Moje Kresy. Powrót do Kałusza

Archiowum autora
Seńczukowie: Stanisław – naczelnik stacji w Kałuszu, jego żona, Helena, z domu Czyżówna, i syn Witold – po wojnie profesor toksykologii Akademii Medycznej w Poznaniu.
Seńczukowie: Stanisław – naczelnik stacji w Kałuszu, jego żona, Helena, z domu Czyżówna, i syn Witold – po wojnie profesor toksykologii Akademii Medycznej w Poznaniu. Archiowum autora
Moi czytelnicy jak płetwonurkowie "penetrują dno Oceanu Atlantyckiego" i wydobywają okruchy zatopionej kresowej Atlantydy. I wspólnie z mozaiki odnalezionych szczątków dawnej, kunsztownej konstrukcji odtwarzają kształt zasnutej mgłą niepamięci krainy naszych przodków.

Przerywam na czas wakacji mój cykl kresowy. Z notesem podręcznym, magnetofonem i aparatem fotograficznym ruszam na Wołyń, Podole i Huculszczyznę, aby przywieźć nowy, świeży i wiarygodny materiał dokumentacyjny do przyszłych artykułów i kolejnych tomów książki.

W czasie tych wakacji zredaguję też kolejne dwa tomy "Kresowej Atlantydy", w których będą historie Zaleszczyk, Kosowa, Chodorowa, Kałusza, Kołomyi, Stryja, Sambora i Nadwórnej. Gdybym wcześniej nie publikował na łamach NTO fragmentów przyszłej książki, to wiele faktów nie ujrzałoby światła dziennego.

Oto przykład: przed kilkoma miesiącami opublikowałem dwa artykuły o Kałuszu pt. "Kałusz - miasto dzwonów" i "Ludzie Kałusza". W następstwie tych tekstów od pani Romany Starzyk-Kotwińskiej, obecnie mieszkającej w Nysie, i pana prof. Witolda Seńczuka - wybitnego polskiego toksykologa oraz długoletniego dziekana i prorektora Akademii Medycznej w Poznaniu - otrzymałem znakomite wspomnienia i ilustracje z prywatnych zbiorów rodzinnych. Oto zupełnie dotychczas zapomniane dwie historie wiążące się z Kałuszem.

Jasnowidzka Waleria Sikorzyna

Do zmitologizowanych postaci związanych z Kałuszem - na co zwróciła mi uwagę pani Irena Starzyk-Kotwińska - należy Waleria Sikorzyna (1901-1975).

Była to córka Eleonory i Józefa Hładków. Jej ojciec miał zdolności literackie. Pisał sztuki dla młodzieży. Prowadził teatrzyki szkolne. Adaptował dla potrzeb scenicznych w gimnazjum w Kałuszu powieści Orzeszkowej, Prusa i Żeromskiego. Waleria zasłynęła w przedwojennym Kałuszu jako jasnowidzka.

Gdy wyszła za mąż za trenera piłki nożnej klubu TESP-Kałusz Mieczysława Sikorę, ku zaskoczeniu kibiców trafnie przewidywała wyniki meczów, które rozgrywała drużyna męża. Następnie zaczęła ostrzegać właścicieli posesji przed grożącymi im pożarami i kradzieżami.

Ci, którzy się ubezpieczyli, a tak zrobiły rodziny Jacyków, Widepuhlów i Feifrów, twierdzili później, że gdy stali się ofiarami złodziei, pogorzelcami, to odzyskali część majątku od towarzystw ubezpieczeniowych, bo posłuchali ostrzeżeń "nawiedzonej Walerki".

Szczyt popularności w Kałuszu Waleria Sikorzyna osiągnęła, gdy dwaj inżynierowie z kopalni soli, Dębiczka i Niewiadomski, nie słuchając jej ostrzeżeń o grożącej im śmierci w wypadku drogowym, kilka dni po tej przepowiedni wyprawili się na motocyklach do pobliskiego Wojniłowa.

I tam w biały dzień, przy dobrej pogodzie rozbili się na drzewie, ponosząc śmierć na miejscu. Po mieście rozeszła się wówczas pogłoska, że Waleria jest dewiantką i ma konszachty z nieczystymi siłami. Taką opinię począł głosić miejscowy proboszcz.

Aby zaprzeczyć rozchodzącym się plotkom, zaniepokojony Mieczysław Sikora wysłał żonę do Lwowa do psychiatry, który po badaniach uznał ją za normalną. Wówczas to Waleria poznała osobiście pochodzącego z Tarnopola parapsychologa Józefa Świtkowskiego (1876-1942), profesora Uniwersytetu Lwowskiego.

Od niego dowiedziała się, że jest obdarzona "iskrą bożą" i otrzymała książki jego autorstwa, m.in. "Droga w światy nadzmysłowe" oraz "Okultyzm i magia w świecie parapsychologii". Świtkowski stał się jej ojcem duchowym. Waleria uwierzyła wówczas, że ma zdolności do proroczych wizji i emanuje promieniami uzdrowieńczymi.

W 1938 r. Kałusz i okolice obiegła wieść o nowym proroctwie Walerii Sikorzyny. Oznajmiła wówczas przed kościołem, po mszy, że ukazał się jej we śnie sam marszałek Piłsudski i mianując ją swoim żołnierzem, nakazał jechać do Warszawy z ostrzeżeniem dla Edwarda Rydza-Śmigłego, że wkrótce wybuchnie wojna.

W Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych nie chciano jej przyjąć. Dzięki nieustępliwości udało się jej w końcu dotrzeć do adiutanta marszałka Rydza-Śmigłego, rotmistrza Edwarda Mańkowskiego, który spotkał się z nią dwukrotnie.

Wsłuchując się w proroctwo, polecił jej wykreślić na mapie linię przyszłego frontu oraz kierunek uderzenia wroga. Zapisał też podaną przez nią datę (1 września 1939 roku) rozpoczęcia wojny i czas jej trwania (sześć lat).

Mańkowski wiedział, że Rydz-Śmigły ma słabość do różnych jasnowidzów, bo w Brzeżanach jedna z chiromantek, gdy był gimnazjalistą, przepowiedziała mu wielką karierę wojskową. Walerii Sikorzynie nie dano wiary. Ale polecenie, które miała rzekomo od samego Piłsudskiego, spełniła. A potem... wszystko się sprawdziło.

Okoliczności tragicznego upadku Polski i przegranej przez Rydza-Śmigłego wojny sprzyjały tworzeniu się takich legend. I Waleria Sikorzyna miała w tym swój poważny udział.
Po zajęciu Kałusza Sowieci wywieźli Walerię Sikorzynę razem z jej sąsiadami pod Archangielsk.

Ciężko doświadczaną grupę zesłańców podtrzymywała na duchu opowieściami o widzeniu orła białego, który miał spełniać ciągle rolę puklerza ochronnego. W sierpniu 1941 roku zebrała od wszystkich resztki przechowywanej biżuterii, pojechała na stację Piniug i załatwiła wagon, którym Sybirakom z Kałusza udało się dojechać do Uzbekistanu i dołączyć do Wojska Polskiego, które ewakuowało się na Bliski Wschód.

Tam, opiekując się polskimi dziećmi, pracowała w sierocińcach i służyła w ochotniczych formacjach kobiecych Wojska Polskiego w Palestynie. Żołnierzom-tułaczom, niepokojącym się o losy swych najbliższych pozostających w kraju czy na syberyjskich szlakach, niosła swoją wizjonerską działalnością wiele ulg i pociechy.

Zasięgali jej rady podobno nawet dowódcy Wojska Polskiego na Zachodzie, m.in. gen. Władysław Anders, gen. Bronisław Duch, gen. Michał Tokarzewski-Karaszewicz, gen. Zygmunt Szyszko-Bohusz.

Po wojnie Waleria Sikorzyna osiadła w Londynie. Jej dom przy Cranwich 68 stał się miejscem, do którego ściągały tłumy dotkniętych nieszczęściem ludzi, głównie polskich emigrantów, ale też Anglików.

Zyskała bowiem opinię uzdrowicielki. Przychodzili do niej nieszczęśliwcy, aby ukoić tęsknotę, pozbyć się depresji i chandry. "W jej domu - czytamy w jednej z relacji - życzliwość wyglądała z każdego kąta.

Pani Waleria nie brała ani grosza, chociaż nie wiedziała nigdy, czy na obiad starczy. Przyjmowała każdego, kto się do niej zwrócił, po wcześniejszym ustaleniu terminu. Leczenie odbywało się każdego popołudnia w dwóch albo w trzech turach po trzydzieści osób w każdej. Tyle pomieścić zdołał jej londyński salonik".

Miała pełne walizki listów dziękczynnych. Były na nich nazwiska polskich oficerów i ich rodzin, pisarzy emigracyjnych, poetów, polityków. Wielu dziękowało jej za uzdrowienie, za odzyskanie wzroku, pozbycie się guza na mózgu, cofnięcie się choroby nowotworowej, stanu depresji itp. Była podobno sprawczynią cudownego odzyskania zdrowia przez żonę gen. Bronisława Ducha, której w szpitalu wieszczono rychłą śmierć.

W 1984 roku Wacław Korabiewicz (1903-1994), lekarz, poeta, reportażysta, poświęcił jej książkę pt. "Serce w dłoniach - opowieść biograficzna o Walerii Sikorzynie", w której szczegółowo opisał wizjonersko-uzdrowicielską działalność jasnowidzki z Kałusza.

Gdy zmarła w Londynie 19 listopada 1975 roku, uroczystość pogrzebową celebrował kardynał Władysław Rubin w otoczeniu ośmiu księży i nieprzebranych tłumów emigrantów polskich. Trumna okryta była flagą narodową.

W londyńskim kościele św. Andrzeja Boboli, tym sanktuarium polskiej emigracji, umieszczono tablicę poświęconą słynnej kałuszance z napisem: "Waleria Sikorzyna - wyróżniona Bożym darem jasnowidzenia, rozpoznawania i leczenia chorób - życiem ofiarnym jak płomień jaśniejąc, niosła pomoc i ulgę bliźnim w ich cierpieniach ciała i duszy w wiernej służbie Bogu i Polsce. W imieniu wdzięcznych serc Komitet Uczczenia Jej Pamięci".

Waleria Sikorzyna była w Kałuszu koleżanką szkolną Michaliny Starzyk, której córka, Romana Starzyk-Kotwińska, po przeżyciach syberyjskich i latach spędzonych w sierocińcach oraz szkołach Bliskiego Wschodu (m.in. w słynnym Isfahanie), osiadła po wojnie w Nysie na Śląsku, krzewiąc pamięć o swej wybawczyni z "nieludzkiej ziemi".

Romana Starzyk-Kotwińska jest autorką interesujących wspomnień pt. "Monidło i Asterka" z lat kałuskich oraz z pobytu na Syberii. Jej ojcem był Jan Starzyk (1900-1977) - legionista, pracownik kałuskiego TESP-u i utalentowany skrzypek, który po aresztowaniu przez Sowietów i pobycie na Syberii przeszedł cały szlak z armią gen. Andersa: walczył pod Tobrukiem, El Almaine, Monte Cassino, Anconą i Bolonią, a po wojnie osiadł w Nysie, gdzie pracował jako magazynier w Zakładach Urządzeń Przemysłowych.

Seńczukowie

Kałusz był ważnym węzłem kolejowym. Wiązało się to z dużą produkcją nawozów potasowych wytwarzanych w tych okolicach. Liczące setki ton produkty kałuskich kopalni potasu wysyłane były tylko drogą kolejową.

W 1932 r. naczelnikiem stacji w Kałuszu (po wygraniu konkursu) został Stanisław Seńczuk (1899-1997).

Pochodził ze Stanisławowa, gdzie skończył Seminarium Nauczycielskie, ale za namową przyjaciół, zamiast jako nauczyciel iść do pracy w gimnazjum, trafił na kolej, zwabiony popularnym wówczas hasłem: "Kto ma w głowie olej, ten idzie na kolej". Kolejarze należeli w tym czasie do elity pracowniczej: byli dobrze opłacani, nosili atrakcyjne mundury i korzystali z bezpłatnych biletów dla całej rodziny.

Stanisław Seńczuk po odbyciu stażu w Stanisławowie pracował kolejno na stacjach w Nadwórnej, Delatynie i Bukaczowcach. Awans na kierownika dużej stacji w Kałuszu był jego sukcesem. Gdy obejmował to stanowisko, dworzec kałuski nosił jeszcze wyraźne ślady zniszczeń z czasów I wojny światowej.

Nowy naczelnik włożył wiele wysiłku i emocji, aby zdobyć w centrali odpowiednie fundusze w celu kompleksowej odbudowy zabudowań dworcowych. Przy okazji wybudował boisko sportowe i krytą strzelnicę. Było to zgodne z ówczesną ideą i praktyką, kolejarze musieli dbać o kondycję fizyczną, bo w chwili zagrożenia państwa mieli obowiązek obrony ojczyzny.

Stanisław Seńczuk bliski był już finalizacji odbudowy dworca, gdy wybuchła II wojna światowa i do Kałusza weszli Rosjanie. Pierwszą ich decyzją związaną z koleją było zwołanie wszystkich pracowników tej instytucji przed budynkiem dworcowym i postawienie naczelnika przed "sądem ludu pracującego".

Nieoczekiwanie, wbrew przewidywaniom komisarzy, "lud" obronił naczelnika stacji, co spowodowało odroczenie "sprawy" do czasu "zebrania odpowiednich dokumentów". Do drugiej "rozprawy" już nie doszło, bo Stanisław Seńczuk ukrył się i w ten sposób przetrwał okupację sowiecką, a później niemiecką.

Z Kałuszem związana jest biografia jego syna, Witolda Seńczuka (rocznik 1925) - wy-bitnego polskiego toksykologa, twórcy największej w Polsce katedry toksykologii, którą stworzył od podstaw w Akademii Medycznej w Poznaniu, uczelni, w której był też dziekanem i przez 9 lat prorektorem. Stworzył tam swoją szkołę: wypromował 32 doktorów i 6 profesorów belwederskich. Przez kilka lat był też przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Toksykologicznego.

Prof. Witold Seńczuk lata młodzieńcze spędził w Kałuszu, uczęszczając do tamtejszej szkoły im. Króla Jana III Sobieskiego, która mieściła się w okazałym budynku. Dyrektorem tej dobrze zorganizowanej placówki był Onufry Kurdydyka - starszy już w tym czasie nauczyciel o surowym, wzbudzającym respekt wyglądzie. Ale w opinii jego uczniów, uważany za łagodnego i sympatycznego wychowawcę.

Wspomnienia prof. Witolda Seńczuka z jego lat sztubackich, który po ukończeniu szkoły podstawowej trafił do Prywatnego Koedukacyjnego Gimnazjum i Liceum, dowodzą, że średnie szkolnictwo II Rzeczypospolitej było na dobrym poziomie.

Do nauczycieli prof. Seńczuka należeli rzeczywiście znakomici pedagodzy, m.in.: dr Natan Spiegel - łacinnik, który wcześniej był pracownikiem Uniwersytetu Lwowskiego, a łaciny uczono 4 godziny tygodniowo.

Spiegel spowodował, że ten niezbyt już wówczas atrakcyjny język młodzież kałuska polubiła. Języka niemieckiego uczyła świetna germanistka Anna Grün, historii - dr Hirschlergowa, fizyki i chemii - P. Malinowska, a biologii - prof. Adam Tradzikowski, szczególnie lubiany przez gimnazjalistki, bo oprócz walorów dydaktycznych miał szarmancki sposób bycia, w ubiorze był elegancki i wyróżniał się urodą.

W ogóle nauczyciele dbali wówczas o elegancję ubioru i uprawiali swój zawód z pasją. W szkołach kałuskich uczyło dwóch wybitnych polonistów. Byli to profesorowie Stanisław Piekut i Stanisław Potoczek.

Różnili się charakterami, ale wyróżniały ich charyzmatyczne osobowości: Stanisław Piekut - nauczyciel o wieloletnim stażu dydaktycznym, wyrażał swe opinie w sposób bardzo wyważony, natomiast Stanisław Potoczek był emocjonalny.

Zadziwiali wspaniałą pamięcią. Potrafili godzinami cytować wiersze i opowiadania, nie zaglądając do no- tatek. Gdy do Kałusza weszli Rosjanie, prof. Piekut, lękając się aresztowania, podjął próbę ucieczki na Węgry. Niestety, wpadł w ręce enkawudzistów i kilka lat spędził na Syberii, skąd wydostał się z armią Andersa. Po wojnie był wykładowcą języka polskiego na uniwersytetach w Rzymie i Neapolu. W 1986 roku wydał w Londynie swe wspomnienia pt. "Pod krwawym niebem", gdzie znajduje się fragment poświęcony jego kałuskim latom.

W ówczesnej edukacji ogromną rolę spełniało harcerstwo, prawdziwa szkoła praktyczności i koleżeństwa. W rozwoju kałuskiego harcerstwa wielkie zasługi położył Ratyński. On to był organizatorem licznym obozów, wypraw i rajdów harcerskich nie tylko w okolice Kałusza i pobliskie pasma górskie Gorganów, ale też do Rumunii.

We wspomnieniach prof. Witolda Seńczuka zachował się obraz pierwszych dni wojny w Kałuszu i bombardowań tego miasta. Mieszkał z rodzicami w pobliżu dworca, który był szczególnym celem ataków niemieckiej Luftwaffe, ale jak pisze w swych wspomnieniach, dzięki temu, że "Hitler wysłał na Kałusz niedoświadczonych albo niedouczonych lotników", dworzec - tak pieczołowicie odbudowywany przez jego ojca - przetrwał bombardowania.

Samoloty atakowały go z niskiego pułapu, mimo to bomby nie trafiały w główny budynek i parowozownie, bo gdyby tak było, skończyłoby się to masakrą. Eksplodowały na pobliskich polach.

Wiceburmistrzem w Kałuszu był wówczas E. Straus - z wykształcenia nauczyciel, prezes Strzelca należący do licznej społeczności byłych kolonistów niemieckich, którzy osiedlili się wokół miasta. Kiedy zaczęły się bombardowania Kałusza przez Niemców, Straus był odpowiedzialny za obronę przeciwlotniczą miasta i ogłaszanie alarmów.

Z racji jego niemieckiego pochodzenia zaczęto go podejrzewać, że opóźniał alarmy, sprzyjając Niemcom. Były w tym znamiona prawdopodobieństwa, bo gdy do Kałusza weszli Rosjanie, oświadczył, że jest Niemcem i został przez NKWD wypuszczony i odesłany za San. Przypomnijmy, że burmistrz Wacław Fiedler, też z pochodzenia Niemiec, oświadczył wówczas, że jest Polakiem, co przypłacił życiem. Oto kontrastowy przykład ludzkich wyborów w trudnych czasach.

Po wojnie Seńczukowie musieli opuścić Kałusz. Początkowo zatrzymali się w Nowym Sączu, gdzie Witold zdał egzamin maturalny, a później trafili do Poznania. Stanisław Seńczuk stawił się na żądanie władz do odbudowy polskiego kolejnictwa. Początkowo został wysłany do Szczecina. Pojechał tam z synem, Witoldem. Jechali trzema wagonami osobowymi pełnymi kolejarzy.

Na całej trasie z Poznania do Szczecina nie było wówczas jeszcze ani jednej stacji obsadzonej przez polskie załogi. Wszędzie były posterunki sowieckie. Gdy dotarli do Szczecina, miasto się jeszcze dopalało.

Wszędzie widać było ślady wojny. Nie było prądu. Nie było tam jeszcze w ogóle Polaków, natomiast niemal na każdym kroku grasowali żołnierze sowieccy, którzy przygotowywali się do powrotu do domu. W pamięci Witolda Seńczuka zachował się obraz nocnych pijatyk żołnierzy sowieckich i ich rabunków. Zabierali wszystko, co dało się wynieść. Panowało wśród nich wówczas totalne rozprzężenie. Nikt nie panował nad tym bezhołowiem. Był to czas licznych gwałtów i niegodziwości.

Po pewnym czasie Seńczukowie wrócili do Poznania, wiążąc się z tym miastem na stałe. Stanisław Seńczuk był żonaty z Heleną Czyżówną (1897-1980), stanisławowianką, spowinowaconą z Jaworskimi - właścicielami odlewni żeliwa. Jeszcze dzisiaj w Stanisławowie można napotkać na ulicach żeliwne włazy do studzienek kanalizacyjnych sygnowane przez odlewnię Jaworskich. Po wojnie ich potomkowie osiedli w Poznaniu i Opolu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska