Moje Kresy. Kosów - huculskie Davos

Sławomir Stanisław Nicieja
Kosowscy kuracjusze na spacerze. Początek XX wieku.
Kosowscy kuracjusze na spacerze. Początek XX wieku.
W XIX w. bogate mieszczaństwo europejskie odkryło prawdę, że długość życia w znacznej mierze zależy od człowieka. Zapanowało przekonanie, że ludzie dbający o zdrowie żyją dłużej.

Jeśli człowiek zna swój organizm, potrafi kontrolować i regulować jego funkcje, łączyć pracę z wypoczynkiem, wie, ile jeść i co pić, czym się delektować, a czego unikać, to może dożyć sędziwego wieku. Popularna stała się znów fraszka Kochanowskiego:
Szlachetne zdrowie
Nikt się nie dowie
Jako smakujesz
Aż się zepsujesz
W Europie powstało wówczas wiele sławnych uzdrowisk, zwanych też zdrojowiskami, które miały przedłużać życie ludzkie. Największej sławy dostąpiły kurorty niemieckie i czeskie: Marienbad, Karlove Vary, Graffenberg pod Jesenikiem, Baden Baden, Wörishofen. Tym zdrojowiskom nie ustępowały San Sebastian w Hiszpanii, San Remo we Włoszech, Ostenda w Belgii, Cannes we Francji, Soczi na Krymie, czy Kisłowodsk na Kaukazie. A na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej - Krynica, Ciechocinek, Druskienniki i Truskawiec.

Huculskie zdrojowiska
Na początku XX wieku zapanowała moda na uzdrowiska we wschodnich Karpatach: Morszyn Zdrój, Delatyn. Jaremcze, Worochta, Mikuliczyn, Tatarów, Dora, Żabie i Kosów. Zajęcie tych ziem w 1939 r. przez siermiężny system zgasiło te ośrodki ludzkiej radości i ukojenia. Z czasem pokrył je mrok zapomnienia, a piękne wille i pensjonaty popadły w ruinę bądź oszpeciła je ręka profana. Zapomniano o ludziach, którzy te zdrojowiska tworzyli i wznosili tam piękne budowle, pijalnie i lecznice.
Przez pół wieku malownicze przestrzenie Czarnohory i Gorganów były - jak to trafnie ujął dr Wit Tarnawski - "za dziesiątą rzeką, za piątą granicą, za murem wyższym niż chiński". Przez cały ten czas kwitnące w pierwszej połowie XX w. kurorty Huculszczyzny, gdzie rozwinął się też imponująco ruch turystyczny, były niedostępne dla turystów spoza ZSRR. Żaden Polak nie miał szans pojechać tam na wypoczynek. Teraz to się zmienia. Można tam odpoczywać nie ponosząc tak dużych kosztów jak w uzdrowiskach w zachodniej Europie. Dziś wymiana euro i złotówki jest na Ukrainie wyjątkowo korzystna.
W dolinie Rybnicy

Spośród uzdrowisk na Huculszczyźnie największą legendą obrósł Kosów. A stało się to za sprawą dra Apolinarego Tarnawskiego, który dla Kosowa położył podobne zasługi, jak Tytus Chałubiński dla odkrycia Zakopanego, Vincent Priessnitz dla Graffenbergu nieopodal Głuchołaz i Sebastian Kneipp dla Wörishofen. Tym czterem wybitnym postaciom przyświecała całe życie ta sama myśl - osłaniać swych pacjentów przed chorobą i śmiercią, przedłużać im życie. Apolinary Tarnawski był wyjątkowym oryginałem. Pozostawił po sobie dziesiątki anegdot. Jego biografia jest tak fascynująca, że poświęcę mu cały następny odcinek.

Kosów ma klimat podobny do szwajcarskiego Davos. Brak mu tamtejszego komfortu, ale jest za to nieporównywalnie tańszy. Kosów leży w pięknej - od wczesnej wiosny do jesieni opasanej soczystą roślinnością - kotlinie, przeciętej kapryśną i groźną przez swe niespodziewanie gwałtowne przybory rzeką Rybnicą. W jego centrum, tuż przy rynku, pnie się stroma, prawie pionowa kamienna góra zwana Zamkową. Z jej szczytu widać jak na dłoni miasteczko i postrzępione zakolami pełnymi kamiennych głazów koryto rzeki. Ten krajobraz tworzy bajkowy nastrój, tym bardziej, że na chropowatych skałach Góry Zamkowej refleksy świetlne tworzą zmieniające się fantazyjne widoki, figury i rzeźby. Jedni widzą tam groźną twarz króla Bolesława Chrobrego z matejkowskiego obrazu, drudzy wieże kościoła Mariackiego w Krakowie, a kolejni, w innej porze dnia, postać mamuta. Kształt Góry Zamkowej sprzyja różnorakim fantazjom i domysłom. Celują w tym zwłaszcza przewodnicy i swymi sugestiami badają wrażliwość i wyobraźnię turystów-kuracjuszy. Stąd często porównywano Kosów do Zakopanego, nad którym podobnie dominuje majestatyczny Giewont.

O Kosowie brak głębszych danych historycznych. Różni pasjonaci i amatorzy historii szukają przeszłości Kosowa już w czasach rzymskich, a później w wędrówkach Pieczyngów i wyprawach pierwszych polskich królów. Swe malownicze położenie Kosów zawdzięczał jednak hrabiemu Kossakowskiemu, który pierwszy postawił tam znany z dokumentów zamek obronny. Równie ważna jest przepływająca tam rzeka Rybnica. Stąd też miasteczko początkowo nazywało się Rybno.

Miasto zerwanych mostów
Kosów to ważny punkt tranzytowy. Świadczą o tym mosty, które tu ciągle stawiano i po kolejnych harcach powodziowych Rybnicy odbudowywano. Było tych mostów wiele i nosiły różne nazwy: Kucki, Śródmiejski, Zachodni, Bański - zwany też Salinarnym, bo stał przy tzw. bani, czyli kopalnianej łaźni solankowej. Mosty te były ciągle zagrożone zerwaniem, bo znad Czarnohory przychodziły niespodziewanie gwałtowne burze, nie wiedzieć kiedy i skąd. Technika budowy mostów szła ciągle naprzód, ale Rybnica nie dawała się poskromić. Toczyła z gór potężne głazy i konary wyrwanych drzew i jak taranem waliła w przęsła oraz przyczółki mostów.

W okresie międzywojennym postawiono w Kosowie, po zerwaniu mostu Salinarnego, potężny nowoczesny, żelbetonowy, z mocno wbitymi w dno rzeki przęsłami. Sądzono, że to już będzie most ponadczasowy. I może tak by się stało, ale wysadzili go w powietrze Sowieci 23 czerwca 1941 r., uciekając przed armią Hitlera. I znów trzeba było zaczynać wszystko od nowa. Przejeżdżając dziś przez Kosów, widać nad Rybnicą nieprzykryte przęsła starych, zerwanych mostów, a obok ciągle wzmacniany nowy most betonowy.

Mosty w Kosowie były ważne, bo od XVI w. przebiegał tędy szlak handlowy przez tzw. Bramę Pokucką do Węgier i dalej na południe i zachód Europy. Kupcy z Kosowa i Kut handlowali solą, kożuchami, miodem, woskiem, suknem. Osiedlali się tu Żydzi, którzy przynosili z sobą umiejętności handlowe oraz Ormianie, równie sprawni w rzemiośle kupieckim, a ponadto mistrzowie garbarstwa i tkactwa artystycznego.
Osadnictwo kupców ormiańskich i żydowskich spowodowało, że Kosów zaczął rozbudowywać się. Wzorce szły z pobliskiej Kołomyi. Jeszcze dziś widać, że niektóre kamieniczki z rynku kołomyjskiego są wręcz skopiowane w Kosowie. Postawiono tam okazały gmach sądu grodzkiego, szpital, rozbudowano saliny, wzniesiono imponującą synagogę, która później będzie pełnić funkcję ratusza, a dziś muzeum miejskiego ze świetnym zbiorem sztuki huculskiej.

Centrum sztuki huculskiej
Duże znaczenie dla Kosowa miało powstanie w 1876 r. w Kołomyi szkoły ceramicznej. Garncarstwo i kaflarstwo wprawdzie istniało tam od wieków, ale czas świetności dla tej gałęzi rzemiosła artystycznego w Kosowie przyszedł wraz z osiedleniem się tam absolwentów szkoły kołomyjskiej. W tym czasie pojawił się też w Kosowie samorodny talent - Aleksander Bachmiński (1822-1882), malarz, garncarz, kaflarz, wyjątkowy artysta. Spod jego rąk i pomagającej mu córki Rozalii wyszły szczególnie fantazyjne malowidła na kaflach, całych piecach i glinianych garnkach.

Dziś oryginały Bachmińskiego są rarytasami. Cena antykwaryczna jednego kafla sięga w sklepie z antykami w Kołomyi czy w Kosowie 500 dolarów. Bachmiński, jako najsławniejszy arcymistrz ceramiki pokuckiej, stał się na początku XX w. przedmiotem sporu polsko-ukraińskiego o jego przynależność narodową, jak Wit Stwosz czy Mikołaj Kopernik dla Polaków i Niemców. Ukraiński etnograf Wołodymyr Szuchewycz, autor 4-tomowej cenionej monografii o Huculszczyźnie (wydanej w latach 1889-1904), zrutenizował, czyli zukraińszczył imię i nazwisko Aleksandra Bachmińskiego, zmieniając je na Ołeksa Bachmatiuka i przemilczał jego pochodzenie narodowe.

Przeciwko temu nadużyciu ostro wystąpili polscy autorzy, twierdząc, że Bachmiński był Polakiem i polskim nazwiskiem sygnował swe dzieła. Etnograf Tadeusz Seweryn w 1929 r. odszukał księgi metrykalne rzymsko-katolickie, z których wynikało, że początkowo nazwisko artysty brzmiało Bachmatnik, ale ostatecznie zostało urzędowo zmienione na Bachmiński.

Również inni znani twórcy kosowskiej ceramiki artystycznej: Mateusz Kowalski, Kazimierz Woźniak, Paweł Wołoszczuk, Piotr Sitalski, Piotr Koszak zostali w opracowaniach ukraińskich, zwłaszcza w okresie istnienia ZSRR, zukraińszczeni. Ta praktyka zamazywania polskości niektórych twórców ceramiki huculskiej trwa nadal. Tak czyni dla przykładu Oleg Słobodnian w wydanej w 2004 r. w Kosowie monografii "Pistyńska ceramika" (Pistyń to wieś pod Kosowem).
Co do Aleksandra Bachmińskiego sprawa jest dość oczywista. Podpisywał się na swoich kaflach piecowych (dziś na Ukrainie replikowanych - można je kupić w sklepie w Kołomyi) po polsku. Podobnie jest z Piotrem Koszakiem (1864-1941). Są nawet w ukraińskich muzeach prace sygnowane przez niego po polsku.

Na starym polskim cmentarzu w Kosowie natrafiłem na groby rodziny Koszaków z epitafiami w języku polskim. W centralnej części cmentarza zachował się do dziś grób Rozalii Koszak, przypuszczalnie żony Piotra.

Obecnie największy zbiór prac Bachmińskiego znajduje się w Muzeum Historycznym w Sanoku, skromniejsze kolekcje są w muzeach w Kołomyi i Kosowie. Piękny piec zbudowany z fantazyjnie zdobionych kafli Bachmińskiego przywiózł w latach 30. XX wieku zafascynowany Huculszczyzną Jan Kuncewicz, mąż pisarki Marii Kuncewiczowej. Piec ten jest dziś ozdobą w słynnej "Kuncewiczówce" w Kazimierzu nad Wisłą, gdzie mieści się muzeum Marii i Jana Kuncewiczów.

Oryginalne huculskie kafle i naczynia ceramiczne zadziwiają urodą i kolorystyką, choć jest to klasyczna sztuka naiwna, gdzieś ze świata wyobraźni Nikifora - sławnego dziś malarza ulicznego z Krynicy, któremu Ukraińcy postawili ostatnio pomnik w centrum Lwowa, przy kościele Dominikanów.
Na kaflach piecowych Bachmińskiego prezentowane są postacie panów jadących w bryczkach i karocach, urzędników państwowych, żandarmów, maszerujących żołnierzy, wizerunki świętych, sceny z polowań oraz fantazyjne motywy roślinne i zwierzęce. Wszystkie rysunki utrzymane są w zasadzie w trzech kolorach: w ciemnym brązie, żółci i zieleni na jasnobeżowym tle. Obok Kosowa sztuka ta rozwinęła się szczególnie w sąsiedniej wsi Pistyń, gdzie wyróżniała się aktywnością i talentami liczna rodzina garncarzy Koszaków - Grzegorz, Marcin, Piotr, Jan, Andrzej.

Bardzo popularne było też huculskie tkactwo wykonywane na ręcznych warsztatach. Dużym wzięciem cieszyły się wełniane pledy (lyżnyki) oraz kilimy z motywami huculskimi, farbowane naturalnymi barwnikami. Bogatą kolekcję tych kilimów posiada jarosławski kolekcjoner i fotografik Artur Doliwa Dobrucki. Lyżnyki, kilimy oraz haftowane albo obszywane kolorową krajką soroczki są nadal produkowane metodą domową i sprzedawane na jarmarkach oraz przy drogach prowadzących w góry Czarnohory.

Sławna była też rzeźba huculska w drewnie, zwłaszcza dzieła dwóch huculskich rodów: Szkryblaków i Korpaniuków z Jaworowa koło Kosowa. Meble i rzeźbione przedmioty z warsztatu Szkryblaków oraz ceramika Bachmińskiego to najwyżej cenione zabytki sztuki huculskiej. W centralnym muzeum Huculszczyzny w Kołomyi stoi wielki pomnik Szkryblaka - panuje tam kult tego wybitnego ludowego snycerza.

W Kosowie w 1936 r. Ferdynand Ossendowski (1878-1945), pisarz, podróżnik, autor wielu bestsellerów w II RP, napisał świetną książkę o Huculszczyźnie, która do dziś zachowała świeżość i jest często cytowana. Ossendowski napisał tę książkę, będąc gościem Ludwika Żeliski.

Opolscy kosowianie
Najliczniejsza grupa kosowian, którzy przeżyli wojnę i zostali wygnani ze swoich stron rodzinnych, osiadła w Namysłowie. Przybyli transportem, który na dworzec w Namysłowie (wtedy Namyslau) wjechał 29 czerwca 1945 r. W grupie tej byli Franciszek Koszczuk - poczmistrz z Kosowa, który od razu przystąpił do organizacji polskiej poczty w Namysłowie. Stał się tam wówczas bardzo popularny, bo udzielał się też jako listonosz i robił podobno genialne nalewki na miodzie, czego nauczył go ojciec - właściciel wielkiej pasieki w Kosowie.

Inną barwną postacią powojennego Namysłowa był kosowianin Jan Tarnawski, przed wojną woźny w sądzie. W Namysłowie pełnił funkcję sekwestratora, czyli urzędnika, który ściągał zaległości finansowe. Chodził zawsze nienagannie ubrany - w wyprasowanym, jakby wprost spod igły, zielonym uniformie. Nie korzystał z komunikacji. Przemierzał miasto i okoliczne wsie w powiecie namysłowskim pieszo. Dorobił się przezwiska "Zielonka".

Z Kosowa przybył też Leopold Nowakowski, z zawodu kuśnierz, który przed wojną był w ochronie ministra spraw wewnętrznych - Bronisława Pierackiego i w czasie zamachu, w którym minister został zastrzelony przez ludzi Stepana Bandery, wykazał się wyjątkowym poświęceniem i odwagą. Za ten czyn uzyskał wysoką nagrodę państwową. W powojennym Namysłowie był znanym garbarzem i producentem kożuchów.

W Namysłowie osiadł też Józef Magda (1905-1982) - pracownik PKP, który położył po wojnie zasługi przy organizowaniu kolejnictwa polskiego, z zamiłowania rzeźbiarz w drewnie, pszczelarz i sadownik. Jego syn, Franciszek Magda, urodzony już w Namysłowie w listopadzie 1945 r., z wykształcenia prawnik-administratywista, parał się dziennikarstwem, publikując swe artykuły w prasie wrocławskiej i opolskiej, m.in. w "Trybunie Opolskiej". Obecnie mieszka we Wrocławiu i jest kopalnią wiedzy na temat historii Kosowa. Pomagał m.in. swemu dużo starszemu kuzynowi, Stanisławowi Wołoszczukowi, przy pisaniu i wydaniu książki "Pokucie. Legenda i rzeczywistość" - pracy niezwykłej i niedocenionej przez krytykę.
Warto przypomnieć postać autora tej książki - Stanisława Wołoszczuka (1925-2005).

Był przedstawicielem bardzo patriotycznej rodziny polskiej, której kilka pokoleń mieszkało w Kosowie. Jego krewny, Paweł, był znanym artystą rzeźbiarzem. Wołoszczukowie byli w czasie wojny organizatorami polskiego ruchu oporu. Stanisław, mając 17 lat, został aresztowany i wywieziony przez Niemców na roboty przymusowe do Frankfurtu nad Odrą. Po odzyskaniu wolności nie mógł już wrócić do Kosowa. Osiadł na Opolszczyźnie. Wspólnie z żoną Zofią przeżył w sumie kilkadziesiąt lat, mieszkając w Opolu przy alei Przyjaźni. Był z wykształcenia elektrykiem i ekonomistą. Przepracował wiele lat na stanowiskach kierowniczych w różnych przedsiębiorstwach państwowych. Gdy przeszedł na emeryturę, poświęcił się całkowicie pracy nad monografią historyczną swej ziemi rodzinnej. Całe godziny spędzał w bibliotekach i archiwach. Robił wyciągi i streszczenia. Gromadził fotografie. Widywałem go często w bibliotece uniwersyteckiej pochylonego nad rocznikami gazet. Czasem nieśmiało szukał u mnie rady. Nie miałem wówczas świadomości, że tworzy dzieło ważne i wyręcza profesjonalnych historyków. Po ośmiu latach oddał książkę do druku.

Napisał ją z dużym talentem publicystycznym, prowadził w niej polemikę z ukraińskimi i rosyjskimi publikacjami, w których o Polakach pisano wyłącznie negatywnie. Wyszydzał absurdy o "polskiej okupacji" ziem ukraińskich. Dowodził wybitnej kulturotwórczej roli Polaków nie tylko na Pokuciu. Książka ma dużą wartość faktograficzną oraz śmiałe i przekonywujące wnioski oraz hipotezy. Jest ważną pozycją w literaturze kresowej choć w swoim czasie jej nie doceniono i właściwie przeszła bez echa. Czas pokazuje jednak, że jest to dziś pozycja cenna, cytowana i poszukiwana.
Stanisław Wołoszczuk spoczywa od pięciu lat na opolskim cmentarzu na Półwsi.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska