To, że nekropolia ta nie podzieliła losu wielu startych z powierzchni ziemi cmentarzy polskich na Kresach, jest zasługą wielu osób i instytucji polskich, m.in. Grażyny Orłowskiej-Sondej z ośrodka Telewizji Polskiej we Wrocławiu, będącej inicjatorką wielkiej akcji pod nazwą "Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia", w którą udało się jej zaangażować setki nauczycieli i młodzieży szkolnej. Cmentarz w Kołomyi był jedną z nekropolii objętych tą akcją.
Cmentarz odbudowywano przy poważnym wsparciu Towarzystwa Miłośników Kołomyi "Pokucie", któremu przewodzili Danuta Krupska i dr Zbigniew Berling.
Przez lata organizowano zbiórki pieniędzy na remont tej nekropolii i przekazywano ks. Alfonsowi Górowskiemu - proboszczowi w Kołomyi, który m.in. doprowadził do odbudowy ogrodzenia cmentarnego.
Akcję tę wsparli parlamentarzyści polscy, m.in. posłowie Tadeusz Samborski i wicepremier Andrzej Lepper (1954-2011) - rodzinnie związani z Kresami.
Swój udział w ratowaniu tej nekropolii mają również księża, nauczyciele i uczniowie szkół śląskich z Wołczyna, Ziębic, Dzierżoniowa i Kluczborka oraz prywatni darczyńcy, m.in.: Bożena i Jerzy Grabowscy, Maria Dytko, Mieczysław Gaweł - z Wrocławia; Jadwiga Tarkowska - z Oławy; Czesława i Mieczysław Wierzbiccy - z Wołczyna. Na początku XXI wieku ufundowano nową kutą bramę z rzeźbą orła polskiego i odnowiono kilka pomników nagrobnych.
Największym pomnikiem na tej nekropolii jest potężny, piętrowy grobowiec poświęcony legionistom. Wzniesiono go w 1922 roku według projektu Stanisława Daczyńskiego. Pod stożkową płytą dachową, zwieńczoną rzeźbą wielkiego orła siedzącego na skale, umieszczono płaskorzeźby jeźdźców na koniach.
W II Rzeczypospolitej pomnik ten był wyjątkowo czczony. W 1946 roku, w czasach sowieckich, został odarty z marmurowych płyt z nazwiskami ofiar. W 1995 roku został poddany konserwacji przez zespół Janusza Smazy z warszawskiej ASP.
Na cmentarzu tym znajduje się również duży monument poświęcony ofiarom zbrodni pod kołomyjską wsią Kosaczów, dziś dzielnicą Kołomyi. Wzniesiono go, aby uczcić pamięć zmarłych w wyniku głodu, chorób i zimna, internowanych w czasie wojny polsko-ukraińskiej w pierwszej połowie 1919 roku.
Rząd Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Ludowej polecił wówczas aresztować i internować przedstawicieli inteligencji polskiej, głównie nauczycieli, działaczy samorządowych, prawników i rodziny polskich oficerów.
Przetrzymywano ich w obozie pod Kosaczowem w nieludzkich warunkach, a po wybuchu tam epidemii tyfusu i czerwonki internowani marli setkami, nie otrzymując żadnej pomocy lekarskiej. W sumie zmarło tam ponad tysiąc osób. Centralnym znakiem tego monumentu jest krzyż z łańcuchem zawieszonym na jego ramionach i tabliczką: Ofiarom Kosaczowa - Rodacy.
Na cmentarzu w Kołomyi zachował się nagrobek Jana Szymeczki (1842-1933) - właściciela kołomyjskiej piekarni: na porcelanowej, rozbitej fotografii można jeszcze dostrzec rysy twarzy powstańca w czapce żołnierskiej, bo ten późniejszy, znany z wypieków smacznego pieczywa rzemieślnik, w młodości brał udział w powstaniu styczniowym, a rodzina jego uważała to za szczególny powód do chwały.
W pamiętniku kołomyjanki Krystyny Greniuch (1921-1997) - po wojnie mieszkanki Lewina Brzeskiego i dyrektorki przedszkola wojskowego w Brzegu, córki kołomyjskiego kolejarza Tadeusza Greniucha (1894-1923), legionisty i obrońcy Lwowa, natrafiłem na zapis: W Kołomyi było dwóch powstańców styczniowych.
Znałam ich, bo mieszkali niedaleko, koło nas. Jeden nazywał się Szymeczko i prowadził piekarnię - bardzo dobre było u niego pieczywo. Drugi nazywał się Poldek Ciesielski. Mieszkał przy ulicy Sienkiewicza w małym dworku koło "parku studenckiego" nad Prutem. Co rok 11 listopada wieczorem przychodziła orkiestra wojskowa i grała im pod oknem swoje pieśni. Był to wzruszający moment, a staruszkowie mieli łzy w oczach.
Jan Szymeczko zmarł w wieku 91 lat. Jego córka, Anna, wyszła za mąż za Józefa Wójcika z Jasła i związek ten, w którym urodziło się ośmioro dzieci, dał początek bardzo patriotycznej rodzinie Wójcików.
Urodzony w Kołomyi w 1929 roku Zbigniew Wójcik - z zawodu leśnik, był po osiedleniu się na Śląsku długoletnim kierownikiem administracyjnym Biura Urządzania Lasów i Geodezji Leśnej w Brzegu. Jego syn, Janusz Wójcik (rocznik 1960) - poeta, animator kultury na Śląsku Opolskim, autor wierszy o ziemi przodków, jest od kilkunastu lat głównym organizatorem festiwali poezji w Zamku Piastów Śląskich w Brzegu, znanych pod nazwą "Najazd Poetów na Zamek", w których oprócz Polaków biorą udział poeci z Litwy, Ukrainy, Białorusi, Czech, Moraw, Węgier i Słowacji. Część kołomyjskiej rodziny Wójcików osiadła w Prudniku oraz w Szczecinie.
Jest też pomnik Józefa Stadniczenki, który zginął śmiercią lotnika zestrzelony nad Kołomyją w czasie I wojny światowej. Do krzyża na jego mogile przybito śmigło samolotowe. Stadniczenkowie to stara rodzina kołomyjska, której przedstawiciele po II wojnie światowej osiedli na Śląsku.
Franciszek Stadniczenko (1908-1999) - ekonomista, syn oficera i właściciela stadniny koni w Kołomyi - i jego żona, Helena z Błońskich (1911-1992) - prawniczka po Uniwersytecie Jana Kazimierza - zmarli w Oleśnicy. Ich syn, prof. Leszek Stadniczenko (rocznik 1947), prawnik, był współtwórcą Wydziału Prawa na Uniwersytecie Opolskim i jego pierwszym dziekanem.
W złym stanie zachowało się miejsce ostatniego spoczynku Kornela Skoreckiego (1885-1943) - wysokiego urzędnika pocztowego, prezesa Związku Pocztowców Rzeczypospolitej Polskiej w Kołomyi. Był postacią popularną i lubianą, co zawdzięczał głównie swej żonie, z pochodzenia Czeszce, Herminie z domu Pawlistik (1895-1984), która prowadziła dom otwarty.
Na przyjęcia do Skoreckich przychodzili m.in. burmistrz Kołomyi Józef Sanojca - poseł na Sejm, jego zastępca Karol Mahr i Stanisław Boroń - dyrektor najbardziej renomowanego w mieście gimnazjum. Po wojnie Hermina z synami Janem i Karolem osiadła w Gryficach na Pomorzu. Jan Skorecki (1922-1985) był oficerem LWP, a gdy popadł w niełaskę polityczną, trafił, jak jego ojciec, na pocztę, ale w Gdańsku.
Młodszy, Karol Skorecki (1933-2012), od młodości zapalony harcerz, zapisał piękną kartę w dziejach powojennych Gryfic. Z wykształcenia fizyk, przez pół wieku pracował w tamtejszych szkołach, będąc długoletnim dyrektorem Zespołu Szkół Budowlanych. Uczył młodzież miłości do harcerstwa i odpowiedzialności za słowo.
Jego mottem życiowym było powiedzonko, które często przywoływał: "Odpoczywaj na piasku, a buduj na skale". Był pomysłodawcą kształtu herbu Gryfic i autorem wzruszającej książeczki "Moja Kołomyja" (Gryfice 2009), bogato ilustrowanej zdjęciami z kołomyjskiego albumu rodzinnego i pełnej nostalgii za miastem, z którego czuł się wygnany. Gdy mógł, do ostatnich swych dni odwiedzał Kołomyję i rozdawał przyjaciołom swą książeczkę o tym mieście. Spoczywa na cmentarzu w Gryficach.
Na cmentarzu kołomyjskim spoczywa również Wacław Jakub Jeziorko (1859-1935) - malarz, autor polichromii w kościołach: jezuitów i ewangelickim w Kołomyi oraz w kościele w Kutach, a także w licznych kaplicach w okolicach Kołomyi.
Lubin Biskupski - kołomyjski Wokulski
Na cmentarzu w Kołomyi zachował się nagrobek Lubina Śreniawy-Biskupskiego (1840-1916) - jednej z najważniejszych postaci w dziejach przemysłu galicyjskiego, właściciela Fabryki Maszyn i Urządzeń Przemysłowych.
Lubin Biskupski pochodził z Litwy, gdzie miał duży majątek, ale za udział w powstaniu styczniowym stracił swoje dobra i groził mu Sybir. Uciekł więc z zaboru rosyjskiego i osiadł w Kołomyi, gdzie - dzięki przedsiębiorczości i niezwykłej inteligencji - dorobił się ponownie dużego majątku.
Bolesław Prus, który poznał Lubina Biskupskiego w czasie jednego ze swoich pobytów w Nałęczowie, musiał być pod wrażeniem tego spotkania, skoro w swoim "Dzienniku" napisał: Pomysłowy człowiek ten pan Biskupski. Gdyby był w Ameryce, dorobiłby się wielu milionów. Ten zapis dał asumpt, że w Kołomyi mówiło się, iż Lubin Biskupski był jednym z prototypów postaci Stanisława Wokulskiego z powieści "Lalka" Bolesława Prusa.
Fabryka Biskupskiego, którą po jego śmierci odziedziczyli dwaj jego synowie: Karol (1886-1963) i Bolesław (1888-1970), to legenda Kołomyi - najstarsze i największe przedsiębiorstwo w tym mieście, zatrudniające kilkaset osób. Spadkobiercy okazali się równie zdolnymi przedsiębiorcami jak Lubin Biskupski.
Rozbudowali fabrykę. Produkowali młockarnie, sieczkarnie, pompy wodne, magle, młyny wodne, urządzenia wodociągowe i sprzęt wojskowy. Otworzyli odlewnię żeliwa oraz poszerzyli asortyment sprzedawanych towarów o luksusowe samochody marki Ford i Chevrolet, sprowadzane głównie dla bogatych właścicieli szybów naftowych.
Przedsiębiorstwo nosiło oficjalną nazwę: Fabryka Maszyn i Odlewnia Bracia Biskupscy SA Kołomyja i mieściło się przy ulicy Jagiellońskiej 121. Fabryka była przez 70 lat w rękach Biskupskich. Została upaństwowiona we wrześniu 1939 roku przez bolszewików i nazwana "Maszynostroitielnyj Zawod im. Towariszcza Nikity Chruszczowa".
Zachowały się pamiętniki córki Karola Biskupskiego, Ireny Chmielowiec. Jest tam wstrząsający zapis, w jaki sposób bolszewicy niszczyli rodzinę Biskupskich i ich sławną fabrykę. Warto zacytować fragment tego dziennika.
Pod datą 18 września 1939 roku zapisano: Cisza. Nie przed burzą, lecz po niej. Tak samo jak inni Polacy staramy się nie wychodzić z domu. Palimy się ze wstydu za przegraną wojnę z Niemcami. Jeszcze dwa dni temu marszałek Rydz-Śmigły z całym sztabem kwaterował w naszym mieście. Stąd miała się zacząć kontrofensywa. Dziś już wiemy. Cały rząd uciekł do Rumunii. Czujemy się oszukani, wyprowadzeni w pole.
Do ostatka wierzyliśmy w naszą mocarstwowość. Jeszcze parę dni temu ulice Kołomyi zawalone były samochodami z numerami rejestracyjnymi ze stolicy. A więc ci, co uciekali z Centralnej Polski. My, jak od wieków, musimy osłaniać całość. Wszystko szło na Kuty, tam zostawiali samochody i w bród, gdzie tylko płytka woda, przez Czeremosz do Rumunii. Moc samochodów leży teraz po rowach, kręcą się przy nich spryciarze. Wszystko się zawaliło, ale są tacy, którzy chcą się dorobić. (...)
Ojciec i stryj poszli do fabryki niepewni, co z nimi będzie. Obaj legioniści, synowie powstańca, ani im do głowy nie przyszło uciekać za granicę, chociaż Rumunia tuż za miedzą, a wszystkie przejścia graniczne dobrze nam znane. (...)
20 września 1939 roku córka Karola Biskupskiego zapisała w pamiętniku: Przyjechał na rowerze nasz stróż fabryczny Rudolf Tabaczuk. "Panie dyrektorze - powiedział do mego ojca. - W fabryce zawiązał się komitet robotniczy. Chcieli, żebym im oddał klucze do kasy.
Powiedziałem, że od nich kluczy nie brałem, więc im ich nie oddam. Wyrzuciłem klucze do wychodka i powiedziałem, niech ich szukają w g..., to dla nich odpowiednie zajęcie. Odchodzę, pojedziemy na wieś, do rodziny żony i tam doczekamy powrotu Polski".
Karol Biskupski w swoim pamiętniku procedurę przejęcia fabryki przez bolszewików opisał następująco: Po zajęciu Kołomyi przez bolszewików część robotników fabrycznych, głównie komunistów, jak Baraniuk, Litwińczuk, Czerkas, zażądali kluczy od kasy i wydania im kierownictwa fabryki, co też z bratem Bolkiem zdecydowaliśmy się uczynić, wierząc, że to tylko chwilowe.
W końcu września 1939 roku przyszedł do fabryki Moskal, nazwiska nie pamiętam, i ogłosił się dyrektorem. Pochodził z Donbasu. Na zebraniu fabrycznym uchwalono przyjąć mnie jako głównego kierownika technicznego, a Bolka jako komercjalistę. Wzywany byłem kilkakrotnie do starostwa z ich obsadą i tam Żydzi nazywali mnie "krowopijiec" [krwiopijca] publicznie na zebraniu. Przetrzymałem bardzo ciężkie chwile cierpliwie, mozolnie i ciężko pracując we własnej fabryce jako najemnik. (...) Niemcy, koloniści z mojej fabryki, prosili, bym zapisał się jako volksdeutsch i wtedy mógłbym z nimi wyjechać. Odmówiłem stanowczo. Nie miałem zamiaru uciekać za granicę.
Kilka miesięcy później całą rodzinę Biskupskich wywieziono na Sybir, skąd wydostali się dzięki armii Andersa, z którą przeszli cały szlak bojowy. Karol Biskupski osiadł po wojnie w Wielkiej Brytanii, gdzie pracował jako wykładowca w szkole technicznej w Lilford. Zmarł w Londynie. Bolesława Biskupskiego z rodziną losy rzuciły do Brazylii, do miasteczka Belo Horizonte, gdzie stworzył warsztat naprawy maszyn rolniczych i dobrze prosperującą wypożyczalnię dźwigów, i tam w 1970 roku zmarł, a firmę przejął jego syn Andrzej.
Dzieje rodziny Biskupskich mogą stanowić zadziwiającą sagę, która czeka na twórcę o odpowiedniej skali talentu. Podstawowe fakty do tej sagi zgromadziła Bożena Krupska w rocznikach "Gdzie szum Prutu".
Na kołomyjskim cmentarzu spotkałem wiele wierszowanych epitafiów, mówiących o bólu po stracie bliskich. Na grobie tragicznie zmarłej w wieku 22 lat Heleny Gruszkowskiej (1889-1911) jej zbolały mąż, urzędnik namiestnictwa, kazał wykuć sentencję:
Czym jest życie? Zagadką, złudzeniem.
Walką światła z cieniem.
A śmierć dowodem życia.
Dla nas żyjących męczarnią, cierpieniem.
Dla Ciebie, Helciu, tylko ukojeniem.
Najdroższej żonie mąż
Dziś na cmentarzach polskich zaniechano tak bardzo częstych niegdyś w naszej tradycji epitafiów wierszowanych. Nie podaje się też na współczesnych pomnikach zawodów i zasług zmarłych. Czy nie warto wrócić do tradycji? Cmentarz jest ciągle otwartą księgą dziejów miasta. Cóż by można było powiedzieć o ludziach pochowanych na cmentarzu w Kołomyi, gdyby rodziny nie umieściły na tablicach nagrobnych informacji o zasługach, profesjach i okolicznościach śmierci zmarłych.
Kołomyjski Charon
W chaszczach cmentarnych w sierpniu 2011 roku natrafiłem na otwarty, sprofanowany grobowiec rodziny Rozalii z Siwińskich (1856-1915) i Józefa Dolińskiego (1855-1921) - właścicieli willi z werandą, dużego ogrodu oraz warsztatu ślusarsko-kowalskiego, których dwaj synowie zapisali piękną kartę w dziejach Kołomyi.
Julian Doliński był właścicielem dwupiętrowej kamienicy oraz drukarni wydającej książki i pocztówki patriotyczne, a młodszy, Adam, miał największy w Kołomyi zakład pogrzebowy, przy ulicy Legionów 34.
Prowadził też duży sklep z różnymi, często luksusowymi akcesoriami funeralnymi. Dysponował dwoma zdobnymi, z rzeźbami czarnych aniołów, karawanami oraz powozami z zaprzęgiem rasowych koni. Obsługa ubrana była w specjalne żałobne uniformy ze złotymi guzikami na marynarkach i bordowymi lampasami na spodniach. Organizowane przez niego ceremonie pogrzebowe wyróżniały się elegancją i dbałością o majestatyczną formę.
Nazywano Dolińskiego "kołomyjskim Charonem", bo nikt tak jak on nie potrafił w zaświaty przewieźć swego klienta. Jego zakład nosił nazwę "Concordia" (czyli zgoda), podobnie jak słynna firma Kurkowskiego we Lwowie, która też weszła do legendy miasta dzięki mistrzostwu w organizowaniu pogrzebów.
Adam Doliński był bardzo aktywnym społecznikiem, członkiem rady miasta oraz szefem kongregacji kupieckiej. Jego żona, Barbara, która przez lata towarzyszyła mu w prowadzeniu zakładu, zmarła w 1950 roku w Opolu. Przyjechała do bratanicy jej męża Stanisławy Keckowej - matki opolskiej bizneswoman Krystyny Leszczyńskiej. W opolskim domu Leszczyńskich przechowywane są fotografie i dokumenty rodzinne Dolińskich.
Syn Adama Dolińskiego, Alfred, ukończył politechnikę w Gliwicach i odbudowywał przemysł na Śląsku. Kolejne pokolenie Dolińskich po studiach chemicznych trafiło do Płocka. Tak układa się pokrótce rys diaspory jednej z kołomyjskich rodzin, w tym wypadku rodziny "kołomyjskiego Charona".