Moje Kresy. Powrót do Zaleszczyk

Archiwum autora
Od lewej: Helena Klepacz z domu Ferens, Jerzy Ginter Ferens i Barbara Ferens-Juras - żona prezesa sądu w Tarnowie - podczas spaceru w Zaleszczykach. Fotografia ze zbiorów Jacka Klepacza z Opola.
Od lewej: Helena Klepacz z domu Ferens, Jerzy Ginter Ferens i Barbara Ferens-Juras - żona prezesa sądu w Tarnowie - podczas spaceru w Zaleszczykach. Fotografia ze zbiorów Jacka Klepacza z Opola. Archiwum autora
Do księgarń w całej Polsce wchodzi III tom mojej "Kresowej Atlantydy" - historii i mitologii około 200 miast, które straciła Polska w wyniku zmiany granic w 1945 roku. Tym razem jest to wyprawa do pięciu miejscowości: Zaleszczyk, Kosowa, Chodorowa, Kałusza i Abacji.

Otwierający książkę rozdział poświęcony jest Zaleszczykom. Pisałem już o tym mieście w nto w ramach cyklu "Moje Kresy" w pięciu odcinkach.

Na tych łamach ukazało się w sumie 30 stron o sławnym kurorcie w najcieplejszym mieście przedwojennej Polski. Ale w książce jest 80 stron. Skąd taka różnica?

Otóż jest to następstwo recepcji tekstu, który wcześniej był opublikowany w wersji gazetowej. To jest też moje dobrodziejstwo, że dzięki kontaktom telefonicznym i listownym z czytelnikami mogłem otrzymać tak dużo informacji, że właściwie potroiłem te wiadomości o Zaleszczykach, które prezentowałem czytelnikom nto przed rokiem.

Nowe odkrycia, nowe ustalenia

Najważniejszym jest fakt, że tym merytorycznym informacjom towarzyszyły fotografie wydobyte z szuflad rodzinnych archiwów. I one stanowią obecnie rewelacyjną wartość III tomu "Kresowej Atlantydy".

We wstępie do tego tomu napisałem, że moi czytelnicy jak płetwonurkowie penetrują dno Oceanu Atlantyckiego i wydobywają okruchy zatopione kresowej legendy i wspólnie z mozaiki odnalezionych szczątków dawnej, kunsztownej konstrukcji odtwarzają kształt zasnutej mgłą niepamięci krainy naszych przodków.

Gdybym wcześniej nie publikował tych tekstów, czasem jeszcze niedopracowanych, z mimowolnymi błędami i uproszczeniami, wiele faktów oraz fotografii, które tworzą teraz kształt merytoryczny, i nie waham się stwierdzić - artystyczny III tomu "Kresowej Atlantydy", nie ujrzałoby światła dziennego. Zostałyby w szufladach, kufrach i skrzyniach oraz w pawlaczowych skrytkach. Zabraliby je z sobą w zaświaty odchodzący prawem zegara biologicznego ostatni świadkowie i mieszkańcy ziem kresowych.

Jestem wdzięczny lwowiance, wybitnej publicystce, szefowej Rady Etyki Mediów, pani Magdalenie Bajer, która na łamach "Forum Akademickiego" w czerwcu 2013 roku, recenzując pierwsze tomy "Kresowej Atlantydy" i odczytując moje intencje, napisała: Nie będzie panegiryczną hiperbolą nazwanie Stanisława Sławomira Niciei najpierwszym dzisiaj lirnikiem dawnych polskich Kresów. (…) Pierwsze tomy "Atlantydy" są wyrazem dojrzewającej metody przedstawiania dziejów, polegającej na nasycaniu historycznej opowieści elementami biografii jej bohaterów i uczestników.

To jest właśnie charakterystyczne dla dumek i ballad dawnych lirników. Prof. Stanisław Nicieja bywa nazywany biografistą, co jest stwierdzeniem nader trafnym, ale zbyt ciasnym dla wyrażenia jego szczególnej umiejętności odkrywania i pokazywania czytelnikom zapomnianych postaci, które wywarły znaczący wpływ na rozwój cywilizacyjny, kulturalny Kresów i całej Polski.

Są to słowa bardzo mi pochlebiające i dające satysfakcję za niemal trzydzieści lat ciężkiej pracy nad dokumentowaniem dziejów ziem wykluczonych z granic obecnego państwa polskiego, ale też mobilizujące i nakazujące kontynuowanie dzieła.

Było i jest moim pragnieniem działanie na rzecz zachowania śladów polskiego losu na rozległej przestrzeni od Zaleszczyk i Śniatyna na południu po Wilno i Nowogródek na północnym wschodzie.

Nie słabnie we mnie wiara i przekonanie, że uda mi się przedstawić dzieje 200 miast, które zostały poza granicą wschodnią Polski wytyczoną w Jałcie w 1945 roku przez Wielką Trójkę: Stalina, Churchilla, Roosevelta. Zbyt długo na ten temat panowało w historiografii polskiej milczenie.

Dobrze więc się stało, że od kilkunastu lat mogę działać w dużym kręgu osób, które pragną to milczenie przełamać i wprowadzić do historiografii polskiej specyficzny smak i aromat Kresów Wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, gdzie ludzie nie tylko cierpieli i ginęli z rąk okrutnych oprawców, ale też żyli szczęśliwie, godnie i mądrze, tworzyli dzieła wielkie i szlachetne.

Szosa zaleszczycka

Zaleszczyki wpisały się tragicznie w historię upadku II Rzeczypospolitej, tędy bowiem we wrześniu 1939 roku ciągnęły w kierunku granicy rumuńskiej, na most nad Dniestrem, dziesiątki tysięcy uciekinierów, szukających ratunku przed fizycznym unicestwieniem, które nieśli okupanci hitlerowscy i stalinowscy.

Na głównej drodze wiodącej ze Lwowa przez Tarnopol, Trembowlę i Czortków w kierunku granicy rumuńskiej, która wytyczona była na mostach w Kutach i Zaleszczykach, rozgrywały się sceny dantejskie.

Obok tłumów przestraszonych ludzi na furmankach, z tobołkami, plecakami i walizkami przemykały eleganckie limuzyny dygnitarzy państwowych, dyplomatów, artystów, kupców, biznesmenów. Tu i ówdzie przez tłum przedzierali się rowerzyści i motocykliści. Nie brakowało też przepełnionych do granic możliwości autobusów z omdlewającymi w ścisku pasażerami.

To w Zaleszczykach w połowie września 1939 roku granicę polsko-rumuńską przekroczył kard. August Hlond, prymas Polski, w towarzystwie nuncjusza papieskiego Filipa Cortesiego.

Był wówczas ranny odłamkami bomby. Uważał, że powinien osobiście poinformować papieża Piusa XI o bombardowaniu przez Luftwaffe obiektów cywilnych i dróg pełnych uciekinierów i tym samym ukrócić barbarzyńskie zachowania hitlerowców. Wiadomość o przekroczeniu granicy polsko-rumuńskiej w Zaleszczykach przez prymasa Polski spotkała się w kraju z ostrą krytyką.

Przeciwstawiano mu zachowanie metropolity krakowskiego kard. Adama Sapiehy, który postanowił pozostać w kraju i pełnić swe obowiązki duszpasterza w czasie okupacji, nie zważając na grożące mu osobiste niebezpieczeństwo.

Pisząc o kulisach przeprawy kard. Hlonda na stronę rumuńską, nie miałem oryginalnej ikonografii. I wówczas z pomocą przyszedł mi brzeski kolekcjoner, właściciel zakładu fotograficznego "Foto-Pionier" - Wiesław Kafel, który udostępnił mi unikatową, wykonaną przez jego ojca, Edwarda Kafla (1912-1976), fotografię wykonaną 10 czerwca 1947 roku w Brzegu, przedstawiającą prymasa Polski Augusta Hlonda w towarzystwie arcybiskupa Westminsteru - prymasa Anglii, kard. Bernarda Griffina.

Dzięki temu fotografia ta po raz pierwszy uzyskuje szeroki rezonans i przypomina zapomniany fakt o pobycie w Brzegu w 1947 roku dwóch wysokich europejskich hierarchów Kościoła katolickiego. Fotografia ta cudem przetrwała do naszych czasów. Przypadkowo nie skonfiskowała jej komendantura wojsk sowieckich w Brzegu.

W 1946 roku z atelier Edwarda Kafla zabrano całą dokumentację zdjęciową. Gdyby dzień wcześniej brat Edwarda Kafla nie wziął pudełka z negatywami potrzebnych mu zdjęć, w którym było również wspomniane zdjęcie kard. Hlonda, dziś byśmy go już nie oglądali.

Saga rodziny Klepaczów

Gdy III tom "Kresowej Atlantydy" trafił już do drukarni i nie można było nic nowego dodać, od dr Apolonii Klepacz - byłej senator RP w V kadencji Senatu (2001-2005), mojej koleżanki z Uniwersytetu, dowiedziałem się, że jej teść, Jerzy Ginter Klepacz (1914-1997), miał silne związki z Zaleszczykami i spędził tam swoją młodość.

W archiwum rodzinnym Klepaczów zachowało się kilkadziesiąt oryginalnych fotografii z tamtych czasów i okolic. Natychmiast postanowiłem dotrzeć do tych zbiorów. I znów odkryłem niezwykłą historię zaleszczycko-śląską.

Jerzy Ginter Klepacz, Ślązak z urodzenia, syn Ottona, miał dwa lata, gdy stracił ojca. I wówczas jego matka, Ślązaczka Gertruda (1895-1978) z domu Kügele (1893-1978), urodzona w Łanach Raciborskich, wyszła po raz drugi za mąż - za majora Wojska Polskiego Dionizego Tustanowskiego (1889-1941?), który odbywał służbę wojskową w Lublińcu. Było to po III powstaniu śląskim.

Pięć lat później Józef Piłsudski dokonał zamachu stanu w maju 1926 roku i Dionizy Tustanowski, będący w przeciwnym obozie politycznym, nie akceptując polityki Marszałka, został przeniesiony do rezerwy.

Osiadł wówczas w Zaleszczykach. Miał tam rodzinną willę i duży sad morelowy. Rodzina Tustanowskich była znana na Podolu i w Zagłębiu Borysławskim, bo w Tustanowicach miała szyby naftowe, a na Cmentarzu Łyczakowskim jest do dziś okazały rodzinny grobowiec w pobliżu głównego ronda, co było wyrazem zamożności.

Jerzy Ginter Klepacz, dzięki pomocy finansowej swego ojczyma, Dionizego Tustanowskiego, uczył się w seminariach nauczycielskich początkowo w Czortkowie a później w Kołomyi. Był uczniem dość żywiołowym i stwarzał problemy nauczycielom. Gdy wreszcie dostał patent nauczycielski, wyjechał na rodzinny Śląsk, do Koszęcina, w celu podjęcia pracy w szkole.

Tam związał się uczuciowo z koleżanką, nauczycielką Heleną Ferens (1911-1982). Na Śląsku obowiązywał wówczas w szkolnictwie celibat. Nauczycielki nie mogły wychodzić za mąż. Ten kuriozalny zakaz Sejmu Śląskiego z 1926 roku zlikwidował dopiero Sejm RP tuż przed wybuchem II wojny światowej.

Wykorzystując to, Jerzy i Helena natychmiast się pobrali i na swój miodowy miesiąc, sierpień 1939 roku, pojechali do Zaleszczyk. Zamieszkali w willi mjra Tustanowskiego. Przez cały miesiąc pławili się w rozkoszach życia w tamtejszym kurorcie: wylegiwali na Plaży Cienistej, słuchali i tańczyli modne wówczas fokstroty na parkietach przy kurortowych restauracyjkach. A lato tamtego roku było wyjątkowo gorące.

Do legendy rodzinnej weszło, że Jerzy Ginter Klepacz jako świetny tancerz stanął do konkursu tanecznego w Zaleszczykach w pensjonacie "Lido". Jego partnerką była sławna Loda Halama.

Nic dziwnego, że wygrali ten konkurs, otrzymując w nagrodę potężny tort.
Helena i Jerzy Klepaczowie - nauczyciele - wyjechali z Zaleszczyk do Koszęcina 28 sierpnia 1939 roku. Nowy rok szkolny był tuż-tuż, a w kraju właśnie ogłoszono mobilizację, bo wojna wisiała w powietrzu.

Jechali przez Tarnów, mając wyjątkowe szczęście, bo nim pociąg wtoczył się na peron, kilka minut wcześniej eksplodowała tam bomba podłożona przez niemieckiego sabotażystę Antoniego Guzego - członka niemieckiej mniejszości narodowej w Bielsku-Białej. Zostawił on w sali bagażowej dwie walizki wyładowane materiałami wybuchowymi.

Zginęło 20 osób, a 35 było rannych. Liczba ofiar byłaby dużo większa, gdyby na peron wjechał pociąg z Krakowa, który spóźnił się 8 minut. A ponadto kilka minut przed zamachem odjechał ze stacji wojskowy transport z wieloma żołnierzami. Jedna trzecia dworca tarnowskiego wyleciała w powietrze. Był to wynik działań niemieckiej V kolumny w Polsce.

Gdyby pociąg wiozący Klepaczów nie spóźnił się, kto wie, jaki byłby ich los. Oto rola przypadku w dziejach. W każdym razie Klepaczowie byli szczęśliwym małżeństwem. Mieli trójkę dzieci: Jolantę (rocznik 1942), po mężu Pachma - dziś emerytowaną profesor zootechniki Akademii Rolniczej w Krakowie; Krzysztofa (rocznik 1943) - ekonomistę, dyrektora do spraw kadrowych w hutach "Ferrum" i "Florian" w Katowicach; i Jacka (rocznik 1949) - prawnika po Uniwersytecie Wrocławskim.

Po wojnie Helena i Jerzy Klepaczowie pracowali w szkołach: do 1954 roku w Koszęcinie, a później do emerytury w Bzinicy Starej. Spoczywają na cmentarzu w Lublińcu.

Inaczej potoczyły się losy ich ojczyma w Zaleszczykach. Mjr Dionizy Tustanowski nie przeszedł mostu granicznego na Dniestrze, jak to zrobiło wielu żołnierzy polskich, udając się do Rumunii.

Po wejściu Sowietów do Zaleszczyk ukrywał się, ale w listopadzie 1939 roku któryś z miejscowych Ukraińców zadenuncjował go i major wpadł w ręce NKWD. Wywieziono go do Starobielska i tam podzielił los tysięcy polskich oficerów, których zabito później w lasku katyńskim bądź gdzieś pod Bykownią. Jego żona Gertruda z młodszym synem i córką Krystyną wróciła na Śląsk w okolice Lublińca i tam przeżyła wojnę.

Warto dodać, że jej drugi syn, Henryk Klepacz, który urodził się w 1916 roku (jako pogrobowiec), jest dziadkiem Aleksandra Klepacza - jednego z twórców i liderów zespołu rockowo-popowego Formacja Nieżywych Schabuff, któremu ogólnopolską popularność przyniosła piosenka "Chciałabym, chciała", będąca przez długie miesiące na czele list przebojów.

Ostatni gorący sierpień w polskich Zaleszczykach został pięknie opisany przez Janusza Majewskiego, reżysera i scenarzystę takich filmów jak. "C.K. dezerterzy", "Sprawa Gorgonowej".

Gdy pisałem III tom "Kresowej Atlantydy", nie miałem tych wspomnień w dyspozycji. A warto je przywołać ze względu na ich urodę stylistyczną i klimat opowieści. Mam nadzieję, że wejdzie w przyszłości do drugiego wydania książki. Majewski opisuje właściwie ten sam czas, kiedy w Zaleszczykach miodowe miesiące spędzają Helena i Jerzy Klepaczowie.

Byłem w Zaleszczykach jako ośmiolatek w upalnym, wspaniałym sierpniu pamiętnego roku 1939, w apogeum przedwojennego, złudnego dobrobytu i rozleniwiającego poczucia pokoju.

Rodzice grali w brydża na tarasie plażowej kawiarni o szumnej nazwie "Lido", drewniany stolik nakryli gazetą, żeby karty nie wpadały w szpary między listewkami blatu, a nudzący się chłopiec, przekrzywiając głowę, odczytywał fragmenty tytułów: "Minister Beck nie zamierza iść na kompromis z Hitlerem".

Ojciec podśpiewywał modny wówczas kuplecik Lopka Krukowskiego "Wąsik, ach ten wąsik" (…) Piasek na plaży był biały i parzył w stopy. Szeroki Dniestr płynął z dyskretnym poszumem, a na drugim brzegu przesuwały się małe figurki rumuńskich pograniczników. Kryli się za krzakami, żeby lornetować polskie letniczki w śmiałych kostiumach. [Warto pamiętać, że Zaleszczyki były pierwszym polskim miastem, gdzie otwarto plażę nudystów - S.S.N.] Letniczki zajadały się wspaniałymi brzoskwiniami z zaleszczyckich sadów i sok kapał na ich opalone dekolty.

Tuż przed wybuchem wojny Janusz Majewski z rodzicami wrócił do Lwowa. Ale gdy Niemcy zaczęli bombardować miasto, jego ojciec jako wysoki urzędnik Dyrekcji Poczt i Telegrafów we Lwowie otrzymał do dyspozycji pocztową furgonetkę marki Renault z misją wywiezienia ważnych akt urzędowych za granicę i razem z rodziną ruszył w kierunku Zaleszczyk.

Drogi były - wspomina Janusz Majewski - zatłoczone uciekinierami, kilka razy szofer zatrzymywał auto i uciekaliśmy do rowów ostrzeliwani z nurkujących sztukasów. Wieczorem dotarliśmy do celu. Na targu wciąż piętrzyły się piramidy owoców, z limuzyn wysiadały eleganckie panie z Warszawy i rzucały się na szyje przyjaciółkom: "Widziałaś? Rena uciekła mężowi, jest tu z pułkownikiem S.". Wieczorem wszystkie lokale były zatłoczone, spoceni kelnerzy biegali z platerowymi półmiskami. Orkiestry grały jak na "Titanicu".

Tak, Zaleszczyki były wówczas rzeczywiście polskim "Titanikiem". Tam tonęło i rozpadało się polskie państwo. Przez słynny most na stronę rumuńską przeszło około 100 tysięcy uciekinierów. Wśród nich był prymas Polski kard. August Hlond.

Przed dwoma tygodniami byłem w Zaleszczykach, kręcąc z polską telewizją film o tym niezwykłym miejscu i jego wyjątkowym miejscu w historii.

W ostatnich dniach dowiedziałem się też, że spod Zaleszczyk, ze wsi Kasperowce, pochodziła Maria Korytowska-Hoc (1930-2008) - matka profesora Stanisława Hoca, prawnika i długoletniego profesora Wydziału Prawa Uniwersytetu Opolskiego. Maria Hocowa po gehennie wojennej, gdyż jako dziecko została wywieziona na Sybir, po wojnie trafiła na Śląsk. Mieszkała w Bodzanowie koło Nysy. Była bardzo aktywną działaczką kół gospodyń wiejskich i stowarzyszeń sybiraków. Zmarła w Głuchołazach.

Ostatnio też dowiedziałem się, iż właścicielem pensjonatu "Adria" w Zaleszczykach był Wulf Einhorn - dziadek Ignacego Einhorna, prezesa Niepublicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej w Polanicy, specjalizującego się w usuwaniu kamieni nerkowych.

Z Zaleszczyk pochodziła też prof. Julia Radziszewska (1919-2008) - znawczyni epoki Odrodzenia, autorka m.in. monografii "Maciej Stryjkowski historyk-poeta", związana przez długie lata z Uniwersytetem Śląskim w Katowicach.

Z Zaleszczyk pochodziła również zmarła 14 lipca 2013 roku w wieku 94 lat Irena Zappé - wielce zasłużona dla powojennej polskiej społeczności we Lwowie nauczycielka. Za to, że uczyła języka polskiego, spotykały ją ciągłe szykany ze strony władz ZSRR. A ona była konsekwentna i nieugięta. Była legendarnym filarem polskiego Lwowa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska