Moje góry

Redakcja
Tatry, Bieszczady, a nawet... Kopiec Kościuszki - wszystkie wzniesienia mają dla Janusza znaczenie symboliczne.
Tatry, Bieszczady, a nawet... Kopiec Kościuszki - wszystkie wzniesienia mają dla Janusza znaczenie symboliczne. Archiwum prywatne
- Każdy ma swój najtrudniejszy szczyt do zdobycia w życiu - mówi Janusz Świtaj. Skąd znacie to nazwisko? O Świtaju było głośno, gdy napisał do sądu i prezydenta RP wniosek o zgodę na eutanazję. Dziś kocha życie.

Na ścianach pokoju Janusza wiszą: zegar z wahadłem, dużo obrazków świętych; wreszcie najważniejszy obraz - to ten przedstawiający papieża Polaka, Jana Pawła II. Papież byłby z Janusza dumny.

Ale są też obrazki kolorowe, zdjęcia bolidu z autografem Roberta Kubicy. Na kolanach uśmiechniętego mężczyzny leży maskotka, żywa - york o imieniu Zarina. Psina niby przysypia, ale strzyże uszami. Jest czujna, chce wyłapać wszystko z rozmowy, co może dotyczyć jej oraz pana.

- To mój wierny i dzielny lew, "pies przewodnik". Rozmiary tego psa to największa zmyłka, jaką można sobie wyobrazić. Nie ma bardziej walecznej rasy - mówi Janusz. Uśmiecha się. "Lwa" dostał od nieznanej mu wcześniej hodowczyni yorkshire terrierów z Poznania. Usłyszała o Januszu w telewizji i natychmiast postanowiła podarować mu szczeniaka.

- Poprawia humor, gdy dopada smutek? - pytam.
- Nie bywam smutny - mówi Janusz Świtaj. - Wie pani, co dziś zrobiłem? Po raz pierwszy wymieniłem w moim samochodzie opony na zimowe, żeby ruszać się, bywać, spotykać z ludźmi i dojeżdżać na uczelnię. To radość.

Janusz od ponad 20 lat jest sparaliżowany od szyi w dół. Oddycha przy pomocy respiratora. Musiał od nowa nauczyć się mówić. Robi 12 oddechów na minutę, dwa razy mniej niż zdrowy człowiek. Mówi więc wolno, ale jest bardzo wdzięcznym rozmówcą i często się uśmiecha.

- Człowieku, bardzo się zmieniłeś. Przecież Polska usłyszała o tobie po raz pierwszy, gdy w dramatycznym liście i wniosku do sądu prosiłeś o zgodę na eutanazję - mówię.
- Nie prosiłem o nią.

- To była przecież prośba o zgodę na odłączenie od aparatury.

- Prosiłem o to, by ulżyć moim rodzicom, gdy już utracą siły. To jest duża różnica, ja ją widzę - wyjaśnia.

Dziś jest wzorem walki o życie. Przeszedł długą drogę. Mówi, że każdego dnia wstaje dla niego słońce.

A mamie obiecał…

Wtedy też świeciło słońce. 1993 rok. 18 maja (Janusz często podkreśla, że to urodziny papieża Jana Pawła II). Dwa tygodnie przed urodzinami Janusza. Jedzie ukochanym motocyklem. Ze środowiskiem motocyklowym jest zresztą mocno związany do dziś, na swej stronie internetowej zawiesza relacje ze zlotów, zdjęcia maszyn…

Owego majowego dnia zabrakło sekundy lub dwóch, by Janusz mógł wyhamować za również hamującym, jadącym przed nim tirem. Przednie koło motoru Janusza wjeżdża pod naczepę. Ciężarówka nie ma lewego światła stopu ani zamontowanego i wymaganego wspornika.

- Uderzam głową w naczepę - wspomina.
Dzień wcześniej zapewniał mamę, że wszystko jest pod kontrolą, że nie szaleje na motorach. Tylko, który motocyklista nie szaleje?

Pamięta pierwsze kilka minut po zderzeniu się z tirem. Krzyczącego kierowcę ciężarówki. Kolegę, który z nim jechał i zdążył zeskoczyć z motoru. Policję, która pierwsza się zjawiła na miejscu wypadku, jeszcze przed karetką.

Przypadkowi świadkowie usiłują udzielić mu pierwszej pomocy, nie potrafią zdjąć kasku z głowy, szarpią go, skręcają mu szyję… Ratownicy pogotowia nie zakładają kołnierza ortopedycznego. Chwytają go za ręce i nogi wrzucając na nosze, podkurczają mu kolana - by zmieścić nosze w polonezie trucku.

Szpital i diagnoza - złamanie kręgosłupa szyjnego na wysokości C-2 C-3, na dodatek ze złamaniem zęba obrotnika i zmiażdżeniem rdzenia. Poza tym - najmniejszego zadrapania. Paraliż, żadnej nadziei. Oddycha za pomocą respiratora, 12 oddechów na minutę.

W dniu osiągnięcia pełnoletności jako pacjent prosi dyżurującego lekarza o środek nasenny i "definitywne odłączenie od respiratora". Prosząc o śmierć, proponuje oddanie swoich narządów do przeszczepów.

Ich troje i ból

W 1998 roku, z respiratorem, wraca do dwupokojowego mieszkania, gdzie mieszkał wraz z rodzicami przed wypadkiem. Rodzice są przy nim non stop, karmią, pomagają załatwiać potrzeby, myją, odsysają wydzielinę. To kilka godzin zabiegów dziennie.

Ale są bezsilni wobec bólu przeszywającego każdy centymetr ciała syna.
- Przez wiele lat byliśmy tylko we trójkę: mama, tata, ja. Nie mogłem usiąść na łóżku, tak cierpiałem - mówi Janusz. - Tak bardzo chciałem rodzicom ulżyć, to ja powinienem się nimi opiekować, nie na odwrót. Tymczasem nie byłem w stanie sam nic zrobić, nawet oddychać.

Jak długo można cierpieć ze świadomością, że nadziei nie ma? Rok, dwa, dziesięć lat?
Jako pierwszy w Polsce, w 2007 roku, złożył do sądu wniosek o zaprzestanie terapii utrzymującej go przy życiu. O to samo napisał w liście do prezydenta RP. - Gdybym był przytomny i wiedział, zdawał sobie sprawę, jaki mam uraz, nie pozwoliłbym się podłączyć do respiratora - mówił wtedy.

Sąd oddala wniosek, ale Świtaj staje się "medialny", pokazywany jest leżący, poważny, zdeterminowany, by przeć do końca.

- Nie lubię tych wspomnień, tego szumu o eutanazji. - Janusz wyraźnie dystansuje się od tamtych lat.

Dziękuję za dobro uczynione

Z tego szumu medialnego rodzi się jednak dobro. O Świtaju dowiaduje się Anna Dymna. Aktorka kontaktuje się z chłopakiem: są jej ciepłe i proste słowa, wskazanie celu, z czasem dochodzi do przekazania Januszowi nowoczesnego sprzętu rehabilitacyjnego i medycznego - najpierw nowoczesnego wózka elektrycznego oraz pompy dozującej lek przeciwbólowy do kręgosłupa… Ból maleje, złe myśli znikają.

- Zaczyna się nowy etap - mówi Janusz Świtaj. Podpisuje umowę o pracę z fundacją Anny Dymnej "Mimo wszystko". 32 latek, zamiast toczyć dalsze spory o prawie do decydowania o własnej śmierci, zajmie się "czymś pożytecznym" (jak mu mówią w fundacji). Kontaktuje się przez internet z osobami niepełnosprawnymi, którym trzeba pomóc oraz z darczyńcami fundacji.

- Jednym staram się pomóc w znalezieniu wsparcia, drugim dziękuję za owo wsparcie - mówi. - Codziennie przed godziną 17.00 siadam do komputera i przesyłam podziękowania: ciepłym słowem odwdzięczam się za uczynione dobro.

Wcześniej, gdy przebywał na domowym OIOM-ie, też miał przy sobie komputer, telewizor, radio. Słuchał radia, klikał w klawiaturę komputera. - Ale takie klikanie bez konkretnego celu i bez konkretnego zadania, jakie należy wykonać - tylko nużyło, pogłębiało marazm - mówi. - Przełom na tym właśnie polegał, że zacząłem wykonywać konkretne zadania, widziałem efekty swej pracy. Zrozumiałem, że sens życia, szczególnie osoby będącej w takiej sytuacji jak ja, to stawiać sobie kolejne cele w życiu.

Zdążyć z maturą!

Cel nr 1 - matura. Nadrobić to, co uniemożliwił wypadek.
Egzaminy zdaje przez dwa lata: w jednym roku - z języka polskiego, w kolejnym - z języka obcego i matematyki.

- Największe zmęczenie odczułem po egzaminie z matematyki. Skupiałem się, by wymawiać cyfry i znaki jak najwyraźniej, aby dobrze zapisał je nauczyciel - wspomina. - Same zadania nie były trudne. O wiele trudniejsze jest pokonanie przeszkód związanych z niepełnosprawnością.

Rachowanie przydało się podczas matury z języka polskiego: - Napisanie jednego pełnego zdania ustami zajmuje mi kilkanaście minut. Dlatego moim założeniem, wybierając temat ze " Zdążyć przed Panem Bogiem" Hanny Krall, było narzucenie takiego tempa pisania, aby zdążyć napisać wypracowanie na minimum 250 słów, by mogło być klasyfikowane przez komisję. Wykorzystałem do ostatniej minuty swój czas pisania - mówi.

Na swojej stronie po zdaniu egzaminów dojrzałości daje następujący wpis: Zachęcam wszystkie osoby niepełnosprawne do podejmowania takich wyzwań, jeśli tylko mają taką możliwość. Nie kalkulujmy w sposób "damy radę, czy nie!". Jedno jest pewne, przystępując do matury i uzyskując słabsze wyniki, spowodowane naszymi ograniczonymi możliwościami ruchowymi nie skompromitujemy się. Sama decyzja rozpoczęcia szkoły i ukończenie jej, jest ogromnym osiągnięciem. Często niemożliwe staje się możliwe.

Teraz studia!

- Gdy zdecydowałem się przygotowywać do egzaminów maturalnych, wiedziałem już, że interesują mnie dalsza edukacja, studia. Myślałem o psychologii i dziennikarstwie. Brałem też filozofię pod uwagę, ale z niej najszybciej zrezygnowałem - mówi Janusz.

Ma zadatki na dziennikarza. Jego książkę autobiograficzną "12 oddechów na minutę" czyta się jednym tchem. Wykazuje też zacięcie publicystyczne: przed sądem, gdy napisał wniosek o to, co ostateczne - nie chciał adwokata, sam siebie reprezentował, bo - jak logicznie i przekonująco uzasadniał - tylko on sam był w stanie zrozumieć odczucia człowieka skazanego na ból i respirator.

Teraz kontaktuje się z niepełnosprawnymi, komunikuje się z nimi przez internet, wskazuje drogi wyjścia z trudnych sytuacji, albo chociaż przywraca nadzieję.

- Nikt lepiej nie zrozumie niepełnosprawnego, jak drugi niepełnosprawny. Codziennie walczymy z własnym ciałem i duchem - mówi. Najbliższa, ale i najbardziej mu przydatna w pracy będzie psychologia - stwierdza. Plan realizuje jednak ostrożnie.

- Wcześniej zdecydowałem się na roczny kurs psychologii, 300 godzin zajęć w domu. Wykładowcy, którzy do mnie przychodzili, przekazywali mi wiedzę, ale i zwyczajnie ze mną dyskutowali, zaspokajali mój głód informacji o tym, co kieruje naszym życiem. Jakie procesy myślowe i emocjonalne towarzyszą chorobom, ciężkim momentom życiowym. Dużo czytałem, czasem zatrzymywałem się na niektórych zdaniach, miałem wrażenie, że to też o mnie - mówi.

Jesienią zapada decyzja: studia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Rejestruje się na portalu rekrutacyjnym. Otrzymuje indeks. Ma status studenta i kolejne cele, obowiązki.

- Mam asystentkę, która nagrywa na kamerze wykłady, załatwia biurokratyczne sprawy. Uczę się w domu, oglądając wykłady i czytając, czytając, czytając... Przyjeżdżam na uczelnię, aby wykonać zadania, zdobyć zaliczenia - wspomina Janusz. - Kilka dni temu dostałem piątkę - po tym, jak poprowadziłem ze studentami wykład, między innymi na temat komunikacji interpersonalnej oraz roli fundacji w obecnych czasach. Jestem z siebie bardzo zadowolony. Inni studenci mi gratulowali, okazywali sympatię. Jeszcze mają do mnie dystans, ale już coraz mniejszy.

Jest zapracowany

Poranek, około godz. 9.00. Toaleta, nieoceniona jest pomoc taty.
Posiłek.
Odpoczynek.
Wizyta asystenta, odsłuchanie wykładów, przeglądanie książek.

- Jedną z pierwszych książek, która mnie pochłonęła na studiach jest Kozielecki i jego "Koncepcje psychologiczne człowieka". Bardzo dużo się z niej dowiedziałem, a to dopiero początek mojej nauki - mówi.
Posiłek.
17.00 - praca przy komputerze dla fundacji Anny Dymnej
Jeszcze raz książki, notatki.
Toaleta.
Po północy - sen.

Lubi śnić. Kiedyś śniło mu się, że ma rodzinę: żonę, dzieci. Gdy się obudził, nie otwierał oczu i udało mu się ten obraz przywołać pod powieki, pomarzyć jeszcze parę minut.

- Teraz zbliża się sesja, zapewne śnić się będą egzaminy. Nie boję się ich. Lubię wyzwania - mówi. - Żyję aktywnie. Nie siedzę w czterech ścianach, dlatego potrzebne były mi "zimówki" do samochodu. - Niedaleko domu mam siatkarską halę sportową, kibicuję oczywiście drużynie Jastrzębskiego Węgla.

Na Opolszczyźnie mamy Zaksę z Kędzierzyna. Więc mogę z Januszem uciąć sobie pogawędkę na temat tego, kto kogo dogoni w Plus Lidze.

Każdy ma swoje K2

Na Kopiec Kościuszki w Krakowie wchodzi się spacerkiem. Ale dla niepełnosprawnych, poruszających się na wózkach (nawet tych napędzanych elektrycznie), na dodatek podłączonych do podtrzymującej oddychanie aparatury - wjechanie pod górkę na tak długim dystansie to jak wspięcie się na legendarny ośmiotysięcznik w Karakorum.

Świtaj postanawia, że to zrobi, a przy okazji nagłośni potrzeby niepełnosprawnego chłopca, którego poznał w sieci. Więc w maju ubiegłego roku zbiera jeszcze siedmiu innych niepełnosprawnych i ruszają na "swoje K2".

- Dla kogoś, kto jest całkowicie sparaliżowany i zależny od respiratora, wyprawa na Kopiec Kościuszki to jest prawdziwe K2. Poza tym droga na szczyt jest wyboista i bardzo wąska, co dla osób poruszających się na wózkach stanowi niemałe wyzwanie - mówi Janusz Świtaj.

Opisując swe ostatnie przygotowania przed wejściem na kopiec, Janusz, jak to on, jest szczery i dowcipny: - Wymienię rurkę tracheotomijną, wymienię cewnik urologiczny, aby nie było zakażeń. Potem chwilę poćwiczę, wezmę parę łyków płynu energetycznego i będę gotowy, aby zdobyć nasz szczyt.

Zdobywają 300 metrowy Kopiec Kościuszki, choć przeszkadza im wiatr i deszcz. Na szczycie łączą się drogą satelitarną z himalaistką Kingą Baranowską, która była ambasadorem wyprawy. Kinga - sama zdobywczyni siedmiu ośmiotysięczników, dwukrotnie wyprawiała się na szczyt K2 w Karakorum i… nie udało jej się go zdobyć.

- Każdy ma swoje K2, czyli swój najtrudniejszy szczyt świata do zdobycia w życiu - mówi Janusz. - Tak jak himalaiści w drodze na szczyt rozbijają kolejne obozy, tak ja czerpię życiową energię od ludzi, których spotykam na swojej drodze.

Jakiś czas temu, jadąc wózkiem alejką przy ogródkach działkowych, spotkał pewną panią. To była działkowiczka, ale i poetka. Rozpoznała go. Wręczyła kwiaty, zacytowała wiersz, trzymając go za rękę.

Na koniec pożegnała w najbardziej poetycki z możliwych sposobów: - Janusz, kur…, walcz, żyj, ciesz się. Wierzę w ciebie.

- Nie zawiodę jej - śmieje się Janusz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska