Moje Kresy. Fenomen Przebraża

Stanisław S. Nicieja
Polski cmentarz w Przebrażu - 14 kamiennych krzyży nagrobnych symbolizujących miejscowości  okalające Przebraże, w których zginęli Polacy z rąk banderowców.  Fot. prof. Krzysztof Woroniecki z Wrocławia
Polski cmentarz w Przebrażu - 14 kamiennych krzyży nagrobnych symbolizujących miejscowości okalające Przebraże, w których zginęli Polacy z rąk banderowców. Fot. prof. Krzysztof Woroniecki z Wrocławia
Zbrodnie banderowców na Wołyniu to polski holocaust. W okrutny sposób zamordowano tam dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi, w tym starców i dzieci, nierzadko za pomocą wideł, noży, siekier, metalowych prętów i pił; spalono tysiące domów, dworów, kaplic i kościołów z zamkniętymi tam ludźmi.

Po niegdyś tętniących życiem wielu polskich wsiach nie ma dziś śladu. Został jałowy ugór i gdzieniegdzie krzyże. Stało się to w środku XX wieku, w centrum Europy, a nie w mrocznym średniowieczu w czasie najazdów Tatarów i nie gdzieś na Antypodach. Spośród licznych na Wołyniu miejscowości Przebraże zasłynęło jako najsilniejszy ośrodek polskiej samoobrony w czasie walk z ukraińskimi nacjonalistami w latach 1943-1944.

Przebraże leżało na skraju lasów, dziesięć kilometrów na północny wschód od dużego węzła kolejowego w Kiwercach. Tędy wiódł główny szlak komunikacyjny do stolicy Wołynia - Łucka. Przebraże było dużą kolonią polska utworzoną w 1864 roku po upadku powstania styczniowego i po uwłaszczeniu chłopów przez władze carskie kosztem rozparcelowanych majątków tamtejszych polskich ziemian. Przed wybuchem II wojny światowej mieszkało tam ponad 2 tysiące osób - niemal wyłącznie Polaków. W czasie wojny, na wieść o pierwszych napadach banderowców na polskie zagrody, zawiązała się w Przebrażu w marcu 1943 roku samoobrona. Do systemu obronnego Przebraża weszły wszystkie okoliczne przysiółki: Chołopiny, Jaźwiny, Chmielnik, Mosty, Wydranka i Zagajnik.

Przebraże stało się symbolem heroicznej obrony zdesperowanych, skazanych na zagładę ludzi, którzy cudem uniknęli śmierci z rąk fanatycznych sadystów spod znaku UPA. Było ich w sumie wiele tysięcy (według różnych szacunków od 12 do 20 tysięcy). Byli źle uzbrojeni, stłoczeni po 5-6 rodzin w jednym domostwie, w pobudowanych w pośpiechu prymitywnych barakach, budach, lepiankach, szałasach i ziemiankach. Dowodzeni przez przypadkowych, niedoświadczonych w bojach młodych podoficerów.

W koszmarnych warunkach, w strachu przed niespodziewaną, nagłą śmiercią, w stanach krańcowego wyczerpania, w głodzie, w sierpniowym skwarze i styczniowych mrozach w latach 1943-1944 wytrwali. Stworzyli swoistą „Republikę Przebraską”, która miała władze administracyjne i wojskowe, ogrodzoną transzejami, okopami, bunkrami i drutem kolczastym. Wytrzymali kilka ataków kilku tysięcy banderowców i idących za nimi chłopów ukraińskich z siekierami, widłami, tzw. siekierników-rabusiów z wozami, na które miano załadować zrabowany majątek pomordowanych obrońców. Odparli trzy wielkie szturmy: 5 lipca, 31 lipca i 31 sierpnia 1943 roku żołnierzy UPA. Ukraińcy ponieśli duże straty. Ale nie brakowało też ofiar po stronie polskiej - około 550 obrońców.

Przebraże to symbol polskiej zwycięskiej samoobrony. I może być porównywane do słynnej obrony Zbaraża, którą wprowadził do mitologii narodowej Henryk Sienkiewicz w powieści „Ogniem i mieczem”. Dziś nie ma już Przebraża. W tym miejscu jest małe ukraińskie osiedle Hajowe (Gajowo), 25 km na północ od Łucka. Zatarto tam ślady po dawnych polskich wsiach i koloniach, gdzie pracowali, a później ginęli Polacy. Obecnie tam, gdzie były polskie przysiółki, stoją na pustych polach krzyże w miejscach zbiorowych mogił. W 1996 roku staraniem polskich środowisk kombatanckich stworzono pod lasem na wschód od unicestwionej wsi cmentarz obrońców Przebraża - 120 mogił. W 2001 roku Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa wzniosła tam pomnik oraz 14 kamiennych krzyży nagrobnych symbolizujących poszczególne, okalające Przebraże miejscowości, w których banderowcy dopuścili się morderstw na ludności polskiej.

W końcu sierpnia 1943 roku obrońców Przebraża wzmocnił 100-osobowy oddział AK podporucznika Jana Rerutki (zamordowanego później przez Sowietów), a kilka dni później 200-osobowy oddział kapitana Władysława Kochańskiego. Gdy w lutym 1944 roku Przebraże zajęła Armia Czerwona, żołnierzy samoobrony rozbrojono i wcielono do armii gen. Berlinga, a mieszkańców wysiedlono w nowe granice Polski.

6 czerwca 1945 roku o północy na stację kolejową Opole-Zakrzów wjechał pierwszy transport przesiedleńców z Przebraża - 75 wagonów wyładowanych ludźmi i bydłem. Nad ranem dojechał drugi taki sam transport, w którym przyjechał m.in. były mieszkaniec Chmielówki Juliusz Rosiński. Na bocznicy kolejowej patrzył ze swoją rodziną, jak żołnierze rosyjscy demontowali maszyny opolskiej cementowni i ładowali je do opuszczonych przez przebrażan wagonów, które wracały na wschód po nowych przesiedleńców.

Najwięcej potomków obrońców Przebraża osiadło na Śląsku Opolskim - w Niemodlinie i jego okolicach, we wsiach: Sady, Gościejowice, Skarbiszowice, Prądy i dalej - w Tułowicach, Korfantowie, Rączce, Przydrożu, a także w Olszance Brzeskiej i w Lisięcicach. Jeden z transportów przebrażan trafił też w okolice Krasnego Stawu i Malborka.

W 1966 r. ukazała się książka pt. „Czerwone noce”, przedstawiająca dzieje obrony Przebraża. Jej autorem był komendant wojskowy tej obrony, Henryk Cybulski (1910-1971). Książka miała formę sprawnie napisanej relacji osobistej i dokumentowała zadziwiający sukces polskiej samoobrony na Wołyniu. Była pierwszą książką na ten temat i stała się od razu - jak napisała Anna Kownacka-Góral - „podręcznikiem Kresowian”, czytanym w domu na głos przez całe rodziny, a jej czytelnicy komentowali prawie każde zdanie tej książki. Potwierdza to córka przebrażan, Aleksandra Paszkowska - animatorka kultury w Niemodlinie, która jako mała wówczas dziewczynka przysłuchiwała się wielkim debatom rodzinnym i dyskusjom nad tą książką.

Książka „Czerwone noce” Henryka Cybulskiego stała się absolutnym bestsellerem, a niski nakład spowodował, że była pozycją wyjątkowo trudną do zdobycia. Doświadczyłem tego w sposób bolesny. Byłem wówczas uczniem Liceum Pedagogicznego w Świdnicy, gdzie lekcje fizyki, których wyjątkowo nie lubiłem, prowadził prof. Teodor Ostrowski. Był nauczycielem szanowanym, nagradzanym, według opinii wrocławskiego kuratora oświaty stworzył jedną z najlepszych pracowni fizycznych na Dolnym Śląsku. Ale jako uczniowie baliśmy się go wyjątkowo, bo był czasem w reakcjach nieobliczalny - łatwo można było wyprowadzić go z równowagi i sprowokować do złośliwych komentarzy, którym towarzyszyło lawinowe wpisywanie dwójek do dziennika klasowego. W czasie jednej z lekcji dowiedzieliśmy się, że prof. Ostrowski przed wojną uczył w szkołach na Wołyniu - w Łucku, Jabłonce Wielkiej i Maniewiczach. „Może ktoś z was - zapytał na zakończenie lekcji - słyszał o książce pod tytułem »Czerwone noce«. Byłbym wdzięczny za pomoc w jej zdobyciu”.

Temat był dla mnie - wówczas 17-letniego licealisty - abstrakcyjny, nic nie wiedziałem o zbrodniach na Wołyniu. Ale skojarzyłem sobie, że serdeczny przyjaciel mego ojca, Zenon Sawicki (1924-1986), a jednocześnie nasz sąsiad w Strzegomiu, pokazywał taką książkę memu ojcu Tomaszowi Niciei, szczycąc się, że ją kupił. Postanowiłem ją pożyczyć od Sawickiego, który przyjął ten fakt z entuzjazmem. Był wzruszony, że mnie - wówczas nastolatka - taki temat zainteresował. „Przeczytaj to, chłopcze, i przyjdź porozmawiać ze mną o tym” - powiedział na pożegnanie, wręczając mi pożyczoną książkę.

Następnego dnia zaniosłem książkę prof. Ostrowskiemu, zyskując również w jego oczach niebywałe uznanie. Od tego momentu na lekcjach fizyki nie musiałem siedzieć paraliżowany strachem. Profesor stał się dla mnie wyrozumiały i serdeczny, a nawet obdarzał mnie dobrotliwym uśmiechem. Po pewnym czasie jednak sąsiad, Zenon Sawicki, upomniał się o książkę. Pytając, co o niej sądzę, zażądał jej zwrotu. I tu wplątałem się w nie lada kabałę. Z jednej strony bałem się powiedzieć prof. Ostrowskiemu, aby mi „Czerwone noce” oddał, bo nie powiedziałem wyraźnie, że tylko ją pożyczam. Z drugiej strony nie przyznawałem się sąsiadowi (a był człowiekiem wybuchowym), że ta książka jest u mego nauczyciela, który traktował ją z podobnym nabożeństwem jak Biblię.

Bałem się utraty zaufania u obu starszych panów znanych mi z gwałtownych reakcji. Zacząłem krążyć po wszystkich możliwych księgarniach, antykwariatach i znajomych z nadzieją, że uda mi się kupić „Czerwone noce” i oddać coraz bardziej zniecierpliwionemu Sawickiemu. Bez skutku. Uwikłałem się w jakiś stan pokrętności, który zatruwał mi przez wiele miesięcy życie codzienne, bo musiałem unikać spotkań z sąsiadem albo tłumaczyć się zawile. Nie odważyłem się odebrać książki profesorowi Ostrowskiemu. W końcu skłamałem sąsiadowi, że mi zginęła, za co zwymyślał mnie najostrzejszymi słowami.

Skarcony i upokorzony zapytałem ojca dlaczego Sawickiemu tak bardzo zależy na tej książce. „Bo w niej jest historia jego tragicznej młodości - usłyszałem w odpowiedzi. Widziałeś na jego szerokiej twarzy dwie duże blizny? To piętno jego tragedii. Banderowcy zamordowali na Wołyniu kilku członków jego rodziny, w tym matkę i brata. On cudem przeżył. Po wojnie los rzucił go do Strzegomia. Z Wołynia wyniósł uraz psychiczny. Zdarzało mu się reagować bardzo gwałtownie i bywał nieobliczalny w słowach.

Po latach dowiedziałem się, że podobny los spotkał na Wołyniu mego profesora od fizyki. Teodor Ostrowski (1912-2003), urodzony w Słupi pod Rawiczem, był żarliwym patriotą - piłsudczykiem. W czasie gdy był inspektorem szkolnym w Maniewiczach na Wołyniu, wspólnie z żoną Zofią (nauczycielką w maniewickiej szkole) zainicjował budowę Pomnika Legionów Polskich w pobliskiej Kostiuchnówce - w miejscu krwawych bojów polskich legionistów pod dowództwem Józefa Piłsudskiego z Rosjanami. Ostrowski doprowadził wspólnie z mieszkańcami Kostiuchnówki do odsłonięcia tego monumentu. Był to kamienny duży obelisk z pamiątkowym napisem. W 2013 roku natrafiłem na ten leżący w wysokiej trawie (napisem do ziemi) monument na terenie dawnego kołchozu przy drodze do Wołczeska.

Teodor Ostrowski był świadkiem rzezi wołyńskiej. Stracił wówczas wielu przyjaciół - nauczycieli szkół, w których pracował. Sam przeżył. Schronił się przed banderowcami we Lwowie i tam brał udział w tajnym nauczaniu. Po wojnie przez Zabrze trafił do Świdnicy i do emerytury w 1972 roku uczył fizyki w moim liceum. W gronie pedagogicznym znano jego historię i wiedziano, że został mu ciężki psychiczny uraz. I zdarzało się, że nie umiał hamować swoich emocji. Wówczas jako uczeń nie rozumiałem tego. Nie miałem ani wiedzy, ani świadomości, co on na Wołyniu przeżył. Szkoda, że w tamtych latach jako licealista nie odważyłem się porozmawiać z moim profesorem od fizyki oraz z moim sąsiadem z ulicy Waryńskiego w Strzegomiu o ich tragedii na Wołyniu.

Gdy przystąpiłem do pisania pierwszych tekstów o rzeziach wołyńskich i o Przebrażu, Zenon Sawicki już nie żył. Więcej, jego jedyny syn - Jerzy Sawicki (1951-2011) , absolwent wrocławskiej Akademii Rolniczej, mój kolega ze Strzegomia, też odszedł na zawsze, a rodzina Sawickich rozpierzchła się po świecie. Historię Zenona Sawickiego poznałem dzięki wydanej własnym sumptem niskonakładowej książce Krzysztofa Gilewicza „Krzyż Wołynia - 1943” (Lublin 2013).

Dr Krzysztof Gilewicz (rocznik 1941) - absolwent Politechniki Szczecińskiej i Lubelskiej, właściciel dużego warsztatu samochodowego w Lublinie, związany rodzinnie ze wsią Kupowalce, którą banderowcy starli z powierzchni ziemi, gromadził w latach 1985-2011 relacje tych, którzy przeżyli „czerwone noce” w jego rodzinnej wsi i okolicach. Udało mu się nagrać na taśmie magnetofonowej kilkadziesiąt wywiadów i tym samym wypełnił testament swojej matki, Ireny Gilewiczowej, zawarty w nakazie: „Synu, to co się stało w Kupowalcach, ty musisz kiedyś opisać”.

Wśród kilkudziesięciu relacji rodzin: Łazowskich, Konopków, Rozalewiczów i Gilewiczów są też relacje Sawickich, w tym Moniki Sawickiej-Wojtasz (rocznik 1931), mieszkającej obecnie w Anglii, i Czesława Sawickiego (1923-2008), zmarłego w Białobrzegach pod Łańcutem: siostry i brata Zenona Sawickiego. Dzięki tym relacjom mogłem się dowiedzieć, co spotkało mego sąsiada w Niedzielę Palmową 1943 roku. Oto ta historia.

Była jasna noc księżycowa - wspominają Monika i Czesław Sawiccy. - My z rodziną i kilkoma znajomymi, ze względów ostrożnościowych, spaliśmy w stogach. Tuż przy lesie stała duża szopa Łazowskich na narzędzia rolnicze. W pewnej chwili zauważyliśmy, że zza tej szopy zaczęli wychodzić uzbrojeni bandyci. Było ich siedmiu. Widzieliśmy, jak zaczynają się rozstawiać. Dwóch zostało za szopą, dwóch zaszło dom od tyłu, zaś trzech skierowało się do drzwi wejściowych. Widzieliśmy, że to nie przelewki. W domu Łazowskich była jedynie babcia, która im nie otworzyła.Przypatrywaliśmy się temu z odległości mniejszej niż 20 metrów. Ja chciałem strzelać, bo strzał był pewny. Nastąpiła krótka wymiana zdań, ale Heniek Łazowski był temu przeciwny. Ta krótka rozmowa zwróciła na nas uwagę bandytów. Zostaliśmy zauważeni i skoczyliśmy do znajdującego się w pobliżu rowu. I stąd zacząłem strzelać. Banderowcy szybko opuścili podwórko. Skryli się za szopą i zaczęli strzelać w naszym kierunku.

Po pewnym czasie strzelanina ustała. Siedzieliśmy w kompletnej ciszy około 40 minut. Na nieszczęście mój młodszy brat Zenon (liczący wówczas 19 lat) poszedł sprawdzić, co się stało. Wziął z sobą psa i skierował się w stronę zabudowań Łazowskich. Gdy zbliżył się do szopy, wszedł wprost na banderowców. Wtedy jeden z nich strzelił i trafił go pociskiem rozrywającym w nogę powyżej kolana. Kiedy usłyszałem strzał, nie wiedząc, co się dzieje, zacząłem strzelać w kierunku szopy.Wtedy zobaczyliśmy, że bandyci zaczynają się wycofywać. Ale jeden z nich podbiegł do leżącego na ziemi brata, wymierzył do niego z karabinu i strzelił w głowę. Jak się później okazało, trafił w szczękę, a kula wyszła drugą stroną. Bandzior powiedział „Hotow” (gotowy) i dołączył do pozostałych, pośpiesznie opuszczających zabudowania.

Nic nie wiedzieliśmy o tym, co się stało, ale po pewnym czasie usłyszeliśmy jęki. Udaliśmy się w tym kierunku i znaleźliśmy Zenka w okropnym stanie. Noga była powyżej głowy i latała na wszystkie strony. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić. W końcu przynieśliśmy drzwi z kuchni, ostrożnie ułożyliśmy na nich Zenka, a Heniek Łazowski i mój brat Zygmunt przenieśli go na podwórko. Ja stałem w pogotowiu z bronią na straży, bo nie byliśmy pewni, czy bandyci nie wrócą. Zaprzęgliśmy konie do wozu i przewieźliśmy brata do dziadka Michała Sawickiego w Kupowalcach, stamtąd dalej do szpitala w Horochowie. Przez cały czas konwojowałem furmankę z bronią gotową do strzału. (...)__

Zenek przeżył, a pobyt w szpitalu uchronił go od doświadczenia tego wszystkiego, co wydarzyło się w Kupowalcach później, gdy banderowcy zabili moją matkę i __młodszego brata Alfreda.

Po wojnie Zenon Sawicki wspólnie z pochodzącą również z Kupowalców żoną Genowefą z Łagoszów (1925-2006) prowadził duże gospodarstwo rolne na Grabach, na przedmieściu Strzegomia. Mieszkali w pięknym poniemieckim domu (z gankiem i urokliwie łamanym dachem, z glazurowaną bordową dachówką), będącym do dziś ozdobą tego przedmieścia. Mam w ciągłej pamięci charakterystyczną sylwetkę Zenona Sawickiego lekko utykającego na okaleczoną kiedyś nogę, z dwiema bliznami na policzkach. Był człowiekiem emocjonalnym, o żywiołowym temperamencie, ciekawym świata. Wiodło mu się dobrze. Los mu wynagrodził. Miał dwoje dzieci - syna Jerzego i córkę Wiesławę. Był jednym z bogatszych strzegomskich gospodarzy, o czym świadczy fakt, że pierwszy na tym przedmieściu kupił telewizor - wtedy (w 1959 roku) wyjątkowy rarytas. Schodzili więc do jego domu wieczorami liczni sąsiedzi na wspólne oglądanie teatru „Kobra” czy Kabaretu Starszych Panów.

Książka

Na półki księgarskie trafił kolejny, VII tom „Kresowej Atlantydy” prof. Stanisława Sławomira Niciei - wielkiego projektu autorskiego, w którym rektor Uniwersytetu Opolskiego przedstawia historię i mitologię 200 miast mocno wpisanych w dzieje Polski, ale straconych w wyniku zmian granic naszego państwa w 1945 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska