Podobnie jak większość kobiet, pani Maria odchudzała się nieustannie, od kiedy tylko pamięta. Z tą tylko różnicą, że nadwagę miała sporą - jeszcze rok temu ważyła 124 kilogramy. - Stosowałam różne diety, preparaty, próbowałam sama ćwiczyć, ale wszystko to z mizernym skutkiem - opowiada Maria Waluś. - Jeżeli nawet udało mi się zrzucić dziesięć kilogramów, to niedługo później przybywało mi dwadzieścia. Efekt jo-jo zawsze powracał, dopóki nie spotkałam pani Ewy.
A było to w styczniu ubiegłego roku. Do nyskiego klubu kwadransowych grubasów, prowadzonego właśnie przez Ewę Machnio, panią Marię zaciągnęła siostra. - Nie mogłam już na siebie patrzeć, unikałam luster, wychodziłam z domu tylko kiedy już naprawdę musiałam - wspomina pani Maria. - Poza tym miałam problemy z poruszaniem się. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, pojawiło się nadciśnienie i ogólne złe samopoczucie. Lekarze zaczęli mnie straszyć, że jeżeli nie wezmę się za siebie, długo nie pociągnę.
Reszty argumentów, dla których warto było zrzucić zbędne kilogramy, dostarczyła już Ewa Machnio. Wszystkie kwadransowe grubaski starała się przekonać, że jak schudną, to nie dość, że zmieszczą się we wszystkie swoje stare garsonki i przyciasne spódnice, to jeszcze faceci zaczną się nimi interesować. - A żeby mieć nad naszymi sadełkami pełną kontrolę, raz w tygodniu odbywało się publiczne ważenie - relacjonuje Maria Waluś. - Nie każda z nas jednak miała odwagę to zrobić, bo jak się okazało, że przytyła, to dostawała od Ewy klapsa w dupę.
Pani Maria opowiada, że najcięższe były początki odchudzania, zwłaszcza wtedy, gdy żołądek zaczynał się kurczyć. Intensywne ćwiczenia i nowa dieta wymagały od niej nie lada wysiłku i samozaparcia. - Przeżywałam prawdziwe katusze - mówi. - Chodziłam wcześniej spać, bo żołądek bolał, a ja nie mogłam patrzeć, jak mąż z synem zajadają ze smakiem kolację. Moim głównym pożywieniem były wtedy otręby z mlekiem lub jogurtem, zrezygnowałam z pieczywa, ziemniaków, smażonych potraw i słodyczy. Głód zagłuszałam zwykłą wodą mineralną, oczywiście niegazowaną. To była prawdziwa katorga, ale dzisiaj jestem w stu procentach pewna, że było warto. Czuję się o jakieś dwadzieścia lat młodsza.
Pierwszy mały sukces przyszedł po trzech miesiącach. Pani Maria schudła wtedy aż piętnaście kilogramów. - Powoli zaczynałam wyglądać jak człowiek - śmieje się. - Sąsiedzi przestali rozpoznawać mnie na ulicy, a ja musiałam wymieniać całą garderobę. Teraz, kiedy ważę już 52 kilo mniej, mój małżonek żartuje, że ma trzecią kobietę - najpierw miał szczupłą, później grubą i dzisiaj znowu szczupłą. Od jakiegoś czasu waga wprawdzie stanęła w miejscu, ale w zasadzie niewiele mi już do szczęścia potrzeba. No, ewentualnie dziesięć kilogramów mniej i utrzymanie dobrej formy.
Na pamiątkę po "tłustych latach" pani Maria zostawiła sobie tylko jedna spódnicę. - Ku przestrodze - śmieje się. - Kiedyś nosiłam rozmiar odzieży 58, dzisiaj wchodzę w 46, a ostatnio to nawet dżinsy sobie kupiłam.
Aby utrzymać wagę, obiad je na raty - najpierw ziemniaki, później mięso, oczywiście wszystko w małych ilościach! Śniadanie to nie tak jak kiedyś - dwie bułki z masłem i żółtym serem, a jedynie razowy chleb i jajko na twardo. Z kolacji najczęściej rezygnuje. - Co nie znaczy, że czasami sobie nie folguję - zapewnia Maria Waluś. - Wszystko jest dla ludzi, tylko trzeba znać umiar. Zjem kawałek ciasta, kiełbaskę z grilla albo sałatkę warzywną, ale oczywiście bez chleba. No i do tego spacery, basen, jazda na rowerze i zajęcia w klubie. Nawet nie mam czasu myśleć o jedzeniu.
Ukoronowaniem (dosłownie i w przenośni) rocznego odchudzania pani Marii była ostatnia impreza grubasów podsumowująca roczną działalność klubu. Nysanka zastała królowa Polski w odchudzaniu za rok 2002. - Jak dzisiaj pomyślę, że gdyby nie kwadransowi i Ewa, mogłabym ważyć już z dwieście kilo, to aż włos jeży mi się na głowie - uśmiecha się. - Tymczasem jestem gibka, sprawna i wciąż głodna. Tym razem życia.