Moje Kresy. Samborscy artyści

Zdjęcia archiwalne
Jan Cajmer - znakomity aranżer, twórca Orkiestry Tanecznej Polskiego Radia. Na zdjęciu z piosenkarką Haliną Kowalewską w studiu nagrań Polskiego Radia w Warszawie.
Jan Cajmer - znakomity aranżer, twórca Orkiestry Tanecznej Polskiego Radia. Na zdjęciu z piosenkarką Haliną Kowalewską w studiu nagrań Polskiego Radia w Warszawie. Zdjęcia archiwalne
Niemal każde miasteczko kresowe szczyciło się wybitnymi postaciami, które osiągnąwszy dojrzałość, poszły w świat i swoim talentem, dziełami i czynami wpisały się na karty historii Polski, Europy i Stanów Zjednoczonych. Takie postacie ma też Sambor.

Z Sambora pochodził wybitny polski eseista, krytyk literacki Artur Sandauer (1913-1989), który zasłynął nowatorstwem interpretacji literackich i bezkompromisowością.

Był autorem cyklów artykułów noszących znamienne tytuły - "Bez taryfy ulgowej" i "Dla każdego coś przykrego". Odgrywał w Polsce w latach 70.-80. XX wieku podobną rolę jak w Niemczech znany krytyk Marcel Reich-Ranicki. Mógł pomóc w karierze literackiej albo ją utrącić, wynieść albo pogrążyć. Bano się jego ataków i ceniono sobie wysoko jego uznanie.

Sandauer był też utalentowanym prozaikiem, autorem opowiadań, w tym z akcentami autobiograficznymi "Zapisków z martwego miasta". Wiele w tych opowiadaniach jest refleksji i obserwacji wyniesionych z rodzinnego Sambora, w którym mieszkał prawie 20 lat. Tam ukończył gimnazjum, przeżył lata młodzieńcze i wielką niespełnioną miłość do Stasi - córki swego polonisty Michała Słotwickiego. Miał kompleksy "człowieka z nizin".

W opowiadaniach Sandauera frapująco przedstawiona jest historia wyrywania się młodzieńca z dołów społecznych, z krainy ogromnej biedy do wielkiego świata literackiego. Historia dość charakterystyczna dla wielu polskich Żydów.

Sandauer wyrastał bowiem na pograniczu getta, które w Samborze mieściło się na tzw. Blichu (nazwa od tkaczy, którzy blichowali, czyli wybielali tam płótna). Jego dom rodzinny stał w dzielnicy Targowica. Zamieszkiwała tam głównie biedota, drobni rzemieślnicy, lumpenproletariat. Nieco wyżej, na wzgórzu, było Śródmieście - Rynek, gdzie mieszkało lepsze towarzystwo: kupcy, urzędnicy, nauczyciele.

"Dzielnica, w której mieszkam - pisał Sandauer - niższa od innych i upośledzona - zarówno ze względu na swoje położenie, jak i zaludnienie - jest niejako ściekiem całego miasta.

Tu ze wszystkich jego stron spływają arterie kanałów; tutaj - przez stanowiące granicę dwóch światów schodki - zdążają w porze roztopów świergotliwe strumyki. Tu taplają się w błocie dzieci; w oknach suszy się bielizna; anemiczne krawczynie stębnują na maszynach; kłapouchy - szewcy ze sztyftami w zębach klepią ujęte w śrubstak kolan obuwie.

Wszystko to, zanurzone w jakimś brązowym, tłustym sosie". Z tego świata nędzy można było wyjść schodkami prowadzącymi do rynku w świat elegancji i dobrobytu. W metaforycznym ujęciu Sandauera, wspinając się po tych schodkach fizycznie, człowiek wznosił się zarazem społecznie. Wchodził w barwny świat zdobnych kamienic, wybrukowanych ulic, willi utopionych w zadbanych ogrodach. W jednej z takich willi mieszkała jego pierwsza miłość, niedostępna córka profesora Michała Słotwickiego, dla której jako gimnazjalista pisał wiersze.

Artur Sandauer urodził się - jak pisał - "w domu już polskim, częściowo zateizowanym przez ojca", który był członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej. Ojciec zmienił imię z Abrahama na Adolf, został radnym miejskim i nawet kandydował do Sejmu RP. Z tą ewidentną polonizacją nie byli w stanie pogodzić się ortodoksyjni Żydzi - jego dziadek Aron i ojciec Israel. Po wielkich awanturach zerwali z nim kontakty.

Twierdzili, że Adolf to po prostu "Acher - odstępca", z którym nie chcieli mieć nic wspólnego.
"Urodzony - pisał Artur Sandauer - na pograniczu dwóch narodowości i klas, na dwuznacznej Targowicy, za sobą miałem siedlisko żydowskiej nędzy i ciemnoty - Blich; przed sobą, na wzgórzu - nasz małomiejski Rynek. Do tej dzielnicy kultury i polszczyzny musiałem - najdosłowniej - się wspinać.

Przez zapach rynsztoków, przez charkot handełesów, przez zawodzenie żebraków dobiegałem do schodków, na których szczycie przystawałem na chwilę, aby otrząsnąć się ze wszystkiego, co przylgnęło po drodze, usztywnić się i ucywilizować. (...) Pięknie! Ale Żyd już zasymilowany i umieszczony na pograniczu dwu narodowości, którejże z nich ma być wierny? I jak ta wierność miała się manifestować, zwłaszcza w okresie srożącego się antysemityzmu, kiedy być dwunarodowym to jakby mieć sforę psów rozżartych w sobie".

Artur Sandauer wiele zawdzięczał w latach swej młodości spotkaniom z Brunonem Schulzem, do którego jeździł z Sambora do Drohobycza, a później we Lwowie na studiach, współpracując z pismem "Nasz wyraz" i poznając jego redaktorów - Kornela Filipowicza, Helenę Wielowieyską, Ignacego Fika i Juliana Przybosia.

"Gdy wracałem po studiach we Lwowie w 1939 r. - pisał - do rodzinnego miasta, byłem już kimś całkowicie odmiennym od owego gimnazjalisty ze skraja getta. (...) Minęły trzy lata, odkąd niczego w świecie nie zwojowawszy, wróciłem do Sambora, aby osiąść w nim na stałe.

Za czasów radzieckich (1939-1941) pracowałem w miejscowej szkole średniej, a gdy weszli Niemcy, zatrudniono mnie w brygadzie tragarzy, którzy po wielkiej akcji przeprowadzonej przez hitlerowców wywozili z opustoszałych żydowskich mieszkań meble". Obok ogradzano już getto. Sandauer był jednak po aryjskiej stronie.

"Wiedziałem - pisał - że moi przyjaciele rozsiani po całym świecie ginęli po więzieniach, obozach i frontach śmiercią najrozmaitszą: duszeni, tłuczeni, rozstrzeliwani, bombardowani, gazowani, paleni. Ja zaś jakimś prawem paradoksu widziałem to wszystko z boku, jakby okrutny los nie chciał mnie doświadczać albo się ze mnie ponaigrywać".

Widział, jak do getta zaganiano ludzi straszliwie upokorzonych, brudnych, zawszonych, obdartych i zastanawiając się, co z nim będzie, pisał: "za miesiąc, może za dwa będę jednym z nich; oni znają już to, w co ja mam być dopiero wtajemniczony; są już po tamtej stronie".

Nieprzewidywalność komendanta Rokity

Jesienią 1942 r. do Sambora przyjechał z brygadą więźniów-robotników Hans Rokita - funkcjonariusz SS, który znany był z sadystycznych zachowań w lwowskim Ju-lagu (skrót od Juden Lager), obozie zagłady przez ciężką pracę dla Żydów. Był to wyjątkowy oprawca. Jego brygada, wykonująca czarną robotę, maszerowała czwórkami przez miasto, śpiewając:

Akcja w sierpniu, akcja w lutym
Żona, dzieci marsz za druty.

Był to czas, gdy w Samborze hitlerowcy finalizowali już zamykanie wszystkich Żydów w getcie. Rokita, mający opinię eksperta w tych sprawach, przyjechał do Sambora, aby nadzorować przebieg tej akcji.

W grupie więźniów-robotników, która mu podlegała, Sandauer ku swemu zaskoczeniu dostrzegł kolegę z czasów studenckich we Lwowie. Gdy spotkali się w miejscu intymnym, zasypał go pytaniami: jak mu się wiedzie, jak tam jest w tym Ju-Lagu, jak tam trafił i czy prawdziwe są opowieści o okrutniku Rokicie. I wówczas usłyszał opowieść o komendancie Wilhausie i jego pomocniku Rokicie.

"Wilhaus - mówił znajomy Sandauera - to fachowy morderca, który zawód swój wykonuje bez wstrętu, ale i bez zbytniego entuzjazmu. Zabija ludzi, tak jak kto inny rżnie sieczkę; traktuje więźniów jak swoisty surowiec, z którego ma wyprodukować taką a taką ilość trupów.

Natomiast Rokita ma do więźniów stosunek osobisty; zależy mu w pewnym sensie na ich opinii. Mówi o nas "Meine Leute" [Moi ludzie] i broni przed niepowołaną ingerencją ze strony innych podlegających mu policjantów. "Tylko ja mam prawo bić i zabijać swoich ludzi" - często oświadcza.

W gruncie rzeczy chciałby, abyśmy go lubili, i wpada we wściekłość, widząc, że się go boimy. Potrafi wtedy zastrzelić, na kogo padnie jego wzrok. Przede wszystkim jednak chce nam zaimponować, zaskoczyć nieprzewidywalnością swoich decyzji. Dlatego nigdy nie wiadomo, czego się po nim spodziewać, i najlepszy sposób, aby przewidzieć jego postępki, to założyć, że zrobi coś najbardziej nieoczekiwanego".

Zdarzyła się w obozie taka historia: Rokita miał kochankę Żydówkę. Ta natomiast poza nim miała jeszcze kogoś innego, od serca, który był Żydem i więźniem. Ale chcąc przeżyć, oddawała się Rokicie. Wszyscy w obozie wiedzieli o tym swoistym trójkącie, oprócz jednego Rokity. Aż tu pewnego dnia Rokita otrzymał rozkaz natychmiastowego wyjazdu na akcję poza miasto. Zerwał się z łóżka, nawet szklanki mleka, którą miał w ręku, nie zdążył dopić.

Akcję jednak odwołano i po dwóch kwadransach Rokita był już z powrotem w swoim mieszkaniu i - kogo w swoim łóżku zastał? Tego więźnia, który właśnie dopijał jego mleko. Ci, co byli na dziedzińcu i wszystko widzieli, oczekiwali najgorszego - wrzasków, strzałów, szaleństwa. A tu cisza. Po chwili Rokita wyszedł z mieszkania, zanosząc się od śmiechu.

"Meine Milch auszusaufen" (moje mleko wypijać) powtarzał, chodząc po placu i podchodząc do jednego i drugiego i trącając ich w ramię dodawał: "unerhört, unerhört" (niesłychane, niesłychane). Potem kazał zawołać rabina, aby dał kochankom ślub wedle wszelkich rytualnych przepisów. I nawet się rozczulił przy tym, powtarzając w kółko "So eine Liebe!" (Taka miłość!).

Jan Cajmer

Zgoła odmienna niż Artura Sandauera była droga życia Jana Cajmera, tuż po wojnie postaci w Polsce powszechnie znanej, twórcy Orkiestry Tanecznej Polskiego Radia, która gościła każdego dnia w polskich domach, akompaniując najsłynniejszym wówczas piosenkarzom, m.in. Januszowi Gniatkowskiemu (lwowiakowi), Marcie Mirskiej (wilniance), Janowi Dankowi, Mieczysławowi Foggowi i Nataszy Zylskiej.

To ci najbardziej znani wówczas piosenkarze z towarzyszeniem Orkiestry Jana Cajmera wykonywali takie przeboje, jak choćby: "Cicha woda", "Pierwszy siwy włos", "Baiao Bongo", "Na granicy", "Niezapominajka", "Bela, bela Donna" czy "Kasztany". Do dzisiejszego dnia starsze pokolenie Polaków od sześćdziesięciolatków po dziewięćdziesięciolatków nuci te nieza- pomniane przeboje.

A mimo to Cajmer jest dziś zupełnie zapomniany. Nawet nie potrafiłem ustalić dat jego życia. Może ktoś mi pomoże? Oto niewdzięczność historii. Zbigniew Adrjański, najwybitniejszy znawca biografii polskich muzyków estradowych, nie ustalił dat życia Cajmera, a Ryszard Wolański w swoim erudycyjnym "Leksykonie polskiej muzyki rozrywkowej" w ogóle go pominął.

Mimo że zdaniem Adrjańskiego "Cajmer był świetnym szefem radiowej orkiestry. Po nim było wielu doskonałych muzyków i szefów Orkiestry Polskiego Radia (Czerny, Rachoń, Klimczuk, Trzaskowski), ale żaden nie dorównał Cajmerowi". No i co? Wpadł w totalne zapomnienie. Współczesny Polak nic o nim nie wie. Czas więc go przypomnieć.

Jan Cajmer, który przed wojną używał nazwiska w transkrypcji niemieckiej Zeimer, wywodził się nie - jak Sandauer - z biedoty urodzonej na samborskim Blichu i Targowicy, ale z samego centrum miasta - z narożnej kamienicy stojącej na rynku od strony ulicy Konarskiego. To tam jego ojciec, Mosze, zwany zdrobniale Dufcio Zeimer, miał sklep z markowymi szwajcarskimi zegarkami. Zeimerowie byli bogatą żydowską rodziną i dbali o gruntowne wykształcenie dzieci, które nie wyróżniały się specjalną urodą, ale imponowały zdolnościami.

Jan Cajmer miał dwie siostry - Różę i Malwinę. Obie były lubianymi nauczycielkami języków obcych w Gimnazjum im. Marii Konopnickiej w Samborze. Pierwsza uczyła francuskiego, druga - niemieckiego. Ale bardziej znane były jako mistrzynie gry na fortepianie, często koncertując w sali samborskiego "Sokoła", specjalizując się w utworach na cztery ręce.

Cała trójka dzieci Mosze Zeimera - Róża, Malwina i Jan - była absolwentami Prywatnej Szkoły Muzycznej w Samborze pani Janiny Zielonczanki-Donicht (1888-1972) - świetnej nauczycielki gry na fortepianie, która po wojnie osiadła w Opolu i wykształciła wielu muzyków na Śląsku. Jej uczniem jest opolanin Wacław Panek - wybitny muzykolog.

Jan Cajmer był z rodzeństwa najzdolniejszy muzycznie. Ojciec wysłał go więc na studia do lwowskiego Konserwatorium Muzycznego pod opiekę świetnych nauczycieli i nie zawiódł się, bo syn ukończył studia z wyróżnieniem. Początkowo imponował i wykazywał się szczególną sprawnością na trudnym instrumencie, jakim jest akordeon. Po studiach Jan Cajmer wrócił do Sambora i początkowo grywał na weselach, biesiadach, różnych patriotycznych samborskich uroczystościach, by w latach trzydziestych XX wieku założyć własną orkiestrę, która zaczęła wyróżniać się oryginalnymi aranżacjami popularnych przedwojennych piosenek.

Gdy wybuchła wojna i nastała okupacja sowiecka, Jan Cajmer opuścił Sambor i we Lwowie dołączył do znanego wówczas zespołu artystów pod kierownictwem Henryka Warsa, który tworzyli m.in. Eugeniusz Bodo, Irena Bogdańska (późniejsza żona Andersa).

Gdy wybuchła wojna sowiecko-hitlerowska, Jan Cajmer wycofał się razem z Armią Czerwoną w głąb Rosji i w końcu trafił do formowanego w Sielcach nad Oką wojska polskiego, stając się żołnierzem w armii gen. Zygmunta Berlinga.

To w ramach tej formacji wojskowej założył zespół muzyczny początkowo o nazwie "Orkiestra Reprezentacyjna Wojsk Lądowych" - pełnił w niej funkcję kapelmistrza i z armią Berlinga doszedł aż pod Berlin, organizując koncerty na zapleczu frontu dla wymęczonych i spragnionych jakiejkolwiek formy rozrywki żołnierzy.

Po wojnie osiadł w Warszawie i zorganizował orkiestrę jazzową przemianowaną następnie na "Orkiestrę Taneczną Polskiego Radia". Zaczął odnosić niebywałe sukcesy, zwłaszcza w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych.

1 sierpnia 1954 r. dostał wysokie odznaczenie państwowe za swą działalność muzyczną razem z Władysławem Szpilmanem. Był u szczytu popularności.
Po 1956 r. sława Cajmera zaczęła przemijać. Pojawiły się wówczas nowe trendy w muzyce i nowe wschodzące gwiazdy: Maria Koterbska, Hanna Rek, Ludmiła Jakubczak. Przemijała też sława Gniatkowskiego i Zylskiej.

Po 1968 r. na fali antysemityzmu Cajmer opuścił Polskę i wyjechał do Izraela. Słynny dyrygent, jak donosiła wówczas prasa, został złapany na lotnisku "Okęcie" podczas osobistej kontroli na próbie wywiezienia z sobą "silnie zabrudzonej jajecznicą patelni", która okazała się z czystego złota. Powstała wówczas słynna anegdota do dziś opowiadana w starszym pokoleniu Polaków.

Głosi ona, że Cajmer postanowił wywieźć z Polski swoje złoto w specjalnie odlanym popiersiu Lenina. Na pytanie polskiego celnika na Okęciu: "Co to?" miał odpowiedzieć: "Ty mnie nie pytaj co to, ale pytaj kto to, jeśli nie poznajesz tej figury". Po tym stwierdzeniu celnik miał powiedzieć krótko: "Proszę do samolotu". Z kolei na lotnisku w Tel Awiwie na pytanie izraelskiego celnika "Kto to?" odparł: "Ty mnie nie pytaj kto to, tylko co to?".

Cajmer jest też popularny w innym powiedzonku, które było swego czasu dość powszechnie używane. "Zagrywasz jak Cajmer" albo "Ale z ciebie Cajmer!". Wacław Wachułka - samborzanin, dyrektor gdańskich stoczni, autor wspomnień o Janie Cajmerze, zapamiętał zdarzenie, które głęboko utkwiło w jego pamięci.

Otóż w roku 1972, wracając z Japonii, na krótko zatrzymał się w Genewie i czekając na odlot swego samolotu do Polski, udał się na krótki odpoczynek nad Jezioro Genewskie pod słynną fontannę. Tam na ławce spotkał starszego mężczyznę czytającego polską gazetę. Zdziwiony zapytał: "Pan zna język polski?".

Tak, jestem rodem z Sambora, miasteczka, o którym pan pewnie nic nie słyszał, bo jest już poza granicami dzisiejszej Polski. Wacław Wachułka przeżył dodatkowe zdziwienie i powiedział: proszę pana, ja tam się urodziłem. I zaczęła się niezwykła rozmowa o ich mieście rodzinnym, o ulicach, na których mieszkali, o Rynku, Blichu i Targowicy, o swoich szkołach.

"Może pan zna moje nazwisko - w pewnym momencie starszy pan zapytał Wachułkę. - Cajmer". "Jan?" - wykrzyknął Wachułka? I wtedy zaczęła się rozmowa o wielkich przebojach i piosenkarzach. Cajmer mówił o tym w wielkim uniesieniu, z nostalgią, tęsknotą i żalem, że ten jego barwny świat zamknął się na lotnisku warszawskim.

Zamieszkał w Ashold pod Tel Awiwem. I tam zmarł - nie wiemy, w którym roku. Jego siostry, Róża i Malwina, zginęły w getcie samborskim.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska