Moje Kresy. Bolechów i jego legendy (1)

Archiwum prywatne
Skały miały wewnątrz wykute komnaty, ławy, ganki, sekretne przejścia. Robiły wrażenie indyjskiej pagody wydrążonej w kamiennych blokach.
Skały miały wewnątrz wykute komnaty, ławy, ganki, sekretne przejścia. Robiły wrażenie indyjskiej pagody wydrążonej w kamiennych blokach. Archiwum prywatne
W Bolechowie zachował się stary, maleńki niczym bombonierka ratusz - taka biżuteria architektoniczna. Jest to pozostałość po Rzeczypospolitej szlacheckiej, w której panowała niechęć do biurokracji i ratusze, podobnie jak inne budynki urzędowe, były skromne.

Takim maleńkim ratuszem, perełką barokową, szczycił się też Buczacz. Dopiero Austriacy, gdy zajęli Pokucie, Podole i ziemię lwowską, zaczęli tam wznosić duże budynki administracyjne. Bolechów stracił jednak wówczas prawa miejskie i stał się na pewien czas wsią, a więc nie było potrzeby budowania tam dużego ratusza. I tak już zostało.

Rys dziejów Bolechowa

Bolechów to miasteczko na szlaku do Stanisławowa, między Stryjem a Kałuszem. Pierwsze wzmianki o nim znajdujemy w historii Węgier, gdy panowała tam dynastia Arpadów. Królowa węgierska Elżbieta Łokietkówna przekazała w 1371 r. Bolechów wraz z pobliskimi miejscowościami Danielowi Darzboguszowi, a ten zapisał je w spadku Chodorowskim. W 1588 r. po rujnujących napadach Tatarów i Turków król Rzeczpospolitej Zygmunt III Waza sprowadził tam z Mazowsza 400 żołnierzy pod dowództwem Mikołaja Giedzińskiego i polecił mu rozpoczęcie budowy zamku. Prace szły sprawnie. W 1603 r. Zygmunt III nadał miastu prawa magdeburskie i ozdobił tytułem "Wolne miasto królewskie". W archiwach zachował się rysunek z 1607 r. przedstawiający bolechowską fortyfikację.

Przez ponad 100 lat Bolechowem władała rodzina budowniczego zamku, Mikołaja Giedzińskiego. W tym czasie, aby skutecznie zabezpieczyć jego byt, Giedzińscy zmienili nawet bieg rzeki Sukiel, tak aby osłaniała zamek, co miało utrudnić najeźdźcom jego zdobycie. Wybudowano też kościół, dwie cerkwie i bożnicę. W kościele bolechowskim zachowała się do dziś tablica epitafijna z napisem: "Tu leży z dziatkami swemi Mikołaj z Gielni Giedziński z płockiego województwa..., miasteczka, zamku i bani fundator, w wieku 73 lat ducha dał Bogu 27 lipca roku pańskiego 1627". Miasteczko długo niczym specjalnym się nie wyróżniało.

Gdy po pierwszym rozbiorze Polski Bolechów znalazł się w granicach Austrii, przybyła tam liczna grupa urzędników cesarskich. Cel - zgermanizować miasto. Cesarz Józef II faworyzował dwie grupy narodowościowe - Żydów, którym pomógł stworzyć dzielnicę o nazwie Nowy Babilon, i kolonistów niemieckich, którzy mieli poważny wpływ na podniesienie miejscowego rolnictwa oraz rozwój kopalnictwa soli, głównie kuchennej wydobywanej w Bolechowie od czasów Stefana Batorego.

W czasach austriackich Żydzi zdominowali Bolechów, stanowiąc ponad 50% jego społeczności. Mieli w swych rękach cały handel, ale też ulegli w znacznym stopniu polonizacji. Ich elity posługiwały się językiem polskim. Świat Żydów znakomicie opisała urodzona w Bolechowie Kazimiera Alberti Szymańska (1898-1962) - poetka, pisarka, tłumaczka, porównywana w estetyce poetyckiej do Kazimiery Iłłakowiczówny. Ta dziś zapomniana pisarka była przed wojną jednym z ciekawszych zjawisk literackich. Była m.in. autorką bardzo poczytnej powieści "Tatry, narty, miłość". Przyjaźniła się Witkacym, razem z nim skandalizowała i chyba miała nawet z nim romans. Zachwycano się jej urodą i strojami. Po wyjściu za mąż za starostę bielskiego Stanisława Albertiego na początku lat trzydziestych związała się na trwałe z Podbeskidziem i odegrała ogromną rolę jako animatorka kultury w Bielsku-Białej. Prowadziła tam salon literacki, w którym bywali Witkacy, Kasprowiczowie i Nałkowscy. Wojna zniszczyła jej życie. Mąż zginął w Katyniu, ona trafiła do obozu w Ravensbrück. Uratowali ją zaprzyjaźnieni Żydzi. Zmarła we Włoszech. Jej powieść "Getto potępione" uznawana jest za znakomite studium mentalności żydowskiej.

Żydów bolechowskich unicestwili Niemcy. Tych, których nie wywieziono do obozów śmierci, w 1943 r. zabijano na dziedzińcu ratusza i rozstrzeliwano na bolechowskim kirkucie. To była kara za kilkugodzinne powstanie w tamtejszym getcie. Wstrząsające opisy likwidacji Żydów bolechowskich znamy ze wspo- mnień Benno Reismana. Tam znajduje się historia prezesa bolechowskiego kahału dra Archie Reifeisena, człowieka powszechnie znanego w Bolechowie, który po spoliczkowaniu przez esesmana powiedział do swych przyjaciół: "Już nigdy żaden Niemiec nie uderzy mnie w twarz". I tej samej nocy powiesił się w swoim ogrodzie. Duże zbiorowe mogiły zamordowanych Żydów znajdują się w narożniku bolechowskiego kirkutu oraz w lesie pod Taniawą.

Cel zbójeckich wypraw

Po raz pierwszy Bolechów stał się głośny w całej Galicji w 1743 r. To właśnie wtedy na jego mieszkańców napadła wataha opryszków pod dowództwem słynnego Aleksego Dobosza, który osiągnął sławę zbójecką porównywalną z karpackim Janosikiem czy francuskim Ludwikiem Cartouche. Jego wyczyny w górach Czarnohory i Gorganów powodowały, że stawał się ulubionym bohaterem folkloru huculskiego. Opiewano go w pieśniach ludowych i kołomyjkach jako szlachetnego, "uczonego" zbójnika. Stawał się synonimem "ludowej sprawiedliwości", gdyż w myśl rosnącej ciągle jego legendy zabierał bogatym, a rozdawał wspaniałomyślnie biednym i potrzebującym.
Dobosz łupił szlachtę i kupców na całym Pokuciu i zapędzał się daleko do Bieszczad, aż pod Stryj, Skole i Turkę.

Wielki wstrząs wśród szlachty i mieszczaństwa wywołał jego napad właśnie na Bolechów. Dobosz złupił wówczas miasto w rozmiarze niespotykanym. Napad uznano za szczególnie bezczelny, bo zbójcy nie zadowolili się tylko kradzieżą na obrzeżach miasta, ale zdobyli bolechowski zamek, a uchodząc, podpalili go. Kilkanaście lat później, w nocy z 5 na 6 lipca 1759 r., wyczyn Dobosza powtórzył, i to z jeszcze większym rozmachem i bardziej spektakularnie, mniej sławny, ale okrutniejszy od Dobosza jego następca Iwan Bojczuk. Ten napad na Bolechów był zdaniem wybitnego znawcy tematu prof. Władysława Serczyka jedną z największych akcji zbójników karpackich w XVIII wieku. Straty były ogromne. Po napadzie watahy Bojczuka zamek w Bolechowie spłonął doszczętnie i już się nie podniósł. Dziś nie ma po nim już śladu.

Zrabowanie i spalenie przez opryszków zamku w Bolechowie przebrało miarę i doprowadziło do desperacji okoliczną szlachtę, która wymogła na hetmanie wielkim Franciszku Ksawerym Branickim zorganizowanie karnej wyprawy puszkarów - specjalnych oddziałów pokuckiej i podolskiej szlachty, którzy otrzymali zadanie: pojmać za wszelką cenę Iwana Bojczuka i publicznie powiesić go na haku za żebro na rynku w "nieszczęsnym Bolechowie" - jak napisano w hetmańskim rozkazie. Oddział, którego dowódcą został chorąży halicki Tadeusz Dzieduszycki, długo bezskutecznie przeszukiwał lasy pod Skolem, Sławskiem, Nadwórną, a w końcu pod Kołomyją. Nie udało się jednak Bojczuka wytropić. Wiemy tylko, że osaczany przez liczne oddziały wycofał się na Sicz Zaporoską, gdzie został przyjęty do kurenia atamana Koczubeja i objął tam dowództwo 70-osobowej grupy hajdamaków. Jego dalsze losy pokrywa mgła tajemnicy. Zniszczenia w Bolechowie były tak ogromne, że mieszkańców zwolniono na trzy lata z wszelkich obowiązków podatkowych.

Bubniszcze - fantasmagoria natury

Nieuchwytność zbójników Dobosza, a później Bojczuka wynikała z ich przebiegłości i znakomicie maskowanych kryjówek w Gorganach, Czarnohorze i lasach skolskich. Do legendy przeszła ich kryjówka w Bubniszczach tuż pod Bolechowem. Znajduje się tam do dziś absolutny fenomen natury - skalna forteca. W kamiennych ścianach zamykających dziedziniec zostały wykute nie wiadomo przez kogo pieczary i system otworów służących do montowania konstrukcji obronnych.

Od niepamiętnych czasów skały Bubniszcz zadziwiały fantastycznymi kształtami i szokowały swym układem. Są to bowiem gigantyczne kamienie ułożone jakby ręką ludzką jeden na drugim, czasem do wysokości kilku pięter na płaskiej przestrzeni. Nic więc dziwnego, że skały te, najprawdopodobniej pochodzenia polodowcowego, przyciągały zawsze uwagę i fascynowały tajemniczością. Pobudzały wyobraźnię, a to rodziło różne spekulacje, domysły i hipotezy. Niektórzy badacze twierdzili, że są to pozostałości jakiejś pogańskiej przedpotopowej świątyni. Inni dopatrywali się tam różnych dziwacznych teorii o przedpotopowych skamieniałych cedrach. Często pojawia się też wersja, że niektóre pomieszczenia w skałach wykuli bazylianie z pobliskiego klasztoru w Hoszowie, by móc tam się chronić w czasie napadów. W kształtach skał Bubniszcz dopatrywano się wizerunków różnych postaci: Mameluka w turbanie, drzemiącego pod skałą Napoleona itp.
Skały miały wewnątrz wykute komnaty, ławy, ganki, sekretne przejścia i schowki. Robiło to rzeczywiście wrażenie indyjskiej pagody wydrążonej w kamiennych blokach. Wokół tych gigantycznych głazów były wały, okopy, mury, fosa i schody. Skały te są nazywane w literaturze fachowej Bołdami Polanickimi, bo sąsiadują ze wsią Polanica. Bubniszcze to od wieków zagadka dla badaczy, przed którymi ciągle stoi ten sam katalog pytań: co to właściwie było? Kiedy, komu i do czego służyło? Cała ta kamienna forteca, mająca kształt podkowy wokół gładkiej jak stół trawiastej łąki, tworzyła też wrażenie, jakby tam była scena jakiegoś gigantycznego teatru.

Legendy Bubniszcz

Podjechać tam można tylko od jednej strony, tej otwartej ku lasom. Mnożyły się ciągle obrastające mitami opowieści. A że tam mieli na długo przed zbójcami schronienie Tarnowscy i Kmitowie, że tam miał swój dworek myśliwski dzierżawca Bolechowa Joachim Potocki, że bywała tam nawet królowa Bona, która przez pewien czas rezydowała we wsi Spas.

Ten dziw natury budził zawsze zainteresowanie i kusił wędrowców i obieżyświatów. Ktokolwiek dotarł do Bolechowa albo z drugiej strony - do Skolego, stawiał sobie za punkt honoru zobaczyć skały Bubniszcza i posłuchać w ich otoczeniu opowieści o zwiedzającej tę okolicę z barwnym orszakiem królowej Bonie oraz o wyczynach Dobosza, Bojczuka i innych zbójców, którzy tam mieli chronić się za dnia przed nocnymi rabunkowymi wyprawami i tam, w załomach skalnych ukrywać swoje zagrabione skarby.

Legendy Bubniszcz weszły do literatury pięknej. W czasach polskich jedną z głównych ulic Bolechowa, obok poczty, nazwano imieniem Ignacego Józefa Kraszewskiego, bo miejscowi poloniści, a za nimi rajcy miasta byli przekonani, że bywający w tych okolicach pisarz w Bubniszczach został zainspirowany do napisania swej długo bijącej rekordy poczytności powieści "Stara baśń". Jerzy Hoffman, przygotowując się do ekranizacji "Starej baśni" na początku XXI w., też uległ tej legendzie. W scenerii Bubniszcz miał zamiar zrealizować część zdjęć do filmu. Mijają pokolenia, a legendy Bubniszcz objawiają się w nowych wariantach i kuszą swą atrakcyjnością współczesnych turystów. Ciągną więc tam z Polski coraz częściej wycieczki.

Jest też w literaturze pamiętnikarskiej wiele opisów wypraw uczestników rajdów turystycznych i weekendowych eskapad do tych tajemniczych skał. "Bo Bubniszcze - czytamy we wspomnieniach pisarski Beaty Obertyńskiej - miały swoją sławę i wycieczki przyjeżdżały tu jak rok długi, zwłaszcza w lecie, przy długim dniu, wozami, bo inaczej nikt by tu nie dotarł. Od strony Lwowa najbliższą stacją był Bolechów i dopiero stamtąd najmowało się fury". Towarzystwo jechało tam z koszami prowiantu, z samowarami i termosami wypełnionymi herbatą i kawą na wozach wyłożonych słomą, ze specjalnie przygotowanymi plandekami na wypadek nagłej ulewy, która często od gór przychodziła niespodziewanie.
Poetka Maryla Wolska poświęciła skałom w Bubniszczach poemat "Ognie kupalne", a w tomie "Dzbanek malin" umieściła wiersz o jeździe wozem chłopskim w szpalerze dojrzewających przy drodze czerwonych jarzębin, w którym czytamy:

Czy to mną radość, czy ten wóz tak trzęsie?
Czy to mnie śni się, czy ja temu śnię się?

Kosze, samowar, bułki, koc znajomy,
Wóz drabinisty garbaty od słomy,

W dziewcząt jaskrawe strojny sukienczyny,
Białym gościńcem dudni od godziny...

Maryla Wolska miała szczególną atencję do Bubniszcz, bo tam poznała swego przyszłego męża, przemysłowca, wynalazcę, jednego z twórców polskiego przemysłu naftowego Wacława Wolskiego. A był to związek wieloletni i dla niej bardzo szczęśliwy. Do Bubniszcz przyjechali niezależnie od siebie jednego dnia w lecie 1890 r. - on z wycieczką od strony Bolechowa, ona z rodzicami i przyjaciółmi od strony Skolego. Bubniszcze połączyło ich losy.

Śmierć prof. Zdzisława Thulliego

Do Bubniszcz często ciągnęły wycieczki młodzieży gimnazjalnej i studenckiej. Jedna z nich zakończyła się tragedią, o której szeroko rozpisywała się ówczesna prasa lwowska. Dramat rozegrał się 16 czerwca 1922 r. Dzień wcześniej trzech profesorów I Lwowskiej Szkoły Realnej, Łopuszański, Zagórski i Zdzisław Thullie, z licznym gronem abiturientów swej szkoły wybrało się na zwiedzanie Bubniszcz, aby dać swym wychowankom możliwość wyciszenia stresów przed czekającym ich egzaminem do szkół średnich.

Dzień był pogodny, bardzo ciepły i po całym dniu spędzonym wśród skał i po nocy przespanej pod namiotami, po spożyciu śniadania uczestnicy wycieczki ruszyli pieszo w kierunku dworca, aby wrócić do Lwowa. Było koło południa, gdy nagle, co nie było rzadkością w tej okolicy, zerwała się gwałtowna burza z piorunami i błyskawicami. Profesorowie chcieli wrócić koniecznie do Lwowa na sobotę, gdyż na ten dzień przewidziana była konferencja nauczycielska. Postanowili więc, nie zważając na warunki atmosferyczne, kontynuować wędrówkę. W pewnym momencie prof. Thullie odłączył się z dwoma uczniami od reszty wycieczki i stanął nad rzeką, by podziwiać wzburzone fale. W romantycznym uniesieniu powiedział do swych wychowanków: Popatrzcie, chłopcy, jaki to wspaniały i zarazem groźny widok. W tym momencie rozległ się straszliwy huk, niebo rozdarła oślepiająca błyskawica i prof. Thullie padł rażony eksplozją. Piorun przeszedł mu przez szyję, osmalił całe ubranie, pozostawiając na brzuchu dwa zadymione pasy.

Mimo wszystko w strugach deszczu próbowano jeszcze różnego rodzaju sposobów ratunkowych: sztuczne oddychanie, masaże, okłady - wszystko jednak daremnie. W końcu uczniowie wzięli zwłoki swego profesora na nosze i wśród dantejskich przejść, gdyż droga o rozmytych ścieżkach i powalonych drzewach wiodła nad urwiskami, nieśli je kilka kilometrów. Prasa rozpisywała się w szczegółach o tym niespotykanym wypadku i o ofiarności uczniów w ratowaniu swego ulubionego nauczyciela fizyki.

Kilka dni później odbył się we Lwowie ogromny pogrzeb. Nad grobem na Łyczakowie przemawiał m.in. bardzo popularny lwowski pedagog, świetny mówca Stanisław Sobiński. Zmarły Zdzisław Thullie był u progu swej kariery naukowej. Miał się wkrótce habilitować. Osierocił 14-letnią córkę Irenę. Był synem wybitnego uczonego, prof. Maksymiliana Thulliego (1853-1939), dwukrotnego rektora Politechniki Lwowskiej, specjalisty budowy mostów i autora pionierskich prac na ten temat. Maksymilian Thullie był uczonym o ostrym temperamencie politycznym, mocno związanym z polskim ruchem narodowym.

Zdarzało się więc, że był powodem konfliktów społecznych we Lwowie, m.in. buntu studentów, tzw. thulliady. Boy-Żeleński nazywał go żartobliwie "świętą Thullią" ze względu na jego ostentacyjny klerykalizm. W II RP był senatorem i politykiem Chrześcijańskiej Demokracji. Zwalczał twórczość Brunona Schulza, twierdząc, że jego malarstwo jest obsceniczne, czym niechcący przyczynił się do popularyzacji twórczości nieznanego wcześniej drohobyckiego nauczyciela rysunków. Zmarł na atak serca we wrześniu 1939 r. na wiadomość, że Niemcy zaatakowali Polskę. Razem z synem spoczywa na Cmentarzu Łyczakowskim, a w grobowcu tym jest jeszcze kilku członków tej niezwykle wpływowej i ważnej nie tylko w dziejach Lwowa rodziny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska