć masę bardzo pożytecznych oczywistości, pozbyć się głupich, czasem wręcz szkodliwych nawyków. Na przykład w czasie studiów w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu, szykując się do służby wartowniczej, pamiętałem, by koniecznie wypolerować hełm. Musiał się błyszczeć, a przecież żołnierz ma być zamaskowany. Ale wtedy wojsko służyło do wyglądania, a dziś do wykonywania zadań. A skoro już jesteśmy przy warcie, to tutaj, w kraju, jednostek coraz częściej strzegą zewnętrzne firmy. Obeznani z bronią byli żołnierze zawodowi, policjanci. Mają pracę, a żołnierze - czas na bardziej pożyteczne zajęcia. Nie po to tworzymy kadrę zawodową, żołnierzy gotowych do walki, do realizacji różnych zadań poza granicami kraju, by potem stali przy płocie.

- Wojsko oparte jest na dyscyplinie i hierarchii. A w obliczu prawdziwego zagrożenia też to obowiązuje?
- Tu też coś się zmieniło. Nikt nie kwestionuje dyscypliny, wykonywania rozkazów. Ale skończyło się na przykład nieustanne salutowanie przełożonym. Albo tak popularne w wojsku "darcie ryja". Bo z tego nic nie wynika. Para idzie w gwizdek, znacznie lepiej jest spokojnie wytłumaczyć, o co chodzi. A kontakty z Amerykanami zaowocowały swoistą demokratyzacją.

- ??
- W Kuwejcie, w Camp Virginia, przejściowej i adaptacyjnej bazie dla wszystkich przyjeżdżających na misję iracką, były amerykańskie kantyny. Takie skrzyżowanie McDonalda z KFC. Łudząco do nich podobne, tyle że nie trzeba było płacić. Któregoś dnia kilku polskich oficerów, nie oglądając się na innych, stanęło w takiej stołówce na przedzie kolejki. Tak jak przywykli w kraju, bo szarży się należy. A tam zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Gospodarze natychmiast, bardzo stanowczo dali im do zrozumienia, że im się to nie podoba i posłali naszych oficerów na koniec "line". Szarża w amerykańskiej kantynie jest bez znaczenia.

- Ta stołówkowa demokracja też trafiła do Polski?
- Mam wrażenie, że to akurat nie przeniosło się na całe Wojsko Polskie. Są regulaminy, przyzwyczajenia. Ale widok oficera ustawiającego się za szeregowcem w kolejce po grochówkę w poligonowej stołówce już tak nie dziwi. Przekonanie, że szarży zawsze przysługuje więcej, miało przykre konsekwencje podczas wielogodzinnego przejazdu kolumny z Kuwejtu do bazy w Iraku. Dopiero gdy tkwiący w potwornym upale, w rozpalonych honkerach żołnierze zaczęli mdleć z powodu temperatury i odwodnienia, podróżujący w klimatyzowanym autobusie oficerowie pozamieniali się z nimi miejscami. Szarże przekonały się też, jak ważna jest punktualność i jak bardzo trzeba, bez względu na stanowisko, przestrzegać ustalonych terminów. Wysoki dowódca wizytujący żołnierzy na pustyni spóźniał się na amerykański helikopter, którym miał odlecieć o wyznaczonej porze. Ponaglających go nieśmiało oficerów uspokajał pobłażliwie: przecież poczekają! Nie poczekali. Amerykański sierżant odleciał z wybiciem ustalonej godziny. Bo taki miał rozkaz. Dowódcy w ogóle nauczyli się uważniej słuchać, pytać, rozmawiać z podwładnymi. Bo przecież ci też mogą mieć coś ważnego do przekazania. Na misjach okazało się, że wszyscy są "w pracy", a od tego, jak będą się dogadywać, zależy nie tylko wykonanie zadania, ale i wspólne bezpieczeństwo. Oficer, który zrazi do siebie żołnierzy, nie może liczyć na wiele z ich strony, a oni z pewnością zrobią wszystko, by na przyszłość nie znaleźć się pod jego dowództwem. Wśród "misjonarzy" działa taka giełda ludzi. Ja sam pytam czasem kolegów: - Pojechałbyś z tym? - W ciemno! - A z tym? - No wiesz, różnie bywało...

- Doświadczenia z misji to dla żołnierza same pozytywy?
- I tak, i nie. Misje nauczyły nas jeszcze czegoś. Opieki nad rannymi. A także, w razie konieczności, ewakuacji zabitych. Jeszcze nie tak dawno temu polscy żołnierze nie chorowali, a już na pewno nie bywali ranni. Jeśli któremuś stało się coś na poligonie, to odwożono go do najbliższego szpitala wojskowego. Nikt, pisząc kiedyś regulaminy, nie zakładał, że polscy żołnierze będą ginąć w warunkach bojowych. I muszą temu towarzyszyć jakieś procedury. Tego wszystkiego musieliśmy się nauczyć. Utrzymujemy w gotowości lotniczy zespół medyczny. W każdej chwili jesteśmy gotowi przewieźć rannych do kraju i odebrać z lotniska własnym ambulansem, z własnym, wykwalifikowanym personelem. Mamy też zespół do ewakuacji zwłok. Tu, w brygadzie, czeka na wszelki wypadek trumna. To nie jest żadna tajemnica. Po tylu latach wszyscy mają świadomość, że przecież śmierć na wojnie może się zdarzyć. To też doświadczenie wyniesione z misji. Mamy akurat szczęście, że z naszej brygady nikt nie zginął, ale towarzyszyliśmy w powrocie do kraju poległym z innych jednostek. Lecą samolotem z trumną, wpatrując się w portret zabitego trzymany przez kolegę z jego jednostki. Przypominam sobie, jakim szokiem była dla nas wiadomość o śmierci majora Hieronima Kupczyka, który zginął 6 listopada 2003 r. w ostrzelanym polskim konwoju. Pierwszego polskiego żołnierza poległego w Iraku. Byłem tam wtedy i dziwiłem się, dlaczego do nas strzelają, przecież jesteśmy tu, by pomóc! Dalej tak myślę, ale już się nie dziwię. Wiem, i taką świadomość mają wszyscy, którzy byli lub pojadą na misje, że ci, co koniecznie chcą być po przeciwnej stronie, uważają nas za wrogów. Dla nich to jest wojna, a wojna wszystko zmienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska