Targi nto - nowe

Moje Kresy. Narciarskie tragedie na kresach

Archiwum
Pomnik na grobie Ludwika Ralskiego na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Rodzice postanowili umieścić na nagrobku relief narciarza, aby dać świadectwo wielkiej pasji swego syna i tragedii, jaka go spotkała. Relief wykonała urodzona w Starym Samborze rzeźbiarka Janina Reichert-Toth (1895-1986).
Pomnik na grobie Ludwika Ralskiego na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Rodzice postanowili umieścić na nagrobku relief narciarza, aby dać świadectwo wielkiej pasji swego syna i tragedii, jaka go spotkała. Relief wykonała urodzona w Starym Samborze rzeźbiarka Janina Reichert-Toth (1895-1986). Archiwum
Góry zawsze kusiły swym pięknem i majestatem. Ściągały turystów i ryzykantów, którzy nie wahali się igrać z losem, płacąc często cenę najwyższą. Ginęli, spadając ze skał bądź przysypani lawinami.

Istnieje obszerna literatura na temat tragedii narciarskich w Tatrach i, o dziwo, bardzo skromna o wypadkach w polskich zimowiskach kresowych. A do takich dramatów dochodziło, zwłaszcza w górach Czarnohory i w Gorganach, gdzie schodzące często lawiny zabijały śmiałków czy nieroztropnych miłośników szusowania po zboczach.

Jedna z pierwszych głośnych tragedii rozegrała się w Sławsku, znanym przedwojennym polskim zimowisku w Bieszczadach Wschodnich w województwie stanisławowskim. Było to zimowisko położone w niższych partiach gór, z trudem rywalizowało z Worochtą, gdzie góry kusiły większym majestatem i nieprzystępnością.

Największe szczyty w okolicach Sławska nie przekraczały 1300 m n.p.m., a były nimi Wysoki Wierch, Zielony Wierch i Trościan. Sławsko było też dużo biedniejsze od Worochty, Jaremcza czy Delatyna. Miało nieliczne okazałe budowle, wśród których wyróżniała się zdecydowanie willa znanej lwowskiej rodziny Tyrowiczów - właścicieli firmy kamieniarskiej.

Tragedia Ludwika Ralskiego

Sławsko trafiło na pierwsze strony polskich gazet wczesną wiosną 1931 roku. A stało się to za sprawą tragedii, której ofiarą padł znany narciarz, zawodnik wyczynowy klubu Czarni Lwów, Ludwik Ralski (1907-1931) - syn właściciela sklepów z konfekcją damską i męską w centrum Lwowa.

Ludwik Ralski wyróżniał się skłonnością do brawury, co w końcu przypłacił życiem. Tragedia rozegrała się 4 kwietnia 1931 roku.

Wiosna tego roku była wyjątkowo spóźniona. Zaczął się już kwiecień, a śnieg zalegał jeszcze nawet w niskich partiach gór. Ralski był studentem Wyższej Szkoły Handlu Zagranicznego we Lwowie.

Narciarstwo było jego pasją i jak mówili koledzy - sensem życia. Interesował się też fotografią. I to zbliżyło go do Adama Ambrożego Lenkiewicza (1888-1941) - jego nauczyciela, wybitnego fotografika, prezesa Lwowskiego Towarzystwa Turystycznego, który kochał górskie pasma Czarnohory i Gorganów i lubił tam przebywać. Jeżdżąc na nartach i wędrując po górach, wytyczał trasy turystyczne od Skolego poprzez Nadwórną, Worochtę i Jaremcze po Kosów. Był współtwórcą powstających tam sieci schronisk. Jako narciarz był też pionierem w popularyzacji tego sportu w Bieszczadach Wschodnich.

I właśnie u schyłku zimy 1931 roku Adam Lenkiewicz przystąpił do realizacji filmu propagującego narciarstwo.

W sobotnie przedpołudnie 4 kwietnia 1931 roku filmowano sceny szusowania na nartach na zboczu Wielkiego Wierchu w Sławsku. Brało w nim udział kilkudziesięciu narciarzy, głównie studentów. Wśród nich brylował Ludwik Ralski - znakomicie obeznany z miejscowym terenem i spełniający rolę instruktora.

Po zakończeniu zdjęć, około trzeciej po południu, Ralski ze swym przyjacielem, aktorem lwowskim Tadeuszem Przystawskim (1905-1978), który po wojnie zagrał w popularnym filmie "Czarci Żleb", i swoją sympatią - zawodniczką klubu sportowego Czarni - Tolą Niemczewską odłączyli się od głównej grupy i północnym stokiem postanowili zjechać w dół, aby jak najszybciej dostać się do pociągu odjeżdżającego ze Sławska do Lwowa.

Dzień był słoneczny i podtopiony, mokry śnieg tracił przyczepność do zbocza. W miejscu, w którym postanowiła zjechać trójka narciarzy, była znaczna stromizna z licznymi żlebami i rynnami śniegowymi.

Przygotowując się do zjazdu, Ralski wysunął się około trzech metrów do przodu przed swych przyjaciół i zaczął przypinać narty. I oto nagle stojącym z tyłu Niemczewskiej i Przystawskiemu ukazał się straszny widok: między nimi a Ralskim zaczął zapadać się śnieg.

Ogromny płat o czterdziestometrowej długości zaczął staczać się z zaskoczonym narciarzem w przepaść. Okazało się, że Ralski trafił na tzw. deskę śnieżną i poprzez jej zerwanie uruchomił potężną lawinę. Wstrzymani w pół kroku Niemczewska i Przystawski z przerażeniem, bez jakichkolwiek możliwości przeciwdziałania, oglądali z góry dramat Ralskiego, który w zwałach śniegu, rumowisku głazów i wyrywanych przez żywioł drzew i krzewów spadał w zawrotnym tempie w przepaść.

Gdyby wypadek zdarzył się kilka metrów dalej, Ralski miałby szansę ocalenia, gdyż mógłby się zatrzymać na jakimś krzaku lub drzewie - żleb w tym miejscu nie był szeroki. Niestety, los chciał inaczej.

Gdy zamilkł łoskot spadającej lawiny i opadł wzniecony przez nią śnieżny pył, obserwującym to wszystko bezradnie ukazał się widok śnieżnego kopca. Zaalarmowani tragedią pozostali uczestnicy ekipy filmowej rzucili się w dół na ratunek. Ale dysponowali tylko jedną łopatą. Szukając Ralskiego, próbowali odwalać śnieg posługując się nartami. Dopiero następnego dnia, o czwartej rano na miejsce tragedii dotarła ekipa ratunkowa, którą przyprowadził dr Emil Niedźwirski.

Ralskiego, niestety, nie uratowano. Wykopano go martwego po kilkunastu godzinach intensywnej pracy i to w momencie, gdy na miejsce tragedii przybyli jego rodzice, którzy - korzystając ze specjalnego zezwolenia - część drogi ze Lwowa do Sławska (ze względu na roztopy i zerwane powodziami mosty) przejechali samochodem po torach kolejowych. Śpieszyli w okolicznościach trudnych do opisania, z nadzieją, że pomogą uratować ukochanego syna.

Następnego dnia czołowe gazety lwowskie: "Wiek Nowy", "Kurier Lwowski", "Gazeta Poranna", "Słowo Polskie", "Dziennik Ludowy" na czołówkach zamieściły obszerne relacje pod wytłuszczonymi tytułami: "Tragiczny los syna znanego kupca lwowskiego", "Śmierć sportsmena", "Lwowianin Ralski zasypany lawiną"…

10 kwietnia 1931 roku na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie odbył się manifestacyjny pogrzeb Ludwika Ralskiego. Uczestniczyli w nim niemal wszyscy studenci Wyższej Szkoły Handlu Zagranicznego oraz członkowie klubu sportowego Czarni.

Nad grobem przemawiał prorektor tej uczelni prof. Kazimierz Ciesielski. Kilka miesięcy później na grobie Ralskiego wzniesiono piaskowcowy pomnik według projektu Janiny Reichert-Toth, na którym umieszczono relief przedstawiający szusującego po zboczu wśród świerkowych lasów narciarza. Jest to jedyny znany mi tego typu pomnik, który realistycznym obrazem informuje o tym, kim był ten, kto pod nim spoczywa.

Śmierć Ralskiego bardzo przeżył Adam Ambroży Lenkiewicz. Uważał, iż nie był zbyt stanowczy, by zabronić Ludwikowi ryzykownego zjazdu w kierunku dworca w Sławsku po zboczu, trasą nie sprawdzoną i - jak się okazało - wyjątkowo niebezpieczną.

Lenkiewicz przeżył Ralskiego o dziesięć lat. Wykonał setki fotografii przedstawiających m.in. krajobrazy Worochty, Jaremcza i Sławska, które znalazły się na wydawanych w wielkich nakładach widokówkach. Zginął z rąk Sowietów w czerwcu 1941 roku, okrutnie zamordowany w więzieniu na Łąckiego. Podobny los spotkał też rodziców Ralskiego, którzy jako "burżuje" zostali wywiezieni na Sybir i tam zmarli. Wojnę przeżyło rodzeństwo Ralskiego - siostra, Zdzisława, i starszy brat, Adam, którzy po wojnie zamieszkali we Wrocławiu.

Śmierć w kotle Breskuła i pod Howerlą

Dwa lata później, w 1933 roku, w Czarnohorze doszło do podobnej tragedii. Tym razem zginął zawodnik Pogoni Lwów Henryk Garapich.

Był synem właściciela majątku Cebrów pod Tarnopolem i bratankiem Pawła Garapicha (1882-1957) - byłego starosty tarnopolskiego, wojewody lwowskiego i ministra spraw wewnętrznych. Miał wówczas 26 lat. Świadkami tego wypadku byli Adam Zieliński i Roman Puchalski, którzy wtedy cudem uszli z życiem.

Na szczególną uwagę zasługuje tutaj Roman Puchalski (1906-1941), który był przyjacielem Garapicha, a jednocześnie oprócz narciarstwa uprawiał z powodzeniem lekkoatletykę, kochał góry i był zapalonym fotografikiem odnoszącym duże sukcesy jako artysta. Fotografował m.in. olimpiadę w Berlinie w 1936 roku, był świetnym portrecistą, uwiecznił na swych zdjęciach setki pejzaży górskich, kolegów narciarzy i z upodobaniem fotografował Lwów nocą i po deszczu.

Był bratem bardziej sławnego mistrza obiektywu - Włodzimierza Puchalskiego (1909-1979). Pochodzili z Mostów Wielkich z okolic Żółkwi. Roman niestety żył krócej - nie przeżył wojny. Został aresztowany przez Sowietów w Nadwórnej w 1939 roku i po długotrwałym więzieniu w Stanisławowie wywieziony do Magadanu w głąb Rosji, gdzie zmarł w nieznanych okolicznościach w 1941 roku.

Została po nim legenda wielkiego pasjonata. Jego kolega Wacław Müldner, również zawodnik Pogoni Lwów, napisał: "Było w nim coś z Longinusa Podbipięty w skromności i miłości przy wielkiej sile. Nie pozwalał niczego zabijać. Mawiał: Nie dałeś życia, nie masz prawa odbierać".

Był bohaterem licznych anegdot. Nazywano go "stryjkiem Puchałą", który "na śniadanie zjada bochenek chleba popijając litrem kawy". Bardzo przeżył śmierć swego kolegi. Uczestniczył w pogrzebie Garapicha na cmentarzu w Worochcie. Ten grób odnalazłem w sierpniu 2012 roku i spisałem z nagrobka umieszczoną pod nazwiskiem i datami życia narciarza sentencję: "Strzeżonego Pan Bóg strzeże" - jest to czytelna aluzja, że góry wymagają ostrożności i czujności.

Kolejnymi ofiarami lawin w Czarnohorze byli Lesław Chlipalski - 25-letni lekarz tuż po uzyskaniu dyplomu na Uniwersytecie Lwowskim - i 19-letni student tego uniwersytetu Andrzej Steusing - syn profesora Zdzisława Steusinga (1883-1952), po wojnie wybitnego higienisty wrocławskiej Akademii Medycznej.

Wypadek miał miejsce 29 grudnia 1936 r. o godzinie 15.00, gdy wskutek nagłego ocieplenia zeszły w kotle Breskuła dwie lawiny ośmiometrowej grubości i porwały zjeżdżających zboczem narciarzy. Dwaj inni, w tym młodszy brat Steusinga, Jan, w ostatniej chwili zatrzymali się i ocaleli. Poszukiwania zaginionych trwały dziewięć dni, zaangażowane w nich było wojsko (Strzelcy Kresowi ze Stanisławowa), robotnicy z tartaku w Worochcie i harcerze z pobliskiego obozu narciarskiego.

Ciała odnaleziono dopiero 7 stycznia 1937 roku. Kilka dni później odbył się ich pogrzeb na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Obu nieszczęśników złożono w jednym grobie, a na miejscu tragedii rodziny wystawiły krzyż upamiętniający to wydarzenie.

Listy kresowian

Ostatnie artykuły spowodowały kolejną lawinę listów. Nie mogąc na wszystkie odpowiedzieć, przepraszam niektórych z czytelników, że nawet nie byłem w stanie potwierdzić ich odbioru. Zapewniam jednak, że wiadomości zawarte w nich na pewno wykorzystam w przyszłej książce i będą przechowywane w moim prywatnym archiwum, które kiedyś - mam nadzieję - trafi do Ossolineum albo opolskiego Państwowego Archiwum.

Ze względu na ograniczone miejsce na łamach nto pozwolę sobie tu przytoczyć fragmenty niektórych listów posiadających wyjątkową wartość dokumentacyjną.

Płk pilot Jan Białowąs, absolwent dęblińskiej Szkoły Orląt, tarnopolanin, mieszkający obecnie w Końskowoli na Lubelszczyźnie, przysłał mi trzy swoje książki wspomnieniowe, a w dołączonym do nich liście napisał: Wszystko, co trafia do moich rąk, a wyszło spod Pana ręki, jest mi bliskie i czytam z przyjemnością.

Ostatnio dostałem artykuł "Tarnopolska diaspora". Jestem miłośnikiem Pana pióra, a głównie języka, bo czyta się z przyjemnością. Nie przedstawiam się, ponieważ wysyłam moje książki, w których zawarta jest moja droga życiowa.

Uwieczniłem w książkach swoją "małą ojczyznę", gdzie przeżyłem 17 lat. I chociaż byłem wywoływany imiennie przez kolegę szkolnego, z którym dzieliłem szkolną ławkę, to zdążyłem się ukryć na strychu i przeżyć mord wigilijny Ukraińców w 1944 r. (…) Czytając artykuł Pański, przypomniałem sobie o fortelu zastosowanym przez wycofujących się Niemców z Tarnopola, po jego zdobyciu przez Rosjan. Otóż Niemcy celowo zostawili na stacji kolejowej wódkę i spirytus. Rosjanie wiadrami roznosili po oddziałach i upijali się. Po 2-3 godzinach Niemcy wrócili i wszystkich rozstrzelali oraz umocnili się na kilka tygodni. Dowódca rosyjskiej dywizji i jego zastępca do spraw politycznych zostali za to rozstrzelani.

W artykule podał Pan nazwiska nauczycieli, którzy ukończyli Studium Nauczycielskie w Tarnopolu.

Był wśród nich Bazyli Chabin (1901-1990). Jestem uczniem Aurelii i Bazylego Chabinów. Pani Chabinowa była moją nauczycielką od 2 do 5 klasy. Byli wspaniałymi nauczycielami i wychowawcami.

Swoją wychowawczynię zapamiętałem, bo nam, Polakom, obniżała stopnie z języka polskiego, ponieważ twierdziła, że rozmawiamy lepiej po ukraińsku niż po polsku. To ona spowodowała, że zaczęliśmy czytać polskie książki, a szczególnie Trylogię Sienkiewicza.

Chabinowie pochowani są nie w Opolu, ale w Kluczborku. Uczestniczyłem w pogrzebie swojej Wychowawczyni. Bardzo dużo zawdzięczam wychowawcom i nauczycielom, którzy uczyli w Ihrowicy. Przez całą wojnę nie uczęszczałem do szkoły. Ponownie naukę wznowiłem już jako dorosły w Polsce Ludowej, kiedy była walka z analfabetyzmem.

Przeskoczyłem 6, 7, 8 i 9 klasę, będąc już oficerem - instruktorem pilotażu w Dęblinie. To była ciężka praca. Ale w tym czasie był też wielki pęd do nauki młodych ludzi ze wschodu, którzy przeżyli wojnę i nie dorównywali wiedzą swoim rówieśnikom w powojennej Polsce.

Uważam, że największym skarbem, który wynieśliśmy z kresów, to są nasi ludzie. Tyle młodzieży nam wymordowała UPA. Tylko w samej Ihrowicy ponad 30. Dzieci. Przepraszam, Panie Profesorze, że piszę o tych sprawach, ale uważam, że są one ważne dla Kresowiaków. Ubolewam, że nas, Kresowiaków, nasze władze ignorują, ponieważ wszelkimi sposobami wycisza się prawdę o mordach UPA, chociaż najwyżsi dostojnicy w naszym państwie są z wykształcenia historykami.

Od prof. Jerzego Dudy z Opola otrzymałem list z konkretnymi poprawkami i informacjami. Oto jego fragment: Z uwagą przeczytałem kolejną część fascynującej opowieści o Samborze. Ma być Maria (a nie Ewa) Keffermüller (1887-1983), urodzona w Żółkwi, była matką Bolesławy (1910-1991), urodzonej w Buczaczu, żony dra Adolfa Stanisława Kornguta.

Po wojnie zamieszkali wspólnie w Kluczborku przy ulicy Chopina. Należeli do pionierów kluczborskiej oświaty. Maria była nauczycielką matematyki i fizyki w Szkole Podstawowej nr 3, Bolesława Korngut uczyła języka polskiego w Szkole Podstawowej nr 1, a Adolf Korngut był nauczycielem języka łacińskiego i logiki w Liceum Ogólnokształcącym, w latach 1959-1968 dyrektorem Liceum.

Przez "ich ręce" przeszli praktycznie wszyscy młodzi kluczborczanie, ich wkład w wychowanie pokoleń był przeogromny, już za życia byli legendą miasta i Ziemi Kluczborskiej. O wdzięczności do Ich dzieła świadczą nigdy nie gasnące znicze na ich grobach na kluczborskim cmentarzu.

Prorektor opolskiej Wyższej szkoły Zarządzania i Administracji dr Witold Potwora napisał: Z dużym zaciekawieniem przeczytałem artykuł o Samborze i jego mieszkańcach. Tak się składa, że moja mama urodziła się (1935) w Biskowicach koło Sambora. Po wojnie mama wraz z całą rodziną zamieszkała w miejscowości Gadzowice koło Głubczyc.

Zdaje się, że większość mieszkańców tej wioski to byli mieszkańcy Biskowic. Wielu potomków mieszkańców Sambora i okolicznych wiosek mieszka również w Gołuszowicach i Równem. Moja mama, jak wynika z Pana artykułu, dość dobrze wpisuje się w schemat postaw samborzan. Podobnie jak niektórzy bohaterowie Pana tekstu, także została nauczycielką, była m.in. dyrektorką Szkoły Podstawowej nr 1 w Głubczycach. Co ciekawe, nauczycielkami zostały również jej siostry - jedna z nich jest absolwentką naszej WSP.

Dyrektor stoczni Wacław Wachułka, mieszkający obecnie w Gdyni, przesłał mi znakomite informacje o jego samborskiej rodzinie, która po 1945 roku znalazła się w Opolu. Jego ojciec, Antoni Wachułka, był po wojnie kuratorem oświaty w Opolu - zginął tragicznie w 1965 roku w Tatrach, matka, Wanda, była kierowniczką szkoły, a ich syn, Bogusław, prowadzi w Opolu pracownię architektoniczną. Dzięki takim informacjom rozbudowuję sagi rodzinne Kresowian i wszystkie one w przyszłości trafią do kolejnych tomów "Kresowej Atlantydy". Fragmenty innych listów będę cytował co pewien czas. Dziękuję za pomoc.

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska