Urok Czarnohory
Tadeusz Petrowicz, 90-latek, rocznik 1921, mieszkający obecnie w Lublinie, autor świetnej książki wspomnieniowej "Od Czarnohory do Lublina", strażnik pamięci o rodzinnej ziemi, po wojnie twórca Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, urodzony w tamtej okolicy, tak pisał o swej utraconej małej ojczyźnie:
Kraina to osobliwa, położona w dolinach Prutu i Czeremoszu, gdzie zalesione stoki gór przechodzą w rozległe połoniny, sięgające dwóch tysięcy metrów. Słońce grzeje tam mocniej, a mroźne zimy zaczynają się w grudniu.
Śnieg leży grubą pokrywą do końca marca, ale jak tylko zawieje wiosenny wiatr, od razu robi się ciepło i wesoło, tylko wysoko w górach walka słońca ze śniegiem trwa dłużej. Człowiek, który znajdzie się w kotłach Howerli, zwabiony słońcem i śniegiem, może być świadkiem walki zimy z wiosną, groźnej swymi lawinami, niszczącymi wszystko, co znajdzie się na ich drodze.
Podobnie wspomina Czarnohorę, swą ziemię rodzinną, mieszkająca obecnie w Opolu rówieśniczka Tadeusza Petrowicza - Bronisława Rozumek, której niezwykle barwną opowieść przytoczę w jednym z kolejnych odcinków "Moich Kresów".
Te wąwozy czarnohorskie, te tunele, czarcie żleby i wiszące nad nimi lawiny, a latem tryskające wodospady, krążące po nieboskłonie drapieżne orły i jastrzębie, czające się w leśnych wykrotach rysie i żbiki, porykujące jelenie i łosie - to wszystko tworzyło wrażenie dzikości i działało na wyobraźnię wędrowców. A podkręcali ją jeszcze poeci piszący wiersze, jak choćby ten, który przyszedł mi tam do głowy:
Preludium nocy z dali płynie
Zasuwa ciężkie story okien
I patrzy na coś - hen, w dolinę
Wścibskim, łagodnym księżyca okiem
Tu, w środku Europy, jak w środku Afryki można jeszcze robić odkrycia - pisał w 1840 roku poeta i geograf Wincenty Pol w relacji ze swej podróży do Czarnohory. Cóż to za dzicz przepyszna? - zachwycał się inny wędrowiec, botanik, profesor UJ Jan Kanty Łobaszewski, spoglądając z jednego ze szczytów Czarnohory na bezkresne, dziewicze bory, od kilku tysięcy lat niezmienne i tajemnicze.
Perłami tych malowniczych przestrzeni górskich stały się dwie miejscowości - Jaremcze i Worochta. Im to rozwój ruchu turystycznego na początku XX wieku przyniósł sławę i bogactwo. O zadziwiającej karierze tych miejscowości najbardziej zadecydowała urokliwa linia kolejowa, którą w latach 1890-1895 zbudowano ze Stanisławowa do Woronienki.
Opinia o niej była zgodna - był to majstersztyk myśli i realizacji inżynierskiej. Trasa, licząca w sumie 96 km, prawie w połowie przecinała dolinę rzeki Prut, którą na odcinku 40 km przekraczała aż czterokrotnie.
Schroniska czarnohorskie
W okresie międzywojennym najważniejsze miejscowości Czarnohory: Jaremcze, Żabie i Worochta weszły do wąskiego grona najbardziej znanych polskich zimowisk. Na ten czas przypada bardzo żywiołowy rozwój tamtych okolic, głównie dzięki państwowym dotacjom uzyskiwanym poprzez działające w Warszawie Towarzystwo Przyjaciół Huculszczyzny, któremu patronowali wpływowi politycy i generałowie, a jednocześnie miłośnicy gór, ministrowie Kordian Zamorski, Tadeusz Kasprzycki i Walerian Czuma.
W latach trzydziestych XX wieku wzniesiono tam okazałe, oryginalne architektonicznie schroniska górskie pod najwyższymi szczytami Czarnohory - na Zaroślaku pod Howerlą, na Kukulu, na Gadżynie (którego właścicielem był rotmistrz Karol Gaudin) czy na Kostrzycy.
Wyjątkowo popularnym schroniskiem pod Worochtą był "Dworek Czarnohorski" - własność Polskiego Towarzystwa Turystycznego, w którym królowała jako kierowniczka Maria z Manugiewiczów Petrowiczowa, Ormianka, babka Tadeusza Petrowicza.
Dom był obszerny - wspomina Tadeusz Petrowicz - dwupiętrowy, posiadał dogodne zaplecze w drugim budynku z dużą salą. "Dworek Czarnohorski" swobodnie mieścił liczną rodzinę, składającą się z młodych i bardzo zżytych Petrowiczów oraz innych rodzin ormiańskich:
Mojzesowiczów, Axentowiczów, do których dochodziły pojedyncze osoby krewnych i osób zaprzyjaźnionych (Fedorowska, Merżowie, Bohosiewiczowie). (...) Zwłaszcza święta były tam gwarne. "Dworek Czarnohorski" tętnił życiem licznie zebranej i zżytej ze sobą młodzieży.
Panny były nadzwyczaj urodziwe, chłopcom też niczego nie brakowało, rojno więc było i głośno, tym bardziej że w schronisku był zawsze w tym czasie komplet gości młodych i skorych do zabawy. Święta upływały w miłej, rodzinnej atmosferze, a przeciągano je zawsze na okres kilkunastu dni. Przyjaźnie zawierane w tym czasie trwały całe lata.
"Biały Słoń" na Popie Iwanie
Na Popie Iwanie - sławnej górze czarnohorskiej osnutej legendami, położonej między Worochtą a Żabiem - wzniesiono imponujące Obserwatorium Astronomiczno-Meteorologiczne.
Kształt tego budynku, zaprojektowanego przez architektów Kazimierza Marczewskiego i Jana Pohoskiego, spowodował, że potocznie nazywano go "Białym Słoniem", gdyż nie tylko w zimie pokrywała go warstwa krystalicznie białego śniegu.
W momencie oddania do użytku było to najnowocześniejsze obserwatorium w Europie, rywalizujące z podobnym w Pirenejach. Inicjatorem jego wzniesienia był inżynier, gen. Leon Berbecki (1874-1963) - prezes Ligi Ochrony Powietrznej Państwa (LOPP), który osobiście wybrał to miejsce. Po raz pierwszy z grupą przyjaciół wszedł na Popa Iwana w 1935 roku i powiedział: "Tu musi stanąć obserwatorium". Gen. Leon Berbecki, absolwent gimnazjum w Żytomierzu, wybitny polski dowódca, po wojnie osiadł na Śląsku: pracował w szkołach technicznych w Zabrzu i Sławięcicach, a spoczął na cmentarzu w Gliwicach.
Koszt budowy obserwatorium na Popie Iwanie wyniósł niebagatelną na owe czasy sumę ponad miliona złotych, a ponieważ inicjatywa jego wzniesienia zbiegła się ze śmiercią Józefa Piłsudskiego, nadano mu imię Marszałka.
Powstało w ciągu dwóch lat. Miało kształt litery L, z wieżą wyposażoną w kopułę astronomiczną. Liczyło pięć kondygnacji, 43 pomieszczenia i 57 potrójnych okien. Miało ściany metrowej grubości, z miejscowego kamienia, ocieplone trzycentymetrową warstwą impregnowanego korka i wyłożone od wewnątrz cegłą mającą wchłaniać wilgoć. Przy jego budowie pracował m.in. brat pisarza Mirosława Żuławskiego.
O miedzianym dachu, który wieńczył budynek obserwatorium, mówiono, że w słońcu błyszczał jak ze złota, a miejscowi biedni Huculi rozgłaszali mity o rzekomo zgromadzonych tam wielkich skarbach.
Ukraiński historyk Jarosław Zełenko, autor monografii o tym obserwatorium, opisuje historię jego budowy. Na górę wożono kamień, piasek, wodę i cement końmi, a jak kto nie miał koni, to nosił materiały na plecach.
Mój ojciec - wspomina Hanna Buskaniuk, obecnie mieszkanka Krzyworówni pod Werhowyną (Żabie) - miał parę koników i najmował się do prac, wożąc na górę Pop Iwan cement, cegłę, żywność.
Ojciec powoził, a ja szłam z tyłu i niosłam kamień. I podkładałam go pod tylne koło, gdy furmanka stawała, bo ciężki wóz mógł cofnąć pomęczone konie z powrotem. Jarosław Zełenko pisze, że praca przy tej budowie była ciężka, ale opłacalna, bo za jednorazową dostawę płacono 12 złotych, podczas gdy kosiarz zarabiał wówczas 2 złote za cały dzień.
Obserwatorium osobiście otworzył 29 lipca 1938 r. marszałek Senatu RP Aleksander Prystor w towarzystwie gen. Leona Berbeckiego i licznej grupy Hucułów. Uważane było za ważny strategicznie obiekt.
Kilka metrów od niego znajdował się słup graniczny nr 16. W pobliżu niedalekiej góry Stoh stykały się granice trzech państw: Polski, Rumunii, Czechosłowacji, a później także Węgier. Wokół tego obserwatorium krążyło mnóstwo mitów i legend. Twierdzono, że była tam siedziba polskiego wywiadu, że potężne lunety i teleskopy miały być w rzeczywistości działami przeciwlotniczymi.
Na jego temat pisano nawet wiersze, jak choćby autorstwa Zygmunta Kosmowskiego "Obserwatorium na Popie Iwanie":
Przybytku wiedzy odwiecznej wielkiego imienia
Wśród pasma szczytów górskich, wykuty z kamienia
Stoisz królewsko - dumny, potężny, marsowy
Słuchając szmeru potoków i wiatru rozmowy.
Stworzył cię czyn L.O.P.P-u i wola niezłomna
Życie dał ci architekt i myśl wiekopomna
Stoisz w promieniach słońca lub kryjesz się w chmurach
I bije tętno życia w twych mocarnych murach.
Kierownikiem obserwatorium został Władysław Midowicz, wspomagany przez meteorologów Franciszka Wiatra, Bernarda Liberrę i Stefana Szczybarbaka oraz astronomów Władysława Zonna i Michała Bieleckiego. Nie nacieszyli się długo swoim obserwatorium. Rok później wobec klęski wojennej Polski Midowicz z bólem serca sam osobiście zniszczył supernowoczesny na owe czasy radiotelefon, otworzył sejf, aby go nie rozpruto i polecił wywiesić na wieży czerwoną flagę, co miało zapobiec dewastacji obiektu. Na niewiele to się jednak zdało.
W czasie wojny "Biały Słoń" został zamieniony w ruinę i szpecił szczyt Popa Iwana przez ponad pół wieku.
W 2012 roku Ukraińcy wspólnie z Polakami podjęli decyzję o jego odbudowie. Ma ono być w przyszłości Polsko-Ukraińskim Centrum Spotkań Młodzieży Akademickiej. Wyjątkowo aktywnie w proces odbudowy "Białego Słonia" zaangażowali się nowy, wyjątkowo dynamiczny młody rektor Uniwersytetu Podkarpa-ckiego w Iwanofrankiwsku (czyli dawnym Stanisławowie) prof. Ihor Cependa - dyplomata, były pracownik ambasady ukraińskiej w Warszawie - oraz dr Jan Malicki - dyrektor Studium Europy Wschodniej na Uniwersytecie Warszawskim.
W ostatnich tygodniach 2012 r. Ihor Cependa i Jan Malicki doprowadzili do ponownego pokrycia "Białego Słonia" miedzianym dachem. Jest to wzorcowy przykład, jak Czarnohorze może dobrze służyć współpraca polsko-ukraińska. W pobliżu do dawnej świetności wraca też znane centrum narciarskie - Bukowel.
Wille i pensjonaty
Po wybudowaniu wielu schronisk i pensjonatów oraz unowocześnieniu tras turystycznych czarnohorskie Jaremcze zaczęto nazywać "polskim Interlaken" (szwajcarskie miasto, gwarny, ruchliwy ośrodek turystyczny - punkt wypadowy w Alpy), a Worochtę - "drugim Zakopanem".
Był tam klimat wybitnie górski, ale dzięki usytuowaniu zimowisk w głębokiej niecce - wyjątkowo łagodny, bezwietrzny, o dużym nasłonecznieniu, z temperaturą dochodzącą w zimie nawet do 30 st. C. Worochtę otaczały góry porosłe lasami szpilkowymi, nad którymi dominował najwyższy szczyt - Howerla (2058 m), nazywany przez poetów "wielką panią Czarnohory".
W 1936 roku wypoczywało w Worochcie 4500 osób. Były tam dwa hotele oraz 37 pensjonatów, m.in. "Złoty Róg", "Jasna Polana", "Czeremszyna", "Howerla", "Światowid" (właściciel - Mieczysław Krasowski), "Halina" (kierowany przez Annę Goldbergerową, organizatorkę doskonałych zabaw towarzyskich oraz wypraw w góry) czy "Oaza" (pod zarządem Bolesława Niewiarowskiego).
Znajdowało się tam renomowane sanatorium dra Franciszka Michalika wyposażone w najnowsze przyrządy do hydroterapii, urządzenia do kąpieli parowych i naświetlań oraz pierwsze w Polsce stanowiska solaryjne.
Do wybitnych postaci w przedwojennym Jaremczu zaliczyć należy Józefa Matuszewskiego (1900-1983) - absolwenta Uniwersytetu Lwowskiego, o którym ks. Józef Zator-Przytocki napisał: Wielki idealista, bardzo gorliwie zajmował się chorymi.
Prowadził życie spartańskie. Z oszczędności swoich zbudował w Jaremczu kąpielisko solankowe i borowinowe. Józef Matuszewski w latach 1936-1937 wybudował w Jaremczu nowoczesny zakład balneologiczny, wyposażony w 20 kabin kąpielowych, urządzenia do hydro- i elektroterapii oraz inhalatornię.
Stosowano w nim cieszące się popularnością kąpiele solankowe oraz solankowo-kwasowęglowe, a solankę do tych zabiegów dowożono z pobliskiego Delatyna. Zakład słynął również z zabiegów z ekstraktem igliwia świerkowego.
Postać dra Józefa Matuszewskiego obrosła legendą, bo po zajęciu Jaremcza przez Sowietów we wrześniu 1939 roku pozbawiono go całego dorobku, ale okupanci, o dziwo, doceniając jego kwalifikacje, mianowali go dyrektorem całego kurortu.
Stanowisko to utrzymał również w czasach okupacji hitlerowskiej. I dopiero w sierpniu 1944 roku został ewakuowany do obozu dla uchodźców pod Budapesztem, a stamtąd wyjechał początkowo do Krynicy, a później na Ziemie Odzyskane - do Polanicy na Dolnym Śląsku. Był w tym poniemieckim uzdrowisku pierwszym polskim lekarzem zdrojowym i kierownikiem przychodni uzdrowiskowej.
Zapisał w dziejach Polanicy piękną kartę. Tworzył tam niemal od podstaw polskie sanatoria. Współpracował w tym dziele z wybitnym niemieckim internistą, profesorem uniwersytetu w Kolonii, Henrykiem Schlechtem, który choć Niemiec, nie zdecydował się opuścić Polanicy i wspólnie z Matuszewskim położył zasługi w dziejach tego uzdrowiska.
Matuszewski jest w Polanicy postacią szanowaną - jego imię nosi jedna z głównych ulic w tym zdroju oraz tamtejsze gimnazjum. Świetnie udokumentowany artykuł biograficzny, zamieszczony w czasopiśmie "Problemy Uzdrowiskowe", napisał po śmierci Matuszewskiego, w 1983 roku, jaremczanin Leszek Barg. Złożył tym samym hołd temu wielkiemu twórcy polanickiego uzdrowiska.
W Polanicy osiadło wielu jaremczan. I mówi się nawet, że kresowe Jaremcze zostało przeszczepione do niemieckiego Altheide-Bad, czyli polskiej Polanicy.
W sąsiedztwie wiaduktu nad Prutem stał ciekawy architektonicznie pensjonat "Ustronie", będący własnością ormiańskiej rodziny Petrowiczów. Kajetan Petrowicz (1894-1975), inżynier budownictwa, był bardzo aktywnym społecznikiem w Worochcie i miał opinię duszy towarzystwa.
Jego syn, Tadeusz, którego wspomnienia już cytowaliśmy, sporządził bogatą faktograficznie dokumentację tego, co działo się w dysponującym trzydziestoma miejscami pensjonacie jego rodziców.
Stąd wiemy, że przyjeżdżała tam odpoczywać m.in. słynna polska lekkoatletka, złota medalistka olimpijska z Los Angeles, sprinterka Stanisława Walasiewiczówna, która w Worochcie uczyła się jeździć na nartach. Reklama pensjonatu "Ustronie" głosiła:
Chętnie polecam willę "Ustronie"
Budynek nowy, cichy i czysty -
W powodzi kwiatów niemal on tonie,
A wkoło szemrze mu Prut srebrzysty!
Weranda, leżak, obsługa chętna,
tuż obok plaża i kąpiel rzeczna,
kuchnia wyborna, cena przystępna,
a gospodyni nadzwyczaj grzeczna!
Pensjonat "Ustronie" spłonął na oczach jego właścicieli w czasie inwazji wojsk hitlerowskich, w nocy z 23 na 24 czerwca 1941 roku.
Wojna przyniosła Worochcie pożogę i zniszczenie. Nie przetrwał jej słynny wiadukt. Podcięte z dwóch stron ładunkami wybuchowymi olbrzymie przęsło mostu przy stacji kolejowej, które imponowało swą wielkością i było swego czasu szczytem myśli inżynierskiej, spadło w całości i zatamowało rzekę, tworząc rozlewisko i swoisty wodospad. Stanisław Rawicz-Kosiński budował wiadukt przez kilka miesięcy - aby go unicestwić wystarczyło parę sekund.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?