Moje Kresy. Kuty - czas apokalipsy, czas rozpaczy

Stanisław S. Nicieja
Opolanin Stanisław Wołoszczuk (z lewej) - autor cytowanej w artykule książki "Pokucie. Legenda i rzeczywistość”, z matką Katarzyną i bratem Józefem.
Opolanin Stanisław Wołoszczuk (z lewej) - autor cytowanej w artykule książki "Pokucie. Legenda i rzeczywistość”, z matką Katarzyną i bratem Józefem.
Kuty w II Rzeczpospolitej były miasteczkiem tuż przy granicy z Rumunią. Nazywano je "Rzeczpospolitą ormiańską", bo żyła tam liczna, przybyła z Mołdawii, trudniąca się handlem, zasobna, świetnie zorganizowana społeczność polskich Ormian.

Od nazwy tego miasteczka (po ukraińsku kut znaczy kąt) całą okolicę nazywano Pokuciem, bo był to rzeczywiście "kąt Rzeczpospolitej". Dzielnica ta wciskała się wąskim klinem pomiędzy Karpaty Wschodnie a biegnące jarami dwie gwałtowne - wiosną i po długich ulewach - niszczycielskie rzeki - Czeremosz i Prut. Do dziś toczą swe wody skalistymi korytami do Morza Czarnego. Głazy i potężne konary drzew, które leżą na brzegach tych rzek, świadczą, jak demoniczne siły potrafią buzować w ich nurtach. Największe miasta Pokucia to Kołomyja, Śniatyn, Kosów Huculski, Horodenka i Zabłotów.

W cieniu Góry Owidiusza

Kuty słynęły z wyjątkowo ciepłego klimatu, zwłaszcza wiosną i jesienią. To tam meteorolodzy lokowali biegun ciepła Rzeczpospolitej. Nad miasteczkiem, położonym na tarasach schodzących w dół do Czeremoszu, dominowała góra, nosząca imię - nie wiadomo czemu - antycznego poety, liryka Owidiusza (696 metrów n.p.m.), skąd rozciągał się rozległy widok na całą okolicę i piękne sady morelowo-brzoskwiniowe. Łagodny klimat, czyste, pachnące żywicą powietrze, mnogość soczystych owoców ściągały do Kut o letniej porze wczasowiczów i letników z całej Polski. W ich wspomnieniach i zachowanej korespondencji czytamy o zachwytach nad babim latem w Kutach, nad urzekającymi barwami pokuckimi jesieniami. W latach 30. XX wieku było w Kutach 9 eleganckich pensjonatów i ponad 200 willi i domków letniskowych. Kwitł tam przemysł majolikowy i kaflarski. Ormianie wyspecjalizowali się w produkcji safianu - koziej skóry, która była poszukiwana i modna w Europie.

Most wybawienia, most przekleństwa

Kuty weszły na trwałe do historii Polski we wrześniu 1939 r., bo rozegrał się tam bodaj najbardziej spektakularny dramat, prawdziwa apokalipsa upadku państwa polskiego unicestwionego przez hitlerowską III Rzeszę i stalinowski ZSRR. Sprawcą wniesienia Kut na karty historii Polski stał się 400-metrowy most nad Czeremoszem i przejście graniczne z Polski do Rumunii. Druga wojna światowa była dla Pokucian zaskoczeniem. Nikt nie był świadom, że Polska, której propaganda głosiła, że jest mocarstwem i ma solidne, trwałe sojusze, w ciągu dwóch tygodni rozleci się jak domek z kart. Nikt nie przypuszczał, że główny strumień uciekinierów, włącznie z tymi najważniejszymi dla państwa: wodzem naczelnym, prezydentem, premierem i generalicją, skieruje się na przejście graniczne w Kutach.

Już 11 września 1939 r. nad Kutami zaczęły krążyć bezkarnie nieprzyjacielskie samoloty. Posiadacze radioodbiorników nie zdejmowali słuchawek z uszu i z narastającą trwogą chłonęli coraz to bardziej katastroficzne wieści: że rozbito Pocztę Polską w Gdańsku, że skapitulowało Westerplatte, że bomby spadły na liceum i targowisko w Krzemieńcu, zabijając setki ludzi. W kierunku mostu granicznego zaczęły przemykać eleganckie limuzyny dyplomatów. Było to dowodem, że ewakuowały się obce ambasady i korpusy dyplomatyczne. Narastała panika.

14 września 1939 r. wszystkie hotele, dworki i pensjonaty w pobliżu granicy z Rumunią, w Kosowie, Śniatynie, Zabłotowie, Pistyniu były przepełnione uciekinierami z Warszawy, Poznania i Krakowa. W Załuczu pod Śniatynem w pałacu Krzysztofowiczów i Jaruzelskich zatrzymał się prezydent RP Ignacy Mościcki. Od Kosowa ciągnęła potężna kolumna wojsk z taborem konnym. Żołnierze byli potwornie wymęczeni, zarośnięci, o szarych twarzach i w wymiętych mundurach. Od strony Kołomyi, Horodenki i Gwoźdźca na bocznych drogach narastał tłok. Ciągnęły kawalkady furmanek, samochodów, bagażówek, motocykli i rowerów. W zgiełku, w jazgocie maszyn i turkocie wozów konnych kroczyły tłumy pieszych, objuczonych do granic wytrzymałości zabranym na drogę dobytkiem. Wszyscy kierowali się na okazały słynny most nad Czeremoszem. Na zatłoczonym uciekinierami rynku w Kutach, przed gmachem sądu grodzkiego, gdzie na poczekaniu wydawano paszporty, stała gigantyczna kolejka. Co będzie? Co się stanie? Co robić? Gdzie iść? To był nieustanny temat wszystkich rozmów spanikowanych, zrozpaczonych ludzi.

Świadek tych wydarzeń, osiadły po wojnie w Opolu Stanisław Wołoszczuk (1925-2005), autor świetnej książki o Pokuciu, relacjonował: "Wśród już obecnych w Kutach i ciągle napływających do miasta uciekinierów panował niesamowity bezład, harmider i nieustający zgiełk. Tu i ówdzie rozlegały się głośniejsze wołania, krzyki i uciążliwy dla ucha lament, który był w tych dniach w Kutach wszechobecny. Płakali ci, którzy opuszczali polską ziemię oraz ci, którzy ich żegnali i pozostawali na tej opuszczonej ziemi. Ten zgiełk i lament wzbudzał przygnębienie, żal, rozpacz. Widok był przygnębiający, żałosny i wręcz żałobny. Najbardziej wzruszające było to, że tak cywile, jak i żołnierze wkładali do swych toreb i portfeli kwiaty i liście z drzew, zabierali źdźbła trawy oraz grudki polskiej ziemi. Każdy brał co mógł i skrzętnie zawijał w papierek. Z tego faktu można było wnioskować, że wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, iż opuszczają ojczystą ziemię i wybierają się w nieznaną tułaczkę. Wielu z opuszczających tuż przed mostem całowało ziemię". Na dodatek złego po Kutach rozeszła się wieść, że podburzeni przez ukraińskich nacjonalistów Huculi z Czarnohory i pobliskiej Werhowyny szykują się do powstania antypolskiego w oczekiwaniu na przyjście Niemców i Sowietów.

Podobnie apokaliptyczną scenerię Kut w połowie września 1939 r. przedstawił w swych wspomnieniach Stefan Soboniewski (1906-1998), z polecenia ówczesnego premiera główny organizator ewakuacji wojsk polskich i cywilów przez most graniczny na Czeremoszu. Poznałem go osobiście w Londynie w 1990 r., gdzie przez wiele lat był szefem organizacji kombatanckich, a u schyłku życia wydawcą londyńskiego "Dziennika Polskiego" i magazynu "Tydzień Polski". Oto zapis tej rozmowy: "Nad granicę rumuńską do Kut - wspominał Soboniewski - gdzie były dwa potężne mosty, drogowy i kolejowy, ściągały zewsząd oddziały wojskowe cofające się przed Niemcami i Sowietami oraz dziesiątki tysięcy cywili. Ludzie szli nieprzerwanym potokiem, nikt nie wiedział ilu. Szacowałem, że mogło ich być ponad 50 tysięcy. Szli w całkowitym milczeniu, zbitą masą, bez twarzy, bez żadnego gestu. Nawet dzieci nie płakały. Czasem ktoś podnosił głowę, by z trwogą spojrzeć na niebo, na którym nagle mogły pojawić się sowieckie samoloty. Dzień był pogodny, a noc zaczynała się jasna. Za nami czarną plamą pozostawały zaciemnione Kuty i Polska. Przed nami zdawało się jaśnieć tysiącami świateł rumuńskie miasto Wyżnica".

Karabiny na stos

Polska strażnica (stan z 2010 r.) przy wjeździe na most graniczny w Kutach. Tą drogą 17 września 1939 r. przejechali marszałek Rydz-Śmigły z generalicją i prezydent Mościcki do Rumunii.

Kapitan Zygmunt Wasilewski, towarzyszący Soboniewskiemu, rozwijał tę opowieść: "Okropny moment. Nie wiem, czy uda mi się kiedyś wymazać go z pamięci. Wszyscy mieliśmy łzy w oczach. Niektórzy całowali biało-czerwoną barierę, inni ziemię lub budkę strażnika. Kilku żołnierzy szlochało głośno, kilku modliło się, klęcząc. Każdy prawie zabierał coś na pamiątkę. Jeden zeskrobał scyzorykiem trochę biało-czerwonej farby ze słupa granicznego, drugi - zawiązał w chusteczkę garść ziemi, trzeci zerwał jakiś kwiatek... Wreszcie, oglądając się wciąż za siebie, przeszliśmy granicę. Bezpośrednio po tych strasznych chwilach nastąpiło nie mnie okropne i przygnębiające rozbrojenie. Byliśmy upokorzeni. Wstydziliśmy się. Rumuńscy żandarmi kazali nam złożyć broń w przydrożnym rowie. Podchodziliśmy do wskazanego miejsca, rzucając na stos pistolety, karabiny i bagnety. Już chyba zawsze będę słyszał trzask rzucanej broni, będzie mnie prześladował jej widok. Będę pamiętał twarze żołnierzy. Szczególnie tych kilkunastu, którzy karabinów nie rzucili, ale złożyli je bardzo, bardzo delikatnie".
Marian Hemar, który też uciekał przed hitlerowcami ścigającymi go szczególnie za wiersz-piosenkę "Wąsik, ach ten wąsik" (parodię Hitlera), przed przekroczeniem granicy w pobliskim Śniatynie zerwał z orzecha liść, który później w Londynie miał oprawiony w oszklonej ramce, traktując go jak relikwię. Swą traumę, towarzyszącą mu na moście granicznym, wyraził w następujących strofach poetyckich:

Wciąż jeszcze przed oczami mam
wieczór śniatyński.
Wciąż przede mną graniczny most
w mroku majaczy.
Koło mnie, w samochodzie, poeta
Wierzyński
Z twarzą w dłoniach. Wciąż
jeszcze nie wiem co to znaczy?
Wciąż próbuję rozwikłać tamtą
tajemnicę
Co mnie ciemnością ściga
i po nocy budzi.
Co to znaczy: z ojczyzny uciec
za granicę?

Samobójstwo polityczne marszałka Rydza-Śmigłego

Poeta Marian Hemar - najostrzejszy krytyk decyzji marszałka E. Rydza-Śmigłego - o ewakuacji rządu polskiego do Rumunii.

17 września 1939 r. do Kut przybyli: wódz naczelny, marszałek Edward Rydz-Śmigły, prezydent RP Ignacy Mościcki, minister spraw zagranicznych Józef Beck, premier rządu Felicjan Sławoj Składkowski. Na plebanii kościoła grekokatolickiego odbyło się ostatnie posiedzenie rządu II RP z udziałem prezydenta. W czasie tej narady przyszła wiadomość: wojska sowieckie doszły do Śniatyna i zajęły przejście graniczne do Rumunii. Posuwają się dalej w kierunku zachodnim. Liczą podobno 200 dywizji. Nie ma więc wątpliwości, że bolszewicy mogą być jeszcze dzisiaj w Kołomyi".
W tej sytuacji pozostała już tylko jedna wolna droga - do sojuszniczej Rumunii przez Kuty, przez most na Czeremoszu. Premier Felicjan Sławoj Składkowski zapisał wówczas w pamiętniku: "Zapadła uchwała przejścia tej nocy z wszystkimi formacjami wojskowymi do Rumunii, celem dalszego przejazdu do Francji. Redagujemy Orędzie Pana Prezydenta Rzeczypospolitej do ludności polskiej datowane 17 września w Kutach. Orędzie stwierdza, iż Pan Prezydent powziął decyzję przeniesienia siedziby Głowy Państwa i Władz Centralnych do jednego z krajów sprzymierzonych. Z tego nowego miejsca Władze Polskie, przy zachowaniu pełnej suwerenności, będą mogły czuwać nad dobrem Rzeczypospolitej i prowadzić dalej wojnę przy boku Sprzymierzonych Państw".

W czasie wyprawy do Kut w sierpniu 2010 r. spotkałem Bronisława Ciołka, który był uczestnikiem ostatniej mszy 17 września 1939 r. w kościele w Kutach z udziałem marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego oraz prezydenta RP Ignacego Mościckiego. Ciołek miał wówczas 7 lat i zapamiętał, że na tej mszy żony towarzyszące prezydentowi i marszałkowi miały na sobie srebrzyste lisy, tak bardzo wówczas modne. Po mszy limuzyny z dostojnikami i generalicją ruszyły w kierunku szlabanu granicznego.
Stanisław Wołoszczuk, mający wówczas 14 lat, zapamiętał swoją przypadkową rozmowę z jadącym w kierunku mostu granicznego premierem. "W sznurze samochodów, który zatrzymał się przede mną idącym z mamą, wyróżniała się duża limuzyna w kolorze malinowym. Przystanęliśmy. Chciałem koniecznie zobaczyć to wspaniałe cacko z bliska, ale jakiś oficer nie pozwolił mi dojść bliżej. Moment ten zauważył generał z pistoletem na brzuchu, uśmiechnął się do mnie i zapytał: Chcesz, kawalerze, zobaczyć samochód? Tak! -powiedziałem. A powiedz mi, kto ty jesteś? Odpowiedziałem - Polak mały. Bystry z ciebie chłopak - rzekł generał. Powiedz więc, jaki znak twój? Orzeł Biały - odpowiedziałem. Stojący obok premiera-generała inni oficerowie rozjaśnili twarze w lekkim uśmiechu. Natomiast oficer, który go ochraniał, rzekł: No widzi Pan, Panie Premierze, jacy w tym pięknym zakątku Polski są mądrzy młodzieńcy, i do tego patrioci. Ale czas nagli i musimy jechać. Premier popatrzył na mnie i mamę i rzekł: Żegnajcie, pozostańcie z Panem Bogiem. A ty, kawalerze, razem z kolegami pilnujcie Ojczyzny. Kawalkada ruszyła na most. Ja i bez Pana Premiera - powiedziała mama - wiem, że mam pozostać z Bogiem".

Tej samej nocy granicę na Czeremoszu przekroczyli marszałek Edward Rydz-Śmigły, prezydent RP Ignacy Mościcki, a następnie marszałkowie Sejmu i Senatu, prokurator generalny, liczni generałowie, kilku wojewodów, w tym wojewoda lwowski Alfred Biłyk, który za granicą się zastrzelił. Podobnie uczynił wcześniej dowódca garnizonu w Stanisławowie gen. Stanisław Hlawaty. 18 września przez most na Czeremoszu przejechał jeden z przywódców opozycji, gen. Władysław Sikorski - późniejszy premier.
Pod wpływem wiadomości o opuszczeniu granic Polski przez naczelnego wodza armii polskiej Marian Hemar napisał wiersz pulsujący straszliwą goryczą. Targały nim niepozwalające mu spać po nocach emocje i krańcowe potępienie decyzji Rydza-Śmigłego, który, nie stoczywszy żadnej bitwy i wbrew zapewnieniom, że "jesteśmy silni, zwarci i gotowi", przekroczył granicę rumuńską, udając się na dobrowolne wygnanie. W wierszu "Do generała", rzadko później publikowanym, a ostatnio zupełnie zapomnianym, znalazły się strofy oddające nastrój tamtej wyjątkowej chwili - wielkiego wstydu i zawodu.

Do ostatniego mężczyzny! -
Do ostatniej kobiety! -
Miałeś bronić Ojczyzny.
Miałeś bronić Warszawy - (...)
Wicher targa rumuńską nocą.
Próżno oczy i uszy zakryjesz -
Te upiory do okien łomocą -
Generale! My polegli. Ty żyjesz? (...)
Pułki pańskie tak, czy owak zbrojne?
Plany tajne, które pan gotował? -
Ach, pan przegrał coś więcej
niż wojnę.
I coś więcej, niż wojsko zmarnował.

Ze względu na brak miejsca zacytowałem tylko 3 z 13 zwrotek wiersza Hemara i to wcale nie najostrzejszych w litanii oskarżeń, jakie poeta skierował pod adresem marszałka, co miał ponoć nie oddać "nawet guzika" zaborcom, a "zmarnował armię i uniósł głowę za granicę". Nie on jeden tak reagował. Gorycz, rozpacz, zażenowanie, wstyd, rozżalenie były po przegranej wojnie zjawiskiem powszechnym w społeczeństwie polskim.

NIe ma i nie będzie jednoznacznej oceny wyboru, którego dokonał Rydz-Śmigły

Emil Zegadłowicz napisał w tej atmosferze sztukę "Domek z kart", zainscenizowaną później przez Erwina Axera, gdzie w końcowej scenie nie zostawił suchej nitki na premierze Sławoju Składkowskim. Wymowne są też wspomnienia późniejszego gen. Józefa Kuropieski, który spoliczkował swego podwładnego za pytanie: "Czy Polska jest dobrze przygotowana do wojny?". "Panu nie wolno się nad tym nawet zastanawiać, a co dopiero pytać" - krzyczał Kuropieska, bo tak pojmował swój patriotyzm. Wiedział, że w armii nie wszystko jest w porządku, ale uważał, że nie wolno siać defetyzmu w obliczu wojny. Bezgranicznie wierzono bowiem w geniusz Rydza-Śmigłego i trwałe sojusze. Echa tych napięć i kontrowersji znajdujemy w świetnym filmie Jerzego Janickiego i Janusza Morgensterna "Polskie drogi". Nauczyciel (którego gra Piotr Fronczewski) w wiejskiej szkole w Poryte, gdzieś na Pokuciu, mówi do Niwińskiego (znakomita rola Karola Strasburgera) - "Panie podchorąży, przecież tutaj nawet pastuszkowie wiedzą, że wodzowie uciekli". "To oszczerstwo" - wykrzyczał Niwiński i jednym skokiem znalazł się przy nauczycielu. "To prawda! - odkrzyknął nauczyciel. Pozostawili nas na pastwę losu, a pan mnie nazywa zdrajcą, a nie ich?!"

Nie ma i nie będzie jednoznacznej oceny wyboru, którego dokonał Rydz-Śmigły 17 września 1939 r. w Kutach, chociaż bardzo łatwo ferować wyroki 80 lat później, siedząc w ciepłym fotelu w bezpiecznym miejscu. Wybitny publicysta Stanisław Cat-Mackiewicz napisał: "Najbardziej mi wstyd tego, że Rydz-Śmigły nie uważał za stosowne wrócić do walczącej jeszcze wówczas Warszawy". A Tadeusz Zabłocki, rzecznik rządu emigracyjnego, powiedział w Londynie: "Gdyby Rydz-Śmigły zastrzelił się w Kutach, to by żył na kartach historii Polski, a że tego nie zrobił, to się zniesławił i tym samym umarł". Nie do końca jest to prawda, bo imieniem Rydza-Śmigłego nazwano po wojnie jedną z głównych ulic Łodzi i park w centrum Warszawy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska