Moje Kresy. Kołki - bastion banderowców

Stanisław S. Nicieja
Stefania i Franciszek Waćkowscy, nauczyciele  w Trościance i Iwaniczach na Wołyniu, z córką - przyszłą senator RP Marią Berny, Trościanka 1933.
Stefania i Franciszek Waćkowscy, nauczyciele w Trościance i Iwaniczach na Wołyniu, z córką - przyszłą senator RP Marią Berny, Trościanka 1933.
Tak jak Przebraże było jednym z największych ośrodków polskiej samoobrony na Wołyniu, tak też oddalone odeń o kilkanaście kilometrów na północ miasteczko Kołki było jedną z głównych baz Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA).

Tam też w lecie i jesienią 1943 roku ze szczególnym natężeniem toczyła się mordercza wojna pomiędzy Polakami i Ukraińcami. Ginęli ludzie i płonęły wszystkie okoliczne wsie, przez całe tygodnie przesłonięte łunami i oparami dymów. Pożoga wojenna starła je z powierzchni ziemi. Zostały po nich znikome ślady pogorzelisk - obrysy fundamentów dawnych zabudowań i samotne krzyże bądź mogiły na polach i w zagajnikach. Po wojnie w pobliżu powstały nowe, już czysto ukraińskie wsie - noszące inne nazwy niż w czasach polskich.

Kołki leżą przy starym gościńcu z Pińska do Łucka. Przecina je rzeka Styr, na której istniała przed wojną duża przystań przesiadkowa dla pasażerów łodzi płynących z Pińska do Łucka.

Miasteczko Kołki powstało w XVI wieku i było własnością kolejno kilku wielkich rodów arystokratycznych: Ostrogskich, Sanguszków, Leszczyńskich, Radziwiłłów. W XVII wieku stał tam duży zamek spalony w czasie powstania kozackiego w 1649 roku. W XIX wieku Kołki przeszły z rąk Radziwiłłów do Kożuchowskich. Istniejąca tam przystań statków pasażerskich na Styrze sprzyjała rozwojowi miasteczka i organizowaniu tam w miesiącach letnich oraz jesiennych dużych jarmarków. Wokół były bujne lasy obfitujące w grzyby, jagody i runo leśne. Słynęły wówczas Kołki też z wyrobu koszy i mebli wiklinowych oraz sit do oczyszczania ziaren zbóż. Ciekawostką wyróżniającą to miasteczko w II Rzeczypospolitej była liczna grupa Rosjan - dawnych urzędników carskich, którzy nie wrócili do Rosji opanowanej przez bolszewików i tworzyli w Kołkach zamkniętą społeczność.

W czasie II wojny światowej Niemcy założyli tam getto i po kilku miesiącach wymordowali wszystkich miejscowych Żydów. 13 listopada 1942 roku Ukraińcy dokonali jednego z pierwszych masowych na Wołyniu mordów ludności polskiej. W czerwcu 1943 roku Kołki opuścił garnizon niemiecki, a z nim niemal wszyscy miejscowi Polacy. Miasteczko opanowali nacjonaliści ukraińscy, tworząc tam jedną ze swoich głównych baz wojskowych. Po wyjściu Niemców banderowcy wyłapali pozostałych Polaków i w liczbie około 40 osób zamknęli ich w kościele, który podpalili.

W książce „Koncert grany żywym” Daniel Kac, który siedział w lwowskim więzieniu w Brygidkach w jednej celi z Jarosławem Stećko, zastępcą Bandery, i Jarosławem Staruchem, członkiem Prowidu (Zarządu OUN), przytoczył słowa Starucha wykrzyczane do jednego ze współwięźniów: „Wy, Żydzi i Polacy, przygotujcie sobie wiadro na krew i worek na kości”. Nienawiść rosła z biegiem czasu i nie dało się jej już zatrzymać. Kołki stawały się jednym z epicentrów oszalałych szowinistów.

Gdy banderowcy próbowali złamać obronę Przebraża i zlikwidować ten wielki warowny obóz liczący około 20 tysięcy Polaków, Kołki stały się głównym miejscem wypadowym dla atakujących Ukraińców. Taktyka walki była następująca: w pierwszych rzędach tyraliery szli żołnierze z karabinami w czapkach z tryzubem, a za nimi chłopi z siekierami i widłami oraz wozami przygotowanymi do załadunku zrabowanego mienia po zbiegłych bądź zabitych Polakach.

Senator Maria Berny

Z Przebrażem i Kołkami związane jest dzieciństwo senator RP, długoletniej animatorki kultury we Wrocławiu Marii Berny (rocznik 1932). Zapis dziewczęcych lat spędzonych na Wołyniu znajduje się w tomie jej wspomnień pt. „Wołynianka” (Wrocław 2015).

Maria Berny jest córką wołyńskich nauczycieli. Jej ojciec, Franciszek Waćkowski (1902-1991), urodzony w Aleksandrówce koło Żytomierza, początkowo kształcił się w Żytomierzu na organistę, ale później skończył studium nauczycielskie w Sokalu. Jej matka, Stefania z domu Tatara (1910-2003), po ukończeniu studium nauczycielskiego w Wieliczce trafiła do wołyńskiej wsi Trościanka i tam poznała swego męża. Tam też urodziła się ich jedyna córka, Maria - przyszła senator RP. Mimo że od ponad pół wieku mieszka we Wrocławiu, pytana skąd pochodzi, odpowiada: Z Wołynia. Czuję się Wołynianką nie tylko dlatego, że się tam urodziłam i mieszkałam 11 lat, lecz także dlatego, że to, co wtedy przeżyłam, jeszcze dziś waży na __moim życiu. (...) Nigdzie nie widziałam tak pięknych, tak bujnych łąk jak na Wołyniu, ale i nigdzie też nie doświadczyłam takiego okrucieństwa i __złamania wszelkich ludzkich obyczajów.

Szczęśliwe dzieciństwo Marii Berny skończyło się we wrześniu 1939 roku. Po wejściu Rosjan rodzice stracili pracę w szkole i zostali przewiezieni znad nowej granicy rosyjsko-niemieckiej 100 kilometrów na wschód - do wsi Hołodnica, 4 kilometry od Kołek. Tam jej ojciec przez pewien czas był jeszcze nauczycielem, a po zajęciu tych terenów przez Niemców został organistą w miejscowym kościele.

Rączka z miedzianym pierścionkiem

Kilkunastoletnia Maria Berny, uczęszczając do szkoły w Kołkach, była świadkiem, jak z tygodnia na tydzień potęgowała się nienawiść między Polakami i Ukraińcami, jak ginęli ludzie i jak szybko postępował proces depolonizacji całej okolicy. Była świadkiem likwidacji kołeckiego getta. Widziała łuny bijące w niebo z płonących okolicznych polskich wsi: Hołodnicy, Rudni, Tarażu, Chmielówki czy Zagajnik. Chodziłam do __drugiej klasy - wspomina - miałam koleżanki i kolegów z różnych wsi i przysiółków, gdyż nie wszędzie były szkoły. Z Taraża - wsi pod Kołkami - przychodził chłopczyk, którego nazywaliśmy „Malowany”. Zimą brnął przez zaspy śnieżne w granatowym, szkolnym płaszczyku, opatulony w wełniany szal. Wchodził do szkoły czerwony od mrozu, jakby był umalowany. Lubili go wszyscy, bo był bardzo grzeczny, czyściutki i wszystkim się kłaniał, szastając nóżką. Ja i inne dziewczynki, jak to bywa w tym wieku, biegałyśmy za nim po korytarzu, wołając: „Malowany, malowany!”. Nie wiem, jak miał na imię. Jego znakiem szczególnym, w oczach dziewczynek powodem do zazdrości, było chyba miedziane kółeczko na palcu. Pierścionek! Prawdopodobnie była to jakaś skuwka, być może od starej obsadki. Nie wiem, ale był to obiekt pożądania dzieci.

W nocy płonął Taraż, a rano jak zwykle ze spalonych i zrabowanych wsi ci, którzy ocaleli, przywozili w skrzyniach poćwiartowane zwłoki. Do kościoła, żeby ksiądz pobłogosławił i żeby je pogrzebać na katolickim cmentarzu. Rodzice nie pozwalali mi wychodzić wtedy z domu, a już w żadnym razie nie wolno mi było przyglądać się zwłokom. Ale cóż, każdy zakaz można jakoś obejść.

Podeszłam do ogromnej skrzyni, w której leżały porąbane ciała kilku osób, nie pamiętam, czy tylko mężczyzn, czy i kobiet. Nie pamiętam nic - tylko małą rączkę z metalową skuwką na paluszku. Pamiętam tę rączkę do dziś, jak tkwiła między zakrwawionymi szczątkami ciał.

Takich opisów w książce wspomnieniowej Marii Berny jest wiele. Niektóre z nich wydają się wręcz absolutnie niewiarygodne. Porażają rozmiarem okrucieństwa i sadyzmem. Jest tam m.in. scena, gdy kąpiąc się w Styrze, w pewnym momencie znalazła się w otoczeniu płynących z nurtem rzeki zmasakrowanych ciał obwiązanych drutem kolczastym, napuchniętych, poczerniałych i cuchnących. Nie było tygodnia, by Styrem nie płynęły rozkładające się ludzkie zwłoki.

Gdy sytuacja dla Polaków mieszkających w Kołkach stała się już krańcowo niebezpieczna, Maria Berny z rodzicami schroniła się do Przebraża i tam była świadkiem wielomiesięcznej samoobrony Polaków gnieżdżących się w ziemiankach, lepiankach, w drewnianych budach, cierpiących w chłodzie, głodzie i ciągłym stresie.

Maria Berny opisała powtarzające się z różną intensywnością ataki banderowców na warownię przebraską. Po jednej z bardziej krwawych potyczek, gdy Polakom udało się odeprzeć kolejny atak, relacjonowała: Po bitwie, kiedy bandyci już się wycofali, nasze mamy i sąsiadki kopały na przedpolu warowni groby poległym Ukraińcom, a zdarzało się, że i dobijały tych prawie martwych, z których oczu, już niewidzących, sączyła się jeszcze nienawiść. Wiem, że to straszne, że nieszlachetne, że okropnością jest przyznawać się do tego, ale tak było. Moja mama byłą wstrząśnięta. Po rozmowie o takim przypadku, powiedziała: „No cóż i my, i oni jesteśmy tylko ludźmi. I my i oni pałamy chęcią zemsty, ale na pytanie, kto zaczął, trudno będzie odpowiedzieć. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z wagi tego zdania. Dziś wiem, że można przeliczyć wagę winy na liczbę trupów, że wielkość winy jest oczywista, ale czy można dziś przeliczyć i na co siłę nienawistnych uczuć, które dla każdej ze stron są wciąż jeszcze nie do __wybaczenia.

Po kilku miesiącach Maria Berny z rodzicami, głównie z powodu panującego głodu, opuściła Przebraże ciężarówką i znalazła schronienie w Łucku, w domu zaprzyjaźnionej rodziny Korczaków. Łuck z każdym dniem wypełniał się uciekinierami, bo zdawał się być jedynym w miarę bezpiecznym miejscem dla okolicznych Polaków z racji stacjonującego tam niemieckiego garnizonu. Maria Berny nie uwolniła się, mimo upływu dziesiątków lat, od pamięci o drastycznych scenach, które świadczyły, że ludzie stworzyli piekło na ziemi. Styrem wciąż płynęły zwłoki zabitych, których nikt już nie wyławiał i nie grzebał na cmentarzu, bo nie miał pewności, co z nim będzie w najbliższych godzinach i dniach.

11-letnia Maria słuchała na co dzień okropnych opowieści. Oto jedna z nich: W Kołkach przychodziła do nas czasem śliczna blondyneczka. Tęgawa, z warkoczykiem upiętym dookoła głowy (jak Julia Tymoszenko) i za namową mego ojca organisty, mimo że była prawosławna, w naszym kościele śpiewała w czasie nabożeństw czystym, silnym sopranem. Była żoną pracownika tartaku. On był Polakiem, a ona Ukrainką. Miała na imię Katia. Kiedy zaczęły się mordy, pani Katia przestała przychodzić do kościoła. Urodziła synka. W Łucku właśnie, przez uchylone drzwi, usłyszałam, jak mama opowiadała pani Korczakowej, że Katia na żądanie banderowców którejś nocy rozpłatała mężowi głowę siekierą, kiedy leżał w łóżku, a synka dwu- czy trzymiesięcznego zadusiła poduszką, żeby „lackie nasienie” nie zostało na ukraińskiej ziemi, a sama poszła do bandy. Ich dom drewniany stał nad samym Styrem. Kilka razy byłam tam z mamą. Czasem myślę, że może to nieprawda. Może to tylko mama zasłyszała gdzieś opowieść o takiej zbrodni. A tak naprawdę to państwo Boberowie (on Polak, ona Ukrainka) żyją gdzieś szczęśliwie ze swoim synem. Pani Katia dała mi go kiedyś w __poduszce potrzymać.

Jesienią 1944 roku Maria Berny z rodzicami na zawsze opuściła Łuck i Wołyń i po przekroczeniu granicy na Bugu zatrzymała się początkowo w Wieliczce - miasteczku jej dziadków ze strony matki, a później w Trzebini, gdzie ukończyła szkołę i wyszła za mąż. Ostatecznie osiadła na stałe we Wrocławiu. Tam ukończyła studia pedagogiczne na uniwersytecie i przez 12 lat pracowała w szkołach podstawowych (w Trzebini, Chrzanowie, we Wrocławiu), potem siedem lat w Klubie Międzynarodowej Książki i Prasy we Wrocławiu, półtora roku w uzdrowisku w Polanicy-Zdroju, siedem lat w Biurze Wystaw Artystycznych we Wrocławiu, a później przez 8 lat była senatorem Rzeczypospolitej, opublikowała kilka książek, m.in. „Wieża radości” - o życiu kulturalnym na Dolnym Śląsku oraz „Czwarta prawda” - zawierającą wspomnienia z okresu pełnienia mandatu senatorskiego.

Czy należało potępić Akcję „Wisła”?

W Senacie RP Maria Berny była aktywna. Byliśmy w jednym klubie parlamentarnym, mogłem więc ją obserwować, jak klarownym i sugestywnym językiem dowodziła swoich racji i zgłaszała postulaty. Jej niewątpliwym wyróżnikiem były wówczas zabiegi, aby doprowadzić do sensownej normalizacji w stosunkach polsko-ukraińskich, nie topić wszystkiego w tzw. poprawności politycznej, która powodowała, że zamiast czyny banderowców na Kresach II Rzeczypospolitej nazwać ludobójstwem, szukano jakichś pokrętnych słów wytrychów, że to, co stało się na Wołyniu i Podolu w latach 1943-1944, nosiło tylko „znamiona ludobójstwa” i że w równej mierze obciąża polską i ukraińską stronę.

Książka Marii Berny „Czwarta prawda - wspomnienia nie tylko polityczne” (Wrocław 2014) jest w połowie dziennikiem i ze względu na szczerość autorki ważnym dokumentem historycznym. Zawiera rejestr nazwisk, wydarzeń i opis życia kuluarowo-towarzyskiego ówczesnych posłów i senatorów. Maria Berny zapisała tam to, co słyszała i co wówczas myślała, nie szczędząc swoim kolegom pozytywnych, ale też przykrych ocen, gdy widziała ich wyniosłość, pychę, niekompetencję i ksenofobiczne partyjniactwo. Jest tam zapis jej osobistej walki o prawdę historyczną w relacjach polsko-ukraińskich: szukanie w parlamencie i poza nim sojuszników w tej sprawie, cierpliwe wyjaśnianie, co stało się w czasie II wojny światowej na Wołyniu i Podolu.

Rozmowa - czytamy pod datą 19 kwietnia 1997 - jaką miałam z ministrem Michałem Jagiełłą, załamała mnie całkowicie. Dla niego potępienie Akcji „Wisła” zdawało się być celem najważniejszym i podstawowym zadaniem pełnomocnika polskiego rządu do __spraw mniejszości narodowych. A pod datą 6 maja czytamy: Byłam zdruzgotana w rozmowie z Kazimierzem Morawskim, doradcą prezydenta Kwaśniewskiego, bo on szeroko otwierał oczy zdumiony, że to taka ważna sprawa [zbrodnie banderowców - S.S.N.]. Jemu się zdawało, że pogodzimy się z Ukraińcami, przeprosimy ich za Akcję „Wisła”, a __oni nam przebaczą.

Wokół wystąpień parlamentarnych Marii Berny zapanował w tym czasie wielki szum medialny, ale też skupiły się wokół niej liczne środowiska kresowe, zwłaszcza we Wrocławiu.

Senator Maria Berny z dezaprobatą przyjęła fakt jednoznacznego potępienia przez polski Sejm Akcji „Wisła”, czyli wysiedlenia po wojnie Ukraińców, głównie z Bieszczad. Nie wiem do __dziś - pisała - czym, jakimi racjami kierował się Jacek Kuroń i jegoprzyjaciele z Unii Wolności, gdy w roku 1997 wnosili do laski marszałkowskiej projekt uchwały, w której Sejm Rzeczpospolitej miał potępić Akcję „Wisła”. Kiedy go przeczytałam, wszystko wróciło. Byłam pierwszą w parlamencie i długi czas jedyną, która o mordach wołyńskich mówiła z senackiej trybuny. Wtedy i __dziś uważam, że te dwa tematy należy rozpatrywać łącznie. Akcja „Wisła” była operacją kończącą okres grozy, który przeżywaliśmy. Musiałam jej bronić! (...) Akcja „Wisła” skrzywdziła wielu ludzi, ale była podjęta i przeprowadzona w interesie zarówno Polaków, jak i wielu Ukraińców. Po tym, co się stało na Wołyniu, Podolu, Pokuciu i w Bieszczadach nie mogli oni dalej żyć i mieszkać obok siebie. Dopiero czas i __odległość mogły zabliźnić tamte rany.

Lata mijają - napisała Maria Berny w 2014 roku - a sprawy mordów wołyńskich i Akcji „Wisła” wciąż ciążą na stosunkach polsko-ukraińskich i polsko-rosyjskich. Są to sprawy, których nie możemy rozwikłać do końca, bo nasza niewiedza o nich jest ciągle wykorzystywana i to najczęściej do stymulowania konfliktów polsko-polskich.

Maria Berny jest matką absolwentki Akademii Muzycznej we Wrocławiu Anny Berny, wiolonczelistki, pracującej w Filharmonii Wrocławskiej i w tamtejszej szkole muzycznej, oraz babcią Karoliny, wrocławskiej iberystki i romanistki.

Książka

Na półki księgarskie trafił kolejny, VII tom „Kresowej Atlantydy” prof. Stanisława Sławomira Niciei - wielkiego projektu autorskiego, w którym rektor Uniwersytetu Opolskiego przedstawia historię i mitologię 200 miast mocno wpisanych w dzieje Polski, ale straconych w wyniku zmian granic naszego państwa w 1945 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska