Biała i czarna legenda Bandery
Postać Stepana Bandery będzie zawsze dzielić Polaków i Ukraińców. Dla części Ukraińców był, jest i sądzę, że będzie bohaterem osnutym mitem herosa i legendą męczennika sprawy niepodległości: patriotą walczącym o prawo używania języka ukraińskiego w urzędach oraz nieszczęśnikiem latami przetrzymywanym, a nawet torturowanym w polskich więzieniach i w niemieckim obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen i w końcu otrutym przez agenta KGB cyjankiem potasu w Monachium, gdzie ukrywał się po wojnie zakonspirowany pod polskim nazwiskiem Stefan Popiel.
Dla Polaków Stepan Bandera jest synonimem okrutnego zbrodniarza, mordercy, fanatyka faszyzmu i cynicznego terrorysty, który miał na sumieniu nie tylko zabójstwo 15 czerwca 1934 roku polskiego ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego, za co otrzymał karę śmierci zamienioną na dożywocie, ale jest równocześnie synonimem polskiego holokaustu na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, który pochłonął około 100 tysięcy istnień ludzkich - czystek etnicznych, którym jako przywódca UPA patronował, nakazując mordować nawet dzieci i zniedołężniałych starców tylko dlatego, że byli narodowości polskiej.
20 stycznia 2010 r. prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko, tak mocno wsparty przez Polskę w czasie "rewolucji pomarańczowej", podpisał dekret nadający Stepanowi Banderze "za niezłomność ducha w obronie idei narodowej, za bohaterstwo i poświęcenie w walce o niezależne Państwo Ukraińskie" tytuł Bohatera Ukrainy.
Decyzja ta podzieliła społeczeństwo ukraińskie, gdyż banderowcy zabijali również Ukraińców. Dekret prezydenta Juszczenki wywołał falę protestów na świecie. W Polsce oficjalnie zaprotestował prezydent Lech Kaczyński oraz wszystkie organizacje kresowe i kombatanckie. Podobnie było w Rosji i w Ameryce (protest środowisk żydowskich), bo banderowcy mordowali też w okrutny sposób rosyjskich komunistów i Żydów.
Pod wpływem setek prasowych artykułów krytycznych oraz nacisków organizacji kombatanckich i dyplomatów Unii Europejskiej następca Juszczenki, prezydent Wiktor Janukowycz, na podstawie decyzji Naczelnego Sądu Administracyjnego Ukrainy z sierpnia 2011 r. uchylił dekret mianujący Banderę bohaterem Ukrainy.
Wiesław Romanowski, autor książki "Bandera - terrorysta z Galicji" (Warszawa 2012), napisał: Życie Stepana Bandery było raczej typowe dla mieszkańców Europy pierwszej połowy XX wieku.
Miliony ludzi były wówczas zafascynowane faszyzmem, komunizmem, kultem siły, potrzebą zdobywania nowych życiowych przestrzeni, ideą wyrównywania krzywd. Polityka, ale nie tylko ona, również tradycja, prawo, obyczaj, dawały przyzwolenie złu, w tym zabijaniu politycznych przeciwników, a także zwykłych ludzi. Wiek XX to przecież wiek ludobójstwa, do którego zaprzęgnięto najnowsze środki techniczne, nowoczesną organizację, logistykę, propagandę.
Na tle wielkich zbrodniarzy: Hitlera i Stalina, Bandera i jego ruch nacjonalistyczny wyglądają jak ubodzy krewni z dalekiej prowincji, ale byli to zwolennicy tej samej strategii i niemal takiego samego cynizmu. (…)
Bandera zakładał, że w bezpardonowej walce o "sprawiedliwy świat" będzie w gronie zwycięzców razem z Hitlerem. (…) Z perspektywy maja 1945 r. wybór Bandery okazał się wyborem fatalnym.
Stepan Bandera jest przykładem, jak może ulec zwyrodnieniu szlachetna idea walki o niepodległość swej ojczyzny oraz jak można zmienić w okrutną, krwawą karykaturę niezbywalne prawo do posiadania własnego narodowego państwa.
Nie mam zamiaru osądzać i pouczać tych polityków i historyków ukraińskich, którzy sławią czyny przywódcy UPA, a także budowniczych setek pomników Bandery wzniesionych po 1991 r. na Zachodniej Ukrainie.
Pragnę jednak stwierdzić, że nic nie jest w stanie usprawiedliwić okrutnika i fanatyka, który wydawał rozkazy mordowania przeciwników politycznych i dopuszczał zabijanie dziesiątków tysięcy ludzi metodami sadystycznymi oraz akceptował palenie całych wsi i osad polskich na kresach. Można to łatwo udowodnić.
Istnieje na ten temat tysiące faktów i relacji ludzi, najczęściej prostych i niewinnych, którzy nigdy nie mogli zrozumieć, jak do tego mogło dojść. Ci, którzy przeżyli i byli świadkami tych zbrodni, nie mogli się już do końca życia uwolnić od nocnych koszmarów.
Opowieść Apolonii Reszczyńskiej z Pępic
Relacji o wyczynach banderowców przeczytałem i wysłuchałem setki. Oto tylko jedna z nich, którą zapisałem przed niemal dwudziestu laty, gdy zamieszkałem w Pępicach, w gminie Skarbimierz pod Brzegiem, w dawnej ewangelickiej pastorówce.
Poznając swych pochodzących niemal wyłącznie z kresów sąsiadów, słuchałem ich opowieści. Jedną z moich rozmówczyń we wrześniu 1996 roku była najstarsza wówczas mieszkanka Pępic, licząca 92 lata, Apolonia Reszczyńska.
Pani Pola, bo tak ją nazywano, była córką Wincentego i Anny z Kamińskich. Urodziła się 25 lipca 1904 roku we wsi Wacławka w powiecie równieńskim na Wołyniu. Po ślubie w 1923 roku z Antonim Reszczyńskim (1899-1982) wspólnie z mężem zamieszkała w innej wsi wołyńskiej - Leonówka i tam przeżyła tragedię, która później wracała do niej koszmarnymi snami i nagłymi, niespodzianymi lękami.
Leonówka była małą, liczącą 69 gospodarstw czysto polską wsią na Wołyniu, 30 km od miasta Równe. Otaczały ją wsie takie jak Żelanka i Rysianka, gdzie mieszkała ludność wyłącznie ukraińska. Do końca roku 1942 konflikt narodowościowy na tym terenie właściwie nie istniał.
Przyniósł go rok 1943, a z nim huragan pożogi i śmierci, który przeszedł przez Wołyń od Zbrucza po Bug, ze wschodu na zachód. Przyszły - jak to określił Henryk Cybulski - banderowskie "czerwone noce" - w lipcu i sierpniu 1943 roku polskie wsie spłynęły krwią. To wówczas ludobójstwo na Wołyniu osiągnęło swe piekielne apogeum.
Jak podaje Feliks Budzisz, 11 lipca 1943 r. w ponad 60 miejscowościach Wołynia ukraińscy nacjonaliści z OUN i UPA, którym przewodzili Roman Szuchewycz, Dmytro Gricaj, Rostisław Wołoszyn i Sydor Petro Olejnyk, wymordowali blisko 20 tysięcy Polaków - prawie jedną czwartą ofiar całej wołyńskiej tragedii. Nad Wołyniem w to upalne lato rozciągnęły się ciężkie chmury ludzkiej rozpaczy.
Tragedia Leonówki
Do Leonówki tragedia przyszła 1 sierpnia 1943 r. tuż przed północą. 39-letnia wówczas Apolonia Reszczyńska tak zapamiętała tę noc: Od wiosny 1943 roku do Leonówki zaczęły dochodzić budzące coraz większy postrach wieści o nasilających się w okolicy zbrodniach na polskiej ludności cywilnej dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich.
Moja rodzina, a mieliśmy wówczas z mężem sześcioro drobnych dzieci, postanowiła na noc wyjeżdżać do pobliskiego miasteczka Tuczyn, gdzie wynajęliśmy kwaterę, aby tam nocować. W dzień pracowaliśmy w gospodarstwie domowym w Leonówce, a na noc jechaliśmy konnym zaprzęgiem do Tuczyna.
Nasi sąsiedzi z Leonówki nocowali w okolicznych krzakach i za-gajnikach. Wszyscy baliśmy się, że śmierć może przyjść nocą. Mężczyźni wieczorami zaciągali straże na rogatkach wsi.
W fatalny dzień 1 sierpnia 1943 roku po wieczornej mszy w kościele, trochę uspokojeni, postanowiliśmy nie jechać na nocleg do Tuczyna. Gnana jednak jakimś złym przeczuciem namówiłam swych sąsiadów, rodzinę Łojów, aby przyszli do nas do chaty pomodlić się przy figurze Matki Boskiej z Niepokalanowa.
Około godziny 22.00, w czasie odmawiania litanii, usłyszeliśmy strzały i gdy wybiegliśmy z domu, ujrzeliśmy, jak na początku wsi od pocisków zapalających buchnął ogień z kilku krytych słomą chat. Wszystkich ogarnęło przerażenie.
W wielkim chaosie, wśród wrzasków, w grzmocie eksplozji karabinowych pocisków, w blaskach krwawych języków ognia bijących w niebo z palących się domów i stodół, chwyciłam swe najmłodsze dziecko, sześciomiesięcznego Romana, i zaczęłam biec na oślep przed siebie w kierunku lasu. Mąż mój pobiegł ze starszymi dziećmi za stodołę w zboże.
Świst kul wyzwalał we mnie niespożyte siły. Młodsze dzieci rozbiegły się w różne strony razem ze spuszczonym z łańcucha psem. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że wieś jest otoczona przez banderowców. Z Romkiem na rękach biegłam, potykając się między łanami dojrzewającego żyta. Przy mnie był cały czas skomlący ze strachu pies.
Gdy byłam już blisko lasu, przede mną jak z podziemia wyrósł potężny Ukrainiec z karabinem w rękach. Poznałam go. Był to Szkul, Ukrainiec z sąsiedniej wioski, który często bywał u nas.
Był producentem betonowych kręgów do studni i przed kilku tygodniami na środku naszego podwórka z moim mężem montował te kręgi w nowo wykopanej studni. Był miłym, serdecznym człowiekiem i nawet zaprzyjaźniliśmy się z nim.
Teraz ujrzałam go w nowej roli. Z jakimś obłędnym błyskiem w oczach i straszliwym grymasem twarzy bez wahania strzelił prosto w moją głowę. Kula świsnęła mi przy lewej skroni, zrywając przepaskę do włosów i powodując krwotok z przestrzelonego ucha. Runęłam z dzieckiem w zboże, nie tracąc jednak przytomności.
Szkul sądził, że mnie zabił. Synka Romka przydeptał butem. W tym momencie usłyszałam rozkaz: "prawe kryło w pered" (prawe skrzydło do przodu). Szkul wykonał polecenie. Przekroczył leżącą we krwi kilka metrów ode mnie Marynię, siostrę mego męża zamężną z Wąsowskim. Obok niej leżał, na szczęście żywy, jej dwuletni syn Stefek, który obecnie mieszka we Wrocławiu.
Gdy Szkul poszedł w stronę wioski, by tam realizować morderczy rozkaz, ja podniosłam się, przykryłam swe dziecko snopkiem i w szoku pobiegłam dalej do lasu. Strzelali za mną, ale nie trafili.
Gdy zaczęło świtać, Ukraińcy ze wsi ustąpili. Wówczas wróciłam na miejsce, gdzie schowałam dziecko. Znalazłam je całe i żywe. Ale Romek do końca życia miał wgniecioną klatkę piersiową - była to pozostałość po obcasie Szkula.
Wszystkie domy w Leonówce były spalone. Wśród pogorzelisk leżały dziesiątki trupów. Tylko moja rodzina miała wyjątkowe szczęście - wszyscy przeżyliśmy: mąż i sześcioro naszych dzieci. Drugiej takiej rodziny w Leonówce nie było. W każdej kogoś opłakiwano.
Droga na zachód
Nie mając gdzie mieszkać, przenieśliśmy się z Leonówki do Tuczyna. Stamtąd zostaliśmy wywiezieni na roboty przymusowe do Niemiec pod Budziszyn (Bautzen). Po zakończeniu wojny zaprzęgiem konnym ruszyliśmy na zachód z myślą powrotu na Wołyń.
Było nas ośmioro, bo w Niemczech urodził się mój najmłodszy syn Alfred (1944), który mieszka obecnie w Pępicach. Jechaliśmy przez wypalony Wrocław. Gdy dojechaliśmy do Łosiowa, spotkaliśmy liczną grupę uciekinierów i przesiedleńców z Wołynia.
Dowiedzieliśmy się, że jest tam ziemia zupełnie wypalona i że nacjonalizm ukraiński nadal zbiera tam swoje ofiary. Wtedy to wspólnie z mężem postanowiliśmy osiąść na Śląsku. Znaleźliśmy wolną gospodarkę w Strzelnikach pod Brzegiem.
Tam mieszkaliśmy wśród innych wygnańców z Wołynia do roku 1974. Przed kościołem w Strzelnikach w dowód wdzięczności za cudowne ocalenie w Leonówce moja rodzina wzniosła krzyż. W 1974 roku przenieśliśmy się do Pępic, gdzie przed kilkoma laty zmarł mój mąż Antoni. Leonówki już nigdy nie zobaczę.
Na początku lat 90. XX wieku w konkursie "Dziennika Lubelskiego" wyróżniono wspomnienia Janiny Rolle - przedwojennej nauczycielki z Leonówki. Jej opowieść w podobnie dramatyczny sposób jak relacja Apolonii Reszczyńskiej pokazuje zapomnianą tragedię wołyńskiej wsi Leonówka.
Senny koszmar
Opowieść Apolonii Reszczyńskiej opublikowałem 3 października 1996 roku w "Gazecie Brzeskiej". W maju 2013 roku, w trakcie pisania tego tekstu, postanowiłem dowiedzieć się, jakie były dalsze losy mej rozmówczyni sprzed wielu lat. Od jej syna, Alfreda Reszczyńskiego, dowiedziałem się, że żyła jeszcze dwa lata, a okoliczności jej śmierci były równie wstrząsające jak przytoczona wyżej opowieść.
Na święta Bożego Narodzenia roku 1998 Apolonia Reszczyńska, licząca wówczas 94 lata, pojechała do Brzegu, do swej córki Zofii (rocznik 1938), po mężu Malinowskiej.
W czasie nocy sylwestrowej, przebudzona wystrzałami i eksplozjami fajerwerków witających Nowy Rok pod brzeskim ratuszem, wyrwana ze snu, sądząc, że to napad banderowców, otworzyła okno i aby się ratować ucieczką, tak jak przed 65 laty w Leonówce, wyskoczyła przez nie.
Pokoik, w którym spała, był na wysokim parterze. Upadek okazał się tragiczny w skutkach. Złamała nogę i pokaleczyła sobie twarz, bo wpadła głową w krzak róży. Przewieziona do szpitala żyła jeszcze miesiąc. Trauma "czerwonych banderowskich nocy", gdy płonęły całe wołyńskie wsie, została w niej do końca życia.
Sąsiadką Apolonii Reszczyńskiej w Pępicach była Eugenia Majgierowa, z domu Skibińska, urodzona w Horodynie koło Łucka, też na Wołyniu. Rozmawiając z panią Eugenią 10 maja br., usłyszałem podobną opowieść.
Mając 16 lat, była świadkiem spalenia przez oddział banderowców całej jej wsi. Dziś w tym miejscu są tylko zarośla i żadnego śladu domostw. Jej z matką udało się przeżyć.
Pozbawione wszystkiego po dwóch latach tułaczki przyjechały transportem, w odkrytym wagonie, z kilkoma rodzinami Wołyniaków do Karłowic pod Brzegiem.
Zostały osiedlone w poniemieckim domu w Pisarzowicach. Eugenia Skibińska po ślubie z Walerianem Majgierem, też kresowiakiem, ale z Podola, z Załucza pod Śniatynem, który również stracił ojca z rąk banderowców, osiadła na stałe w Pępicach.
Prawie każda opowieść ludzi stamtąd i z tamtego pokolenia nosi w sobie piętno przeżytego okrucieństwa, którego sprawcami byli najczęściej wyznawcy i realizatorzy myśli politycznej Stepana Bandery.
Pomniki Stepana Bandery
Przedstawione wyżej dwie z tysięcy relacji o wyczynach podkomendnych Stepana Bandery dowodzą, że nigdy nie będzie zgody pomiędzy Polakami a Ukraińcami (przynajmniej ich częścią) w ocenie przywódcy ukraińskich nacjonalistów.
Dla Polaków będą zawsze irytujące i nie do zaakceptowania pomniki stojące dziś w centrum Lwowa, Stanisławowa, Tarnopola, Drohobycza, Horodenki, Kołomyi, Buczacza czy Sambora (który poświęciło 11 kapłanów z miejscowych cerkwi) oraz nazywanie głównych ulic i placów w tych miastach jego imieniem i nadawania mu pośmiertnie honorowego obywatelstwa dziesiątków miast na Zachodniej Ukrainie.
Pomnik Stepana Bandery stoi też przed dawnym polskim gimnazjum w Stryju i to w miejscu, gdzie przez dziesięciolecia stał pomnik Jana Kilińskiego - bohatera walki o niepodległość Polski. Jakże innymi metodami walczyli o wolność swoich krajów ci przywódcy narodowi.
Pomnik Stepana Bandery wzniesiono przed gmachem stryjskiego gimnazjum, bo była to szkoła, do której uczęszczał.
A warto przypomnieć, że chodzili do niej również m.in. polscy pisarze Kornel Makuszyński, Kazimierz Wierzyński i Stanisław Wasylewski. Bandera rozpoczął naukę w stryjskim gimnazjum w 1919 roku, tuż po odrodzeniu się państwa polskiego.
Mieszkał wówczas z licznym rodzeństwem na przedmieściach Stryja. Jego ojciec był proboszczem parafii greckokatolickiej we wsi Wola Zaderewacka w pobliżu Morszyna.
Siostra wcześnie zmarłej, w wieku 31 lat, matki Bandery, Myrosławy z Głodzińskich, również mieszkała w Stryju i opiekowała się jego rodzeństwem. W Stryju urodził się i ukończył tamtejsze gimnazjum także jego ojciec, Andrij Bandera (1882-1941), zamordowany przez Sowietów w Kijowie za działalność syna.
Należy pamiętać, że Stryj był miastem wielonarodowościowym i oprócz wybitnych Polaków i Żydów, o których już pisałem, mieszkało tam wielu znakomitych Ukraińców, m.in. większość swego życia spędził tam ukraiński parlamentarzysta, działacz społeczno-gospodarczy, współtwórca "Masłosojuza" Jewhen Ołesnyckij (1860-1917), a także Olha Baczyńska (1857-1951) - wielce zasłużona ukraińska działaczka społeczna. W Stryju przez wiele lat mieszkali także Ostap i Nestor Nyżankiwscy - ukraińscy kompozytorzy i dyrygenci.