Moje Kresy. Chodorów - czas dobrobytu

Archiwum
Budynek dyrekcji cukrowni w Chodorowie w okresie świetności tej fabryki oraz stojący przed nim pomnik buraka cukrowego. Obecnie zabytek popada w ruinę.
Budynek dyrekcji cukrowni w Chodorowie w okresie świetności tej fabryki oraz stojący przed nim pomnik buraka cukrowego. Obecnie zabytek popada w ruinę. Archiwum
Chodorów był miastem słynącym w II Rzeczypospolitej z jednej z największych w Europie cukrowni, z której cięty na kostki, aromatyczny i krystalicznie biały cukier trafiał do najlepszych restauracji i hoteli europejskich, m.in. do paryskiego "Ritza", wiedeńskiego "Sachera" i londyńskiego "Caravaggio".

Otaczające Chodorów żyzne, pszenno-buraczane gleby sprzyjały produkcji cukru najwyższej jakości, porównywalnego z kubańskim - z trzciny cukrowej. Miasto i jego okolice dzięki temu mogły się bogacić i żyć dostatnio. Budowano domy i wille otoczone ogrodami, a inżynierów stać było na kupno bardzo drogich i rzadkich w tym czasie samochodów i motocykli.

Pomnik buraka cukrowego

Jak ważny był cukier w dziejach Chodorowa, świadczy fakt, że było to jedyne na świecie miasto, gdzie wzniesiono pomnik... burakowi cukrowemu. Chociaż warto wspomnieć, że w duńskim miasteczku Sakskobing - dużym skupisku Polonii - stoi pomnik upamiętniający polskie dziewczyny, emigrantki z Galicji, które wyróżniły się pracowitością przy uprawie duńskich buraków cukrowych.

Chodorowski pomnik przedstawia dwa barokowe putta - bezskrzydłe aniołki, które rękoma wznoszą do góry potężnego buraka, więcej - z miłością tulą się do niego jako symbolu słodyczy, a zarazem źródła prosperity i bogactwa miasta. Miniaturowe statuetki tego
pomnika wręczano zasłużonym pracownikom i ważnym gościom cukrowni. Trzy dorodne, nieogłowione, z czuprynami liści buraki znajdowały się też na szyldach i winietach reklamowych przedsiębiorstwa, które oficjalnie nazywało się "Fabryka i Rafineria Cukru w Chodorowie. Spółka Akcyjna dla Przemysłu Cukrowego". W Chodorowie pisano też wiersze i śpiewano pieśni na cześć cukru. W tangu napisanym przez Szczepana Sąsiadka dla orkiestry cukrowni chodorowskiej śpiewano podczas akademii i uroczystości fabrycznych:

Usta twe to kwiat, słodzą mnie.
Ach jak?
Tak jak cukier chodorowski
Słodzi wielki świat.

Nigdy nie opuszczę cię, mój kryształku,
Który słodzisz wielki świat i mnie,
Mkniesz w dal pośród morskich fal
I osładzasz milion ustek najpiękniejszych lal.
Chodorowski cukier łakną
Londyn, Berlin, Rzym apetytem swym.

Dyrektorzy słynnej cukrowni

Twórcami cukrowni w Chodorowie, którą opiewali nawet poeci, byli baron Kazimierz de Vaux, hrabia Jan Zamoyski i inżynier Bronisław Albinowski. Założyli oni w 1912 roku spółkę Towarzystwo Akcyjne Chodorów z zamiarem zbudowania fabryki do przetwarzania buraków cukrowych. Byli to ludzie z wyobraźnią, przypominający słynną trójkę z "Ziemi obiecanej" Władysława Reymonta (Borowiecki, Baum, Welt), którą tak mocno rozsławił na świecie Andrzej Wajda swym znakomitym filmem.

Pomysł przekuli błyskawicznie w czyn. Wzięli kredyt w banku lwowskim, zatrudnili wybitnych specjalistów w zakresie produkcji cukru, absolwentów politechniki wiedeńskiej i praktyków mających doświadczenie zdobyte w cukrowniach Czech i Niemiec. Projekt cukrowni zamówili u architekta czeskiego, Macieja Blacha, który miał już w dorobku cukrownie wybudowane w Rumunii, Włoszech i Bułgarii.

Cukrownia miała świetnych dyrektorów-wizjonerów o zadziwiających zdolnościach organizacyjnych i wielkich kompetencjach. Byli to Stanisław Kremer (1876-1935), Lucjan Rydel - którego córka do dziś mieszka w Nysie, syn poety, powszechnie znany dzięki "Weselu" Stanisława Wyspiańskiego, oraz Adam Korwin-Piotrowski - nazywany też
"chodorowskim Schindlerem", bo w czasie okupacji hitlerowskiej uratował przed zagładą wielu chodorowian.

Ci trzej dyrektorzy to piękne - można rzec - bohaterskie postacie w polskiej historii najnowszej, niestety kompletnie zapomniane, bo nie cenimy w naszym kraju ludzi pracy organicznej, potrafiących tworzyć warsztaty pracy dla innych i przyczyniających się do likwidacji bezrobocia, umiejących budować porządne zaplecze socjalne dla załóg pracowniczych. A tak było np. ze Stanisławem Kremerem, który w Chodorowie wybudował dla załogi cukrowni całe osiedle domków, nazwane od jego nazwiska "Kremerówką", do dziś służące mieszkańcom tego obecnie ukraińskiego miasteczka, borykającego się z wielkim bezrobociem - cukrownię bowiem zamknięto, taśmy produkcyjne zniszczono, maszyny wywieziono i nikt tam nie pamięta, że żył w tym mieście przed wojną Stanisław
Kremer - inżynier-dobroczyńca.

Polscy burmistrzowie Chodorowa

Była w przedwojennym Chodorowie ulica nosząca imię Kazimierza Schulz-Krzyżanowskiego. Gdy rada miejska 11 listopada 1928 roku podejmowała uchwałę w tej sprawie, w uzasadnieniu napisano, iż jest to wyraz "uznania niespożytych zasług" Krzyżanowskiego dla Chodorowa i będzie to "widomy, trwały znak naszej szczerej wdzięczności". Znak nie okazał się zbyt trwały, bo gdy Polska straciła Chodorów, imię ulicy natychmiast zmieniono. Dziś nosi nazwę Iwana Franki. Zachował się jednak grób Krzyżanowskiego na cmentarzu w Chodorowie, odnaleziony ostatnio przez prawnuków.

Wspomniane wyżej zasługi Kazimierza Schulz-Krzyżanowskiego (1884-1933), który był burmistrzem Chodorowa w latach 1924-1928, nie powinny ulec zapomnieniu, gdyż dzięki zdolnościom organizacyjnym i charyzmatycznej osobowości wpłynął on na kształt miasta. "Wyrwał je - jak mówiono - z zapyziałości". Wybrukował ulice i wysadził szpalerami drzew. Doprowadził do wzniesienia nowego, okazałego gmachu szkoły. Ściśle współpracując z właścicielami chorodowskiej cukrowni, zdobył pieniądze na uporządkowanie miasta po trudnych latach działań wojennych, które trwały tu szczególnie długo, bo aż sześć lat (1914-1920).

Drugim burmistrzem Chodorowa w okresie międzywojennym został Hipolit Wanatowicz (1865-1947) - przedstawiciel licznej, mocno związanej z tym miastem rodziny pochodzenia ormiańskiego. Był kupcem. Trudnił się na dużą skalę hurtowym handlem nierogacizną. To w czasach jego burmistrzowania (1929-1932) powstał w Chodorowie najnowocześniejszy w ówczesnej Polsce zakład przemysłu mięsnego, słynna chodorowska bekoniarnia, która eksportowała swe wyroby głównie na rynek angielski i amerykański. Zatrudniała w latach, gdy trwał światowy kryzys gospodarczy, kilkaset osób.

Twórcą sukcesu bekoniarni był przyjaciel Hipolita Wanatowicza - Fortunat Kurzewski (1886-?) - wykształcony w Czechach, po wieloletniej praktyce w rzeźni w Saratowie, w Rosji, mistrz sztuki masarskiej. Ożeniony z córką angielskiego producenta wędlin, wykorzystał te koligacje i wprowadził na rynek anglosaski polskie wyroby mięsne, nadając im najwyższy znak jakości. Rozsławił tym samym w Europie Chodorów, a jego obywatelom dał dobry zarobek, m.in. rodzinie Franciszka Berki, który wcześniej był kucharzem u księcia Lubomirskiego. Berkowie po wojnie osiedli na Opolszczyźnie, a ich potomek Tadeusz Berka był prezydentem Opola.

Prym w handlu nierogacizną wiódł syn Hipolita, Nikodem Wanatowicz (1892-1968). Miał doskonałą bazę, gdyż duży dom i pomieszczenia dla zwierząt wybudował w pobliżu stacji kolejowej. Powstanie bekoniarni przyczyniło się do rozwoju Chodorowa. Nastąpił szybki rozwój hodowli trzody chlewnej nie tylko na obrzeżach miasta, ale też w okolicznych wsiach. Dla bekoniarni Wanatowiczów prowadzonej przez Kurzewskiego dostarczali żywiec Dżawałowie, Salakowie, Werbowscy, Pieńkowscy, Berkowie i Wolińscy. Drugi syn Hipolita, Leon Wanatowicz (1896-1951), na co dzień urzędnik banku, był świetnym reżyserem i aktorem amatorskiego zespołu teatralnego "Gwiazda" w Chodorowie.

Ostatnim polskim burmistrzem Chodorowa był Bolesław Jaxa-Rożen (1890-1940), który kierował miastem od 1932 roku do wybuchu wojny w 1939 roku i jak większość sprawujących ten urząd na Kresach został zamordowany przez Sowietów w nieznanych okolicznościach. Może jego kości spoczywają dziś pod kijowską Bykownią albo w zmarzlinach syberyjskich. Czy kiedyś to ustalimy?

Gabinet doktora Hanzla

Osobliwością Chodorowa był gabinet dentystyczny dra Wacława Hanzla (1903-2000). Miał świetną lokalizację - tuż przy ratuszu i obok efektownych budynków apteki Juliusza
Biedermana i sklepu z konfekcją damską Arona Eisensteina. Wacław Hanzel, z pochodzenia Czech, posiadał - jak na ówczesne warunki - bardzo nowoczesny sprzęt do borowania zębów. Zakładał złote koronki i estetyczne, praktyczne protezy. Z tego powodu miał duże wzięcie. Przyjeżdżali doń nawet klienci ze Lwowa, Drohobycza i Borysławia. A mimo to, jak to bywało z dentystami, gdy nie stosowali znieczuleń, bano się go okropnie.
Hanzel znalazł jednak sposób, by ściągać do siebie przestraszoną klientelę.

Był pasjonatem ornitologii i wielkim kolekcjonerem wypchanych ptaków. Każdy zarobiony grosz wkładał w rozbudowywanie swej zadziwiającej kolekcji i przez lata, rozwijając swe hobby, zgromadził dziesiątki unikatów. Czego tam nie było?! Od mikroskopijnych kolibrów, sikorek, wróbli i słowików, czarnych dzięciołów poprzez białe czaple, czarne bociany, popielate dropie, kuropatwy, bażanty, dudki, oszałamiające kolorami papugi, po głuszca, cietrzewia i orła bielika.

Miał w swej kolekcji perfekcyjne preparaty ptaków wykonane m.in. w pracowni Franciszka Kalkusa we Lwowie, Mariana Jachimowicza w Borysławiu, a nawet Ottona Natorpa, chirurga mieszkającego wówczas w Mysłowicach, uznawanego za mistrza w swoim fachu. Natorp zgromadził kolekcję liczącą około 3 tysięcy ptasich okazów, ale do naszych czasów dotrwało ich zaledwie 173. Są dziś przechowywane w Muzeum Górnośląskim w Bytomiu i zadziwiają dokładnością i perfekcjonizmem wykonania.

Wypchane ptaki wypełniały wszystkie ściany w domu doktora Hanzla, w tym również gabinet, w którym borował zęby. W gabinecie była wręcz kumulacja najciekawszych okazów. Wielu klientów Hanzla, wspominając ten gabinet, twierdziło, że przyglądając się pięknym ptakom, zdarzało im się zapominać o bólu. Łagodziło to też stres, który towarzyszy wizytom u dentysty. Zwłaszcza u młodocianych pacjentów. Chodziło się tam nie tylko leczyć zęby, ale też podziwiać kolekcję.

Dr Wacław Hanzel przeżył dramat w czasie okupacji, kiedy wyrzucono go z jego pięknego domu i zniszczono hołubioną przez lata kolekcję. Próbował niektóre egzemplarze ratować, magazynując je w różnych miejscach z wiarą, że przyjdzie lepszy czas. Niestety, nie przyszedł.

Po wojnie przeniósł się do Rzeszowa, gdzie mieszkał jego młodszy brat Józef (1914-1983) - pułkownik Wojska Polskiego. Kolekcji już nie odtworzył. Spoczął na rzeszowskim cmentarzu. W różny sposób wojna kaleczyła ludzi. Dentyście Hanzlowi zabrała kolekcję ptaków. Szkoda, że nie przyszło nikomu do głowy, aby umieścić ją w Muzeum Przyrodniczym we Lwowie, gdzie istniał i zachował się do dziś zbiór ornitologicznych okazów zgromadzonych przez hrabiego Włodzimierza Dzieduszyckiego (1825-1899).

Wojenny dramat zwierząt

Jest rzeczą interesującą, że w literaturze historycznej nie zwracano dotychczas uwagi na los zwierząt w czasie wielkich przesiedleń ludności ze wschodu na zachód. Szczególnie dramatyczny był wówczas los kotów i psów, których nie pozwalano zabierać do wagonów "repatriacyjnych", bo brakowało miejsca, a ponadto zestresowane zwierzęta stawały się agresywne i walcząc ze sobą, nie słuchały swych właścicieli. Najczęściej więc pozostawiano je.

Na problem ten natknąłem się w relacjach wysiedlonych z okolic Chodorowa: Dunajowa, Ciemiężyniec i Wicynia, a można to odnieść do setek innych wsi kresowych. Pozostawione w opustoszałych, często wypalonych wsiach koty i psy wymierały tam stopniowo z głodu.

W Wicyniu pozostawione psy i koty miały pilnować domów, bo ludzie sądzili, że tam szybko powrócą. Jeden z żołnierzy, który dotarł do rodzinnej wsi kilka miesięcy po opuszczeniu jej przez najbliższych, ujrzał tam przejmujące sceny. Koty siedziały w wybitych oknach pustych domów. Wychudłe, z nastroszoną sierścią, patrzące apatycznie psy leżały na progach otwartych na oścież drzwi. Czekały. Ale nikt nie wracał. Koty przeżyły jedną zimę. Drugiej nie miały już szans. Uniemożliwiły im to wysokie śniegi i mrozy dochodzące do - 30 stopni. Podobny los spotkał psy. Tylko niektóre zdziczały, chroniąc się w lasach i polując na zające. Niewinne, opuszczone przez opiekunów zwierzęta to też ofiary wojny i przesiedleń.

Siłacze z Łukowca

Dużą wsią, z której dostarczano surowiec do cukrowni w Chodorowie, był Łukowiec. W czasie okupacji hitlerowskiej łukowianie zorganizowali liczący 600 osób, silny ośrodek samoobrony przed banderowcami, którym dowodził Piotr Król, pseudonim "Piorun". Po wojnie osiedli w okolicach Środy Śląskiej i Wołowa, we wsiach Kostomłoty i Kulin.

Postaciami legendarnymi z Łukowca stali się młodzieńcy obdarzeni wyjątkową siłą. Jednym z nich był Kazimierz Chrząstek. Zasłynął tym, że pewnego dnia zawiązał na haku przy dyszlu wozu konnego rzemień skórzany, a następnie ujął go zębami i pociągnął za sobą przez całą wieś pojazd, na którym siedziało kilkanaście osób. Chrząstek był sierżantem w wojsku polskim i w koszarach, gdzie stacjonował, znany był wśród żołnierzy z różnych popisów, np. kładł się na metalowych szczotkach (zgrzebłach) do czyszczenia koni, przykrywał się drewnianymi drzwiami, na których kazał układać pryzmę kamieni, a następnie jeden z żołnierzy te kamienie rozbijał młotem. Robiło to na widzach szokujące wrażenie, tym bardziej że po takim seansie brawury i wytrzymałości Chrząstek wstawał jak gdyby nigdy nic i demonstrował wszystkim tylko zaczerwienienia na plecach.

Innym siłaczem z Łukowca był niejaki Kachel. Wyróżniał się potężnym uzębieniem. W swoim śnieżnobiałych zębach potrafił podnieść stół do góry. W tym popisowym numerze miał jednak w Łukowcu rywala - rówieśnika o nazwisku Targosz. On również potrafił to uczynić, a ponadto w potężnych dłoniach zgniatał podkowy oraz uderzeniem karate potrafił złamać dyszel w wozie konnym. Był to czas, kiedy tego typu popisy znajdowały liczną widownię, wzbudzały podziw oraz uznanie społeczne. Ludzie żyli tymi opowieściami, skoro pamięć o nich przetrwała w ich relacjach ponad pięćdziesiąt lat.

Majdański - "kolega Stalina"

Z Łukowca pochodził również Józef Majdański, pracownik cukrowni w Chodorowie. Po zajęciu miasta przez Sowietów doszło w fabryce do poważnej awarii. Zaczopował się burakami potężny metalowy zbiornik z wąskim przepustem u dołu, przypominający kształtem silos. Produkcja stanęła. Po kilku godzinach usunięto buraki ze zbiornika, ale agregat dalej był zablokowany. Wówczas Majdański opuścił się na linie w głąb zbiornika i rękoma oczyścił wąski otwór z resztek buraków.

Cukrownia ruszyła. Załoga nagrodziła to rzęsistymi oklaskami, a Rosjanie okrzykiem "Urraaa!". W nagrodę za ten czyn odpowiedzialny za propagandę komisarz kazał namalować wielki portret Majdańskiego i powiesić na bramie cukrowni obok równie wielkiego portretu Stalina. Koledzy z cukrowni skwitowali to wydarzenie szyderczym komentarzem: "Józef Majdański skolegował się z Józefem Stalinem". To "koleżeństwo" ze Stalinem prześladowało Majdańskiego przez całe lata, bo nie wszyscy wiedzieli z jakiego powodu powieszono jego podobiznę na bramie cukrowni obok wizerunku generalissimusa, a on nie miał siły wyjaśniać w kółko powód swego wyróżnienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska