Misja pod kulami

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Siostra Róża na co dzień pracuje w ośrodku pomocy dla trędowatych. Nie obawia się ani zarażenia chorobą, ani przemocy ze strony partyzantów.

Angola, która od sześciu lat jest przybraną ojczyzną pochodzącej z Opola siostry Róży Gąsior, powitała ją mało kurtuazyjnie, bo malarią. - W ciągu pierwszych 16 miesięcy w Angoli zapadałam na malarię co miesiąc, czasem co dwa tygodnie - przypomina sobie siostra. Kilka razy miała wtedy ochotę rzucić misję w Afryce i wracać do Europy lub do Stanów Zjednoczonych, od których zaczęła się jej misjonarska praca.
- Zostałam dzięki uporowi mojego biskupa, Hiszpana, który powtarzał mi ciągle, że chce mnie mieć w swojej diecezji. Posłuchałam go nie tylko ja, ale z czasem także moja malaria - mówi ze śmiechem siostra Róża.
Dziś sporadyczne i niezbyt mocne ataki choroby przyjmuje ze spokojem i przyznaje, że są one po prostu okazją do kilku dni przymusowego odpoczynku. Podczas pobytu w Polsce obowiązkowo poddaje się badaniom w instytucie medycyny tropikalnej.

Jak wszystkich przybywających do Angoli powitała ją także wojna domowa, która trwa tu od 25 lat. Wojska rządowe biją sie z partyzantami z UNITY. Przed laty każda z tych armii korzystała z protekcji mocarstw światowych. Pierwsza Związku Radzieckiego, druga Stanów Zjednoczonych. Dziś mocarstwa nie walczą już w Angoli, ale zwykli ludzie tak. Wojna ma, zdaniem siostry Róży, głównie podłoże ekonomiczne.
- Angola to jest bogaty kraj biednych ludzi. Są u nas złoża diamentów i ropy naftowej, ale przeciętny Angolańczyk nic z tego bogactwa kraju nie ma. Czego nie pochłonie wojna, to zmarnują liczni i dbający głównie o swoje korzyści urzędnicy - ocenia siostra. Przyznaje, że wyniszczona wojną Angola raczej cofa się w rozwoju. A kiedy ogląda się albumy z okresu, gdy kraj był częścią portugalskiego dominium, trudno uwierzyć, że był kiedyś tak piękny. Niestety, Portugalczycy nie zostawili przygotowanych do rządzenia miejscowych elit, a reszty dokonała trwająca ćwierć wieku wojna.
Do siostry Róży na misji w Kakulamie wojna przyszła w postaci strzelaniny. - Byłyśmy przerażone tym bardziej, że nie wiedziałyśmy, która ze stron atakuje ani jak żołnierze potraktują zakonnice. Obawiałyśmy się rabunków i gwałtów. Przydały się lekcje PO w polskiej szkole. Pokładłyśmy się na ziemi, obok łóżek, by nie trafiła nas jakaś zbłąkana kula. W ślad za pociskami przyszli żołnierze UNITY. Ku naszemu zakoczeniu partyzanci zagwarantowali nam bezpieczeństwo. Prosili tylko o lekarstwa dla swoich chorych - wspomina siostra Róża.

Obie walczące strony postrzegają Kościół w Angoli jako niezaangażowany, więc misje rzadko są atakowane. Habit nie ratuje od kuli czy odłamka, ale często chroni nie tylko od wojennej przemocy, ale nawet od kontroli drogowej, zauważa jeżdżąca na co dzień karetką siostra Róża. Nic nie chroni natomiast przed złodziejami.
- W Luandzie wiele razy włamywano się do mojego samochodu w poszukiwaniu pieniędzy. Zdarzało się, że jeśli ich nie miałam, złodziej oddawał mi swój łup. Ci ludzie kradną naprawdę z głodu - mówi siostra.
Tereny wokół misji przechodziły jeszcze kilkakrotnie z rąk do rąk. Ponieważ ciągłe walki przepłoszyły stamtąd wszystkich mieszkańców, ostatecznie siostry i ojcowie werbiści zdecydowali się zamknąć placówkę.
- Nie było sensu utrzymywać misji pod kulami w sytuacji, gdy nie było jej dla kogo prowadzić - mówi siostra.

Odtąd afrykańską małą ojczyzną siostry Róży stała się Funda, a dokładniej ośrodek dla trędowatych.
- W naszym centrum medycznym służymy pomocą naszym trędowatym i chorym z sąsiednich wiosek. Przyjeżdżają też do nas nawet z odległej o 40 km stolicy - Luandy.
Siostra Róża zajmuje się w ośrodku wszystkim: od zaopatrzenia i administracji przez pomoc medyczną (siostra jest z zawodu pielęgniarką) po godzenie zwaśnionych, przyjmowanie porodów i pogrzeby zmarłych. O swojej pracy z trędowatymi mówi bez patosu.
- Trąd jest dziś chorobą uleczalną, a zarazić się nim łatwiej w autobusie (trąd rozprzestrzenia się drogą kropelkową jak gruźlica) niż w leprozorium, dotykając chorych.
Jej oryginalnym pomysłem jest terapia zajęciowa.
- Zorganizowałam z "Caritasem" kurs robienia butów. Po sześciu miesiącach dziewięciu trędowatych dostało dyplomy ukończenia kursu. Robią buty i je sprzedają. Trudniej było nauczyć ich kroju i szycia, bo na skutek choroby tracą czucie w palcach i igła nie bardzo ich słucha. Szyją za to zdrowe dzieci trędowatych.
Starszym pacjentom siostry Róży, którzy zapadli na trąd, zanim znaleziono sposób na jego leczenie, choroba zabrała nie tylko życzliwość rodzin i przyjaciół, ale także dłonie lub stopy. Młodszym, już poddawanym terapii lekami finansowanymi przez organizacje międzynarodowe, zostają po wyleczeniu tylko plamy na skórze. Nie oznacza to jednak, że wszyscy wrócą do rodzin.
- Choroba nie ma nawrotów, ale wielu wyleczonych trędowatych osiedla się blisko ośrodka medycznego. Z pomocą Amerykańskiej Misji dla Trędowatych będą wkrótce budować domy, a potem szukać żon i mężów.
Większości z nich rodziny nie przyjmą już nigdy z powrotem. Boją się trądu i nie wierzą, że ich krewni nie zarażają. Ten lęk jest silniejszy od więzów krwi - mówi siostra Róża. Nawet ludzie bogaci i na stanowiskach zachowują się w Angoli wobec trądu z ogromnym lękiem i uprzedzeniami. Nie mający już nadziei na wyleczenie i okaleczeni chętnie sięgają po alkohol wyrabiany domowymi sposobami z cukru lub odurzają się narkotycznymi roślinami rosnącymi nieopodal ośrodka.
Ośrodek dysponuje już nowoczesnymi jak na warunki angolańskie środkami - własną karetką (pogotowia ratunkowego w rozumieniu europejskim nie ma) i komputerem. Coraz powszechniejsze wśród Angolańczyków są telewizory i radia. Ale część żyjących w buszu ludzi zatrzymała się w świadomości na poziomie sprzed kilkuset lub kilku tysięcy lat.
- W telewizji informowano od jakiegoś czasu, że będzie zaćmienie słońca (wypadło wczoraj) i wyjaśniano przyczyny tego zjawiska. W mojej wiosce są trzy telewizory. Ale w wielu innych nie ma ich wcale, zwłaszcza tam, gdzie toczy się wojna. Po wsiach jeździła więc ekipa z ministerstwa zdrowia i tłumaczyła ludziom, by nie zabijali siebie nawzajem ani nie uciekali ze strachu, gdy słońce się zaćmi. Siostra Róża nie dziwi się, że ludzie w buszu mają świadomość podobną do egipskich fellachów opisanych przez Prusa w "Faraonie".
- Na co dzień obserwujemy, jak bardzo zakorzenione są w ich życiu tradycyjne wierzenia, zwłaszcza fetyszyzm. Nie wyrzekają się go także ci, którzy są ochrzczeni i chodzą do kościoła - mówi siostra Róża.

Praktycznym skutkiem fetyszyzmu jest m.in. to, że jeśli ktoś, zwłaszcza dziecko, umrze z powodu choroby, musi się w rodzinie zmarłego znaleźć ten, kto zostanie uznany za winnego śmierci.
- Zazwyczaj i jego się wtedy zabija. Jeśli ktoś ma szczęście, sprawa kończy się na pokaleczeniu i szyciu ran. Nie pomagają ani tłumaczenia, że fetyszyzm nie da się pogodzić z chrześcijaństwem, ani groźby wykluczenia z Kościoła. Zwyczaj jest silniejszy - pisze siostra Róża.
Angolańczycy do Kościoła chodzą chętnie. Nie żałują czasu na liturgię, obowiązkowo przeplataną tańcami. Ale ich motywacje przyjęcia chrztu nie zawsze są jasne. Coraz więcej młodych Angolańczyków zgłasza się też do seminariów lub do klasztorów. Ale siostra Róża przyznaje, że nie zawsze ma pewność co do ich powołania do stanu kapłańskiego czy zakonnego.
- Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że w takim kraju jak Angola, gdzie Kościół jest głównym, a często jedynym motorem napędzającym kulturę i cywilizację, zaczepienie się w seminarium czy postulacie zakonnym daje po prostu młodzieży szansę na awans cywilizacyjny, edukację, przesunięcie się wyżej w społeczneej hierarchii. Mniej więcej tak jak w Polsce 1000 lat temu, po chrzcie Mieszka. Siostra przyznaje, że oddzielić i odróżnić jedną motywację od drugiej niełatwo.
- Nowo ochrzczonym wydajemy specjalne legitymacje poświadczające, że są chrześcijanami. Często jest to jedyny dowód tożsamości, bo państwowe dowody osobiste są rzadkością. Taka legitymacja to rzecz bardzo przydatna w kraju, w którym od 25 lat trwa wojna, a wojskowe kontrole są czymś codziennym i oczywistym - mówi.
Nie zawsze daje się harmonijnie pogodzić wymogi katolickiej moralności z miejscowymi zwyczajami rodzinnymi. W wielu plemionach małżeństwo rozpoczyna się od urodzenia dziecka. Młodzi najpierw mieszkają razem, a ślub biorą wtedy, gdy narzeczona urodzi pierwsze dziecko. Często do małżeństwa nie dochodzi nigdy, bo rodziny pana młodego nie stać na wykup za żonę. Rachunek jest prosty. Za kobietę płaci się np. krową. Wielu tamtejszych biedaków nie stać na taką zamianę, więc młodzi mieszkają bez ślubu.

Dzieci rodzi się tu dużo, ale równie wiele umiera. Sprzyjają temu bieda, złe warunki higieniczne i utrwalone od wieków obyczaje.
- Kiedy dziecko przez jeden dzień nie oddaje stolca, natychmiast robi mu się lewatywę, dodając do wody czosnku, miejscowych ziół i soli. Bywa, że po takim zabiegu dziecko ma popalone jelita i pielęgniarka-zakonnica, a nawet lekarz niewiele może poradzić - dziecko umiera. Nie pomagają prośby, tłumaczenia, przekonywanie.
- Czasem "zapominam", że jestem zakonnicą i wtedy potrafię krzyknąć na taką matkę, która przez lekomyślność naraża dziecko na śmierć. Ale wiem doskonale, że ta matka najpierw zapyta o radę swoją ciotkę, a respekt wobec starszych jest tu tak duży, że nie odważy się nie pójść za jej radą, nawet jeśli wie, że nie jest ona dobra. Potem ewentualnie poszuka znachorki, która podejmie się "zamówić" chorobę i naciąć skórę na ciele dziecka, żeby w ten sposób je uleczyć. Do białej zakonnicy przyjdzie po pomoc na końcu, często wtedy, gdy jest już za późno - przyznaje z odrobiną rezygnacji siostra Róża.
Siostra zakorzeniła się w Angoli i w swej pracy misjonarskiej na dobre. Przywykła do smaku manioku jedzonego tu zamiast naszych ziemniaków. Przyznaje, że myśli już często po portugalsku, ale bardzo pomaga jej świadomość, że w Opolu i w Polsce pamiętają o niej i za nią się modlą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska