Moje Kresy. Kresowe fotografie

Ze zb. praprawnuka Placyda Dziwińskiego - Pawła Ol
Sześciu rektorów - profesorów Politechniki Lwowskiej: Ignacy Mościcki (w środku, na drugim schodku) - chemik, późniejszy prezydent RP; obok (z prawej) Karol Wątorek - konstruktor linii kolejowych; przed nimi prof. Placyd Dziwiński (z laską), matematyk, i prof. Maksymilian Thullie (z kapeluszem w ręku, siwe wąsy) - budowniczy mostów, zwany "świętą Thullią”:  obaj otrzymali tego dnia doktoraty honoris causa politechniki. Drugi przed schodami stoi prof. Tadeusz Obmiński - architekt, projektant wielu willi w Truskawcu, Jaremczu i Worochcie. Pierwszy z prawej przed schodami - prof. Maksymilian Matakiewicz, hydrotechnik. Wszyscy bywali na kuracjach w Truskawcu. Fotografia z roku 1925.
Sześciu rektorów - profesorów Politechniki Lwowskiej: Ignacy Mościcki (w środku, na drugim schodku) - chemik, późniejszy prezydent RP; obok (z prawej) Karol Wątorek - konstruktor linii kolejowych; przed nimi prof. Placyd Dziwiński (z laską), matematyk, i prof. Maksymilian Thullie (z kapeluszem w ręku, siwe wąsy) - budowniczy mostów, zwany "świętą Thullią”: obaj otrzymali tego dnia doktoraty honoris causa politechniki. Drugi przed schodami stoi prof. Tadeusz Obmiński - architekt, projektant wielu willi w Truskawcu, Jaremczu i Worochcie. Pierwszy z prawej przed schodami - prof. Maksymilian Matakiewicz, hydrotechnik. Wszyscy bywali na kuracjach w Truskawcu. Fotografia z roku 1925. Ze zb. praprawnuka Placyda Dziwińskiego - Pawła Ol
Czas powoduje nieuchronność przemijania. Przemija wszystko, ale najbardziej odczuwają to ludzie. I to oni wkładali i wkładają najwięcej wysiłku, aby zatrzymać czas i częściowo to się im udało. Wynaleźli fotografię.

Tak, fotografia w ułamku sekundy zatrzymuje czas. Nie pozwala mu dalej płynąć. Ludzie uchwyceni w kadrze aparatu fotograficznego nagle nieruchomieją i uzyskują okruch nieśmiertelności.

Jest tylko jeden warunek. Fotografia musi być opisana. Powinna zawierać informację: kto i z kim jest na zdjęciu oraz kiedy i w jakich okolicznościach zostało wykonane.

Fotografia nie opisana jest mało przydatna. Przypomina człowieka dotkniętego chorobą Alzheimera - ma wymazaną pamięć. Nie wiadomo, kogo przedstawia zdjęcie i gdzie zostało wykonane.

Mam w swoich zbiorach setki fotografii nie opisanych, czasem bardzo interesujących w swej plastyce i kompozycji oraz urodzie osób sfotografowanych i elegancji ich strojów. Nie mogę ich jednak wykorzystać w publikacjach, bo są niewiele warte od strony informacyjnej - po prostu są pozbawione pamięci.

Dlatego ciągle apeluję do czytelników: podpisujcie zdjęcia na ich odwrocie, bo gdy odejdą ludzie, którzy wiedzą, kto jest na nich uchwycony, staną się bezwartościowe, zapadną na chorobę Alzheimera.

Cieszę się, bo te moje apele odnoszą skutek. W wielu rodzinach - nie tylko o kresowych korzeniach - zrodziła się potrzeba przeglądnięcia archiwum domowego, wyszukania zdjęć rodzinnych i dokładnego ich opisania.

Wykorzystują w tym celu najstarszych seniorów rodu. Są też rodziny, gdzie na opisanie starych zdjęć jest już za późno. Współcześni odeszli i zabrali z sobą bezpowrotnie pamięć o ludziach przed dziesiątkami lat sfotografowanych.

W ostatnich tygodniach napłynęła do mnie fala listów z fotografiami - na szczęście opisanymi. Dzięki temu mogę wyrwać z zapomnienia kolejne ludzkie historie, które wydarzyły się onegdaj na "Kresowej Atlantydzie" i niedługo znajdą się w kolejnym tomie mej książki, zyskując tym samym "okruch nieśmiertelności".

Złota papierośnica kelnera

Od urodzonego we Lwowie, a mieszkającego obecnie w Kluczborku mecenasa Wojciecha Gilewicza otrzymałem fotografię, która będzie doskonałą ilustracją do moich opowieści o kurortach kresowych, a konkretnie o Truskawcu.

Na zdjęciu, które publikujemy obok, wykonanym w Truskawcu w atelier w willi "Zosia" przez fotografa B. Oberländera, zatrzymano w kadrze dwie osoby. Stoją przed wypożyczalnią szklanek i piją słynną, uzdrowieńczą wodę o nazwie "Naftusia", mającą zbawienny wpływ przy chorobie kamicy nerkowej.

Na fotografii tej widać cioteczną babcię mecenasa Wojciecha Gilewicza, Czesławę (z domu Andryjec) oraz jej męża Emila Zołoteńkę, który był szefem kelnerów w sławnym lwowskim Hotelu George'a we Lwowie.

Cieszył się tam niezwykłym poważaniem i estymą gości hotelowej restauracji. Był szanowany, lubiany, podziwiany i nagradzany za niezwykłą elegancję i dobre maniery, jakich wymagał od siebie i swoich podwładnych oraz za atmosferę, jaką stwarzał w lokalu swym gościom.

Obsługiwanie klientów w Hotelu George'a miało specjalny rytuał, a Emil Zołoteńki jako szef wszystkich kelnerów był powszechnie znany w przedwojennym Lwowie.

W mieście krążyła legenda o jego złotej papierośnicy, do której wdzięczni goście, ci najbardziej zamożni: arystokraci, dyplomaci, artyści, dawali wyraz uznania dla maestrii "mistrza Emila", polecając przylutowywać maleńkie blaszki ze szczerego złota, często w kształcie serduszek, na których wygrawerowane były ich inicjały.

Nie wiadomo, co się stało z tą legendarną złotą papierośnicą mistrza obsługi restauracyjnej Emila Zołoteńki. Wiemy, że przeżył wojnę, chociaż rozeszły się jego drogi z żoną, która po opuszczeniu Lwowa osiadła w Jeleniej Górze, a on w Krakowie, gdzie do śmierci (schyłek lat 50.) był na

Wawelu organizatorem różnych przyjęć dla delegacji rządowych czy dyplomatycznych. Właściciel tej fotografii, mecenas Wojciech Gilewicz, absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego, wychowanek słynnego historyka Jana Baszkiewicza, po wojnie na trwałe związał się z Kluczborkiem, gdzie był m.in. współtwórcą i pierwszym prezesem tamtejszego oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich.

Dziś jest czynnym adwokatem, radcą prawnym i kolekcjonerem leopolitanów. Jego rodzina związana jest też ze Złoczowem.

Rektorzy i doktorzy honoris causa

Niezwykle oryginalne i wartościowe zdjęcie otrzymałem od Pawła Olpińskiego z Otwocka. Fotograf uchwycił na nim profesorów Politechniki Lwowskiej - jednej z najlepszych w tym czasie uczelni technicznych w Europie.

Na zdjęciu, wykonanym w 1925 roku na schodach przed wejściem do politechniki w dniu wyboru nowego rektora, którym został Ignacy Mościcki i jednocześnie w dniu nadania doktoratów honoris causa profesorom Placydowi Dziwińskiemu i Maksymilianowi Thullie, stoi cała plejada wybitnych uczonych, mających trwałe miejsce w historii polskiej nauki. Nie sposób wymienić tutaj wszystkich z nazwiska. Wystarczy powiedzieć, że znajduje się tam ośmiu byłych rektorów Politechniki Lwowskiej.

Skoncentruję się więc na tych najbardziej charakterystycznych. W centrum fotografii stoi prof. Ignacy Mościcki (1867-1946) - wybitny chemik, współtwórca Zakładów Azotowych w Tarnowie i Mościskach, przyszły prezydent Rzeczypospolitej.

Niżej stoi prof. Placyd Dziwiński (1851-1936) - znakomity matematyk, który również przez pewien czas pełnił funkcję rektora Politechniki Lwowskiej, prapradziadek właściciela niniejszego zdjęcia. Są tam również inni znakomici matematycy, twórcy lwowskiej szkoły matematycznej, m.in. Włodzimierz Stożek i Antoni Łomnicki, którzy szesnaście lat później zginą rozstrzelani przez hitlerowców na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie.

Obok Placyda Dziwińskiego stoi prof. Maksymilian Thullie (1853-1939), który miał wielkie osiągnięcia jako konstruktor mostów. Ale był też profesorem niezwykle kontrowersyjnym, wzbudzającym często emocje i konflikty.

Wiązało się to z faktem, że miał mentalność "homo politicusa". Był działaczem politycznym, senatorem Rzeczypospolitej, zaangażowanym w działalność Chrześcijańskiej Demokracji. Jako konserwatysta i wyjątkowo ortodoksyjny katolik niezamierzenie, ku swemu zaskoczeniu, zwrócił uwagę polskiej opinii publicznej na twórczość nieznanego wówczas i dopiero debiutującego pisarza i malarza Brunona Schulza, później autora słynnych "Sklepów cynamonowych" i "Sanatorium pod Klepsydrą".

Prof. Maksymilian Thullie, będąc na kuracji w Truskawcu, przypadkowo trafił na wystawę rysunków Schulza w tamtejszym pawilonie zdrojowym.

Poniesiony temperamentem uznał eksponowane tam prace za "skandaliczne, nieobyczajne, a właściwie pornograficzne" i kategorycznie zażądał od właściciela kurortu, Rajmunda Jarosza, aby wystawę tę zamknął.

Presja była bardzo silna, bo senator Thullie miał mocną pozycję polityczną. Miał autorytet i z jego głosem liczono się. Jarosz nie ugiął się jednak i wystawy nie zamknął. I jak to się dzieje w takich sytuacjach - nabrała ona wielkiego medialnego rozgłosu. Zaczęły odwiedzać ją nie tylko tłumy kuracjuszy, ale organizowano nawet wycieczki z okolic, aby ją zwiedzić. Stała się głośna w całej Polsce. Rysunki Brunona Schulza zostały zakupione przez marchandów i rozsławiły nazwisko dotychczas mało znanego malarza. Szum medialny zawsze służył popularności artysty.

Na fotografii tej jest również prof. Stefan Dominik Niementowski (1866-1925) - wybitny chemik, który był rektorem Politechniki Lwowskiej w 1900 roku, w czasie głośnego strajku na uczelni, tzw. thulliady.

Wówczas to lewicujący studenci obrzucili podczas wykładu kaloszami prof. Maksymiliana Thullego. Jeden z kaloszy trafił wykładowcę w głowę. Miał to być wyraz protestu przeciwko narzucaniu młodzieży skrajnie prawicowych poglądów, czego rzekomo miał się dopuszczać ich wykładowca.

Thullie z kamienną twarzą kontynuował swój wykład, mimo że wokół jego głowy świstały rzucane przez studentów kalosze. Protest ten poparł pisarz Tadeusz Boy-Żeleński, który nazwał profesora prześmiewczo "świętą Thullią".

Rektor Niementowski zareagował bardzo gwałtownie w obronie zaatakowanego profesora, zawieszając w czynnościach studenckich przywódców "thulliady" i tych, którzy rzucali kaloszami, czym naraził się mocno młodzieży. Przywódcy "thulliady" przenieśli się wówczas ostentacyjnie na Politechnikę Wiedeńską, twierdząc, że tam jest tylko "czysta nauka nie zabarwiana polityką".

Piotr Kaliczak - "złota rączka"

Od Jana Forowicza z Warszawy - dziennikarza związanego swego czasu z "Rzeczpospolitą" - otrzymałem nie publikowaną dotychczas fotografię przedstawiającą słynną kolejkę, którą wożono drewno do ogromnych tartaków baronów Groedlów, znajdujących się w Bieszczadach Wschodnich, w miejscowości Skole.

Do tych wagoników towarowych dołączano częstokroć wagoniki osobowe dla turystów zjeżdżających na wypoczynek do letniska w Skolem. I oto widzimy na fotografii z 1937 roku letników usadowionych w takim wycieczkowym pojeździe. Kieruje nim wuj Jana Forowicza - Piotr Kaliczak (1904-1957), mający opinię fenomenalnego mechanika, prawdziwej "złotej rączki", który potrafił wszystko naprawić. Mechanizm żadnego pojazdu nie był dla niego tajemnicą.

Piotr Kaliczak pracował u baronów Groedlów jako zawodowy kierowca, prowadząc i konserwując ich luksusowe samochody. Groedlowie mieli sześć rolls-royce'ów, kilka packardów i bentleyów. Kaliczak miał przyzwolenie, by pod nieobecność ich właścicieli w Skolem wozić ich gości po miasteczku jednym z tych samochodów.

Wzbudzało to zawsze sensację wśród letników i przechodniów, bo nie spotykało się wówczas na ulicach małych miasteczek tak eleganckich pojazdów. Były one wielką rzadkością, a jeszcze dodatkowe zainteresowanie wzbudzał strój pasażerów. Po wojnie Piotr Kaliczak osiadł w Bytomiu i tam zmarł. Dzięki fotografii możemy przywołać pamięć i wizerunek tej ciekawej, popularnej niegdyś w Skolem, a dziś zapomnianej postaci.

Opowieść braci Rusinków

Po ukazaniu się w nto mego artykułu "Czarnohora - powab dziewiczości" zadzwonił do mnie z Otmuchowa Zbigniew Rusinek (rocznik 1929) z informacją, iż jego liczna rodzina związana jest z tamtymi okolicami. Zapytał, czy mógłby, wspólnie ze swoim starszym bratem, Tadeuszem Rusinkiem (rocznik 1927), odwiedzić mnie.

"Chcemy panu pokazać zdjęcia i dokumenty z naszego archiwum prywatnego i opowiedzieć o latach, które przeżyliśmy w Worochcie. Brat jest starszy, więcej ode mnie widział i więcej ode mnie zapamiętał z młodości". Skwapliwie przyjąłem tę inicjatywę, zapraszając obu panów do mego domu na opolskim Zaodrzu. Przyjechali z pękatą teczką pełną rodzinnych dokumentów i fotografii. Przeglądając je, zanotowałem ich opowieść rodzinną.

Saga rodu Rusinków związana jest z zimowiskiem w Worochcie i tamtejszym pensjonatem "Zacisze". Był to pensjonat rodzinny, którego budowniczymi i pierwszymi właścicielami byli Mikołaj i Maria Petrylakowie.

Na jego budowę i systematyczne podnoszenie w nim standardu wykładali regularnie pieniądze ci członkowie rodziny i ich powinowaci, którym w danym momencie dobrze się wiodło.

Poza seniorem, Mikołajem Petrylakiem, największy wkład w rozbudowę "Zacisza" włożyli Marceli Petrylak - przed wojną naczelnik poczty w Baranowiczach (zginął w pierwszych dniach września 1939 roku w czasie bombardowania), Edward Rusinek - przodownik policji w Worochcie i Majdanie Średnim pod Nadwórną (zięć Petrylaków), Jan Guz - urzędnik magistracki ze Lwowa (drugi zięć Petrylaków) oraz Ksawera Lendo - siostra Edwarda Rusinka, kobieta elegancka, zamożna, właścicielka kina w Ostrołęce i żona tamtejszego komornika.

Wszyscy oni miesiące letnie z całymi rodzinami spędzali w Worochcie, wypoczywając nad brzegami Prutu.

Pensjonat nosił początkowo nazwę "Jancia i Zosia", bo takie imiona miały ukochane wnuczki Petrylaków, córki Jana Guza, ale w 1937 roku przemianowano go na "Zacisze", bo ta nazwa wydawała się bardziej komercyjna.

I rzeczywiście było tam zacisze, do którego ściągali, oprócz rodziny Petrylaków, Rusinków, Lendów, Guzów i Turbiarzów, liczni wczasowicze. Wolne pokoje o podniesionym standardzie wynajmowali najczęściej oficerowie WP i wyżsi rangą policjanci.

Tadeusz i Zbigniew Rusinkowie przeżyli w Worochcie lata chłopięce. Działali w tamtejszym harcerstwie i bacznie obserwowali turystów i gości pensjonatu dziadków. Szczególnie w pamięci utkwiła im wizyta w Worochcie znakomitego skoczka norweskiego i narciarza alpejskiego Birgera Ruuda (1911- 1998), trzykrotnego medalisty olimpijskiego i czterokrotnego medalisty mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym.

Ruud przyjeżdżał do Worochty demonstrować swoje umiejętności w skokach narciarskich na tamtejszej skoczni, za co otrzymywał honoraria, bo był magnesem ściągającym licznych pensjonariuszy chcących podziwiać jego mistrzostwo.

Pensjonat "Zacisze" cieszył się powodzeniem i przynosił znaczne dochody. To powodowało, że był ciągle rozbudowywany, aż do września 1939 roku, kiedy wszystko po zajęciu tych ziem przez Armię Czerwoną gwałtownie się załamało. Rodzina Petrylaków z dnia na dzień straciła pensjonat. Początkowo dokwaterowano im rosyjskich lokatorów, a później zmuszono do opuszczenia Worochty.

Zięć Petrylaków, Edward Rusinek - ojciec mieszkających obecnie w Otmuchowie Zbigniewa i Tadeusza - i tak miał szczęście, że jako przodownik policji nie trafił na listę katyńską. To jego szczęście wiązało się z faktem, że pełniąc przed wojną swoje policyjne obowiązki w Majdanie Średnim, zaprzyjaźnił się z tamtejszym weterynarzem, z przekonań komunistą, Ickiem Hochem, który po 17 września 1939 roku objął wysoką funkcję w radzieckim aparacie władzy.

I gdy zaczęły się masowe aresztowania wśród byłych polskich urzędników oraz oficerów i policjantów, Icek Hoch wystawił Rusinkowi dobrą opinię, twierdząc, iż był sprawiedliwym, nie szkodzącym miejscowym Ukraińcom policjantem. Wydał też dla byłego przodownika policji i jego rodziny specjalny glejt, dzięki któremu Rusinkowie i Petrylakowie mogli wyjechać do Nadwórnej, a później do Stanisławowa i tam przeżyć wojnę.

W czerwcu 1945 roku Petrylakowie, Rusinkowie, Turbiarze ruszyli transportem w otwartych wagonach na zachód. W karcie podróży jako punkt docelowy wpisane było Kłodzko. Jechali cztery tygodnie. Przez cały tydzień stali na stacji w Kędzierzynie.

Warunki ich podróży powodowały, iż byli wymęczeni psychicznie i wynędzniali. Doskwierał im szczególnie brak codziennej higieny osobistej, bo przecież w wagonach brakowało wody. Gdy więc transport dojechał do Otmuchowa i jego pasażerowie ujrzeli w blaskach wschodzącego słońca piękne, rozległe jezioro, postanowili przekupić wódką, miodem i zegarkami rosyjskiego dowódcę transportu, prosząc go, aby zatrzymał pociąg w tym miejscu, pozwolił ludziom wykąpać się w jeziorze i dał im odpocząć nad jego brzegami.

Łapówka okazała się skuteczna. Transport zatrzymał się, a jego uczestnikom tak spodobało się jezioro, jego okolice i sam Otmuchów, że postanowili zatrzymać się tam na stałe. Byli to pierwsi osadnicy polscy w tej okolicy. Później część z nich przeniosła się do Paczkowa, Wójcic, Grodkowa i Niemodlina.

Rusinkowie zajęli samodzielny domek poniemiecki w Otmuchowie i tu znaleźli swoją nową małą ojczyznę. Tadeusz i Zbigniew pokończyli technika zawodowe, podjęli pracę na ziemi nyskiej i założyli rodziny. Natomiast Petrylakowie, Turbiarzowie oraz Wietchowie osiedlili się ostatecznie w Opolu. I tam na miejscowym cmentarzu znajdują się groby seniorów tych rodów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska