Moje Kresy. Stryjskie asocjacje

Ze zbiorów Janusza Kulczyckiego z Rzeszowa
Dowództwo stryjskiego garnizonu. Pierwszy z prawej ks. Tadeusz Stroński (1899-1943), zamordowany w sposób okrutny przez banderowców; piąty z prawej mjr Stanisław Harasymowicz (1897-1979) - ojciec poety Jerzego Harasymowicza.
Dowództwo stryjskiego garnizonu. Pierwszy z prawej ks. Tadeusz Stroński (1899-1943), zamordowany w sposób okrutny przez banderowców; piąty z prawej mjr Stanisław Harasymowicz (1897-1979) - ojciec poety Jerzego Harasymowicza. Ze zbiorów Janusza Kulczyckiego z Rzeszowa
Stryj, mający w czasach galicyjskich prawo używania dumnej nazwy "miasto królewskie", jest miejscem, które zapisało się w biografiach setek Polaków - ludzi różnych zasług i poglądów politycznych, jak choćby Edward Gierek, poeta Jerzy Harasymowicz czy globtroter Kazimierz Nowak.

Edward Gierek w Stryju

Stryj był siedzibą garnizonu wojskowego. Stacjonowały tam dwa pułki wojska polskiego: 53 Pułk Piechoty i elitarny I Pułk Artylerii Motorowej. W latach 1934-1936 żołnierzem tego pułku był Edward Gierek (1913-2001) - jeden z przywódców PRL i, jak zapisano w zachowanej opinii przełożonego, "wykonywał swe obowiązki żołnierskie sumiennie i solidnie".

Jak to się stało, że Gierek trafił do Stryja? Otóż był to jeden z przełomowych momentów w biografii przyszłego przywódcy PRL. Syn zagłębiowskiego górnika Jana Gierka, osierocony w czwartym roku życia, mając lat 10 wyjechał z ojczymem Antonim Janosem do Francji.

Tam po trzyletniej nauce w szkole francuskiej, mając 13 lat, rozpoczął pracę jako górnik ładowacz wózków z węglem pod ziemią w miejscowości Arenberg-Wallers w północnej Francji. Pracował tam osiem lat, osiągając stabilizację. I gdyby nie zaangażował się w 1934 r. w strajk w obronie pięćdziesięciu Polaków zwolnionych z kopalni, może nigdy by do Polski nie wrócił. Ot, rola przypadku w dziejach.

W strajku tym Gierek nie odgrywał roli przywódczej. Nie był też na liście górników objętych lokautem. Tylko ze względów solidarnościowych, koleżeńskich i ze względu na fakt, że dobrze znał język francuski, wystąpił w ich obronie.

Po trzech dniach strajku, gdy jego uczestnikom powiedziano, że redukcji załogi nie będzie, przy wyjeździe z szybu kopalnianego górników spotkała niespodzianka. Wszyscy zaangażowani w strajk otrzymali od policji bilet w jedną stronę - do Polski, z dożywotnim zakazem powrotu do Francji. Wśród ekspulsowanych znalazł się Gierek.

Nagle jego uporządkowany świat się zawalił. Wrócił do Porąbki pod Sosnowcem, do matki. Kilka miesięcy bezskutecznie szukał jakiejkolwiek pracy. Ówczesna Polska nie dla wszystkich była matką, dla wielu była złą macochą.

Bezrobocie, jedno z największych w Europie, było zmorą nie tylko w Zagłębiu Dąbrowskim. Na krótko co prawda znalazł pracę w cegielni, ale właściciel nie płacił złotówkami, tylko cegłami. Ciągnął więc po okolicy wózek z tą kłopotliwą "zapłatą", pytając, czy ktoś może chce kupić budulec na kurnik bądź komórkę. A cegieł nikt od Gierka nie chciał kupić.

W tej beznadziejnej sytuacji powołanie go do odbycia obowiązkowej służby wojskowej (miał wówczas 21 lat) było uśmiechem losu. Odebrał bilet do jednostki w Stryju z radością. Dwa lata w wojsku zwalniały go z krępującego poczucia, że jest darmozjadem.

Miał gdzie spać i co jeść. W koszarach stryjskich został przyjęty dobrze. Wśród kolegów rekrutów, z których wielu było analfabetami, on, znający obcy język, i to w dodatku bardzo wówczas ceniony - francuski, mający solidne przeszkolenie rzemieślnicze był cennym nabytkiem. Wyróżniał się, jak napisano w jego charakterystyce, "przeszkoleniem w dziedzinie materiałów wybuchowych i dyplomem elektryka".

W stryjskiej jednostce zmotoryzowanej Gierek ukończył kursy kierowcy i mechanika pojazdów samochodowych. Na zachowanych z tego okresu fotografiach widać, iż był w swoim pułku akordeonistą. Gdy wrócił do cywila, do rodzinnego Zagłębia, mimo podwyższonych kwalifikacji pracy znów nie znalazł.

Ożenił się z córką górnika Stanisławą Jędrusik. Wtedy najboleśniej doświadczył przekleństwa ludzi dotkniętych bezrobociem: depresji i poczucia niesprawiedliwości. Będzie to miało ogromny wpływ na jego życiowe wybory. Jego biografowie tym będą tłumaczyć jego ogromną, tak mu później wypominaną, inwestycjomanię.

W latach, gdy rządził Polską, głównym priorytetem jego polityki w latach 70. XX wieku było - jak pisze Janusz Rolicki - "stworzenie 3 milionów nowych miejsc pracy dla roczników wyżu demograficznego tamtych lat. A wówczas jedno miejsce pracy miało przeciętnie kosztować pół miliona peerelowskich złotówek. Gierek nie bez racji uważał, że bezrobocie degraduje ludzi materialnie, społecznie i moralnie".

Jego następcy po 1989 r. inaczej rozwiązali ten problem. Fabryk, stoczni i kopalni nie budowali, raczej je likwidowali. A dla 3 milionów bezrobotnych wskazali otwartą granicę - niech jadą, niech sobie sami radzą.

W 1938 r. bezrobotny Gierek też to zrobił. Wyjechał z żoną do pracy w kopalni do Limburgii w Belgii. Fedrował węgiel na ścianie z Bolesławem Cieślakiem (1907-1960) - ojcem późniejszej gwiazdy polskiej i amerykańskiej estrady Violetty Villas (Sławomir Kowalski, Longina Stempurska, "Villas. Tajemnice życia i śmierci", Warszawa 2012, s. 9). Stał się działaczem tamtejszej Polonii.

Pod koniec jego życia, kiedy w kraju pisano o nim tylko źle i szyderczo, rozgoryczony zastanawiał się, czy słusznie zrobił wracając po wojnie do Polski z emigracji w Belgii. Ale to już temat na inną opowieść.

Mitologia Jerzego Harasymowicza

W tym samym stryjskim garnizonie, w którym służył Edward Gierek, dowódcą batalionu był ojciec Jerzego Harasymowicza (1933-1999), znakomitego poety choć przez krytykę w czasach, kiedy pisał swoje najlepsze wiersze, przemilczanego i skonfliktowanego ze swoim środowiskiem, bo jak zauważył Jerzy Janicki, w odpowiedniej chwili nie przyszło mu do głowy, aby wysiadywać dzień w dzień w kawiarni "Czytelnika" w Warszawie, poklepywać po ramieniu środowiskową konfraternię, która na co dzień feruje wyroki, kogo uznać za talent, a kogo pogrzebać milczeniem.

Harasymowiczowie mieli w Stryju własny dom z dużym ogrodem. Ojciec w wolne od służby dni spędzał z synem w pobliskim Sławsku i Worochcie. Wtedy to Jerzy Harasymowicz pokochał te przestrzenie, krajobrazy Czarnohory i Gorganów, okolice Skolego i Turki.

Pochodził z rodziny o mieszanych polsko-ukraińsko-niemieckich korzeniach, a więc swoistej mieszanki wybuchowej, zwłaszcza gdy przyjdzie okrutny czas ksenofobii narodowych i wymuszania, aby określać się jednoznacznie, kim się jest narodowościowo. Gdy Harasymowicza zaatakował jakiś ksenofob, odparował mu: Jestem polskim pisarzem ukraińskiego pochodzenia.

Nie ma na świecie nikogo, kto zakazałby mi pisania po polsku. Lecz nie urodził się i nie urodzi się taki, kto usunie z mych wierszy cerkiew, czyli wiarę i pochodzenie. Pracę moją można rozpatrywać jedynie w szerszym kontekście dwóch kultur, dwóch literatur, dwóch narodów, czyli Polski i Ukrainy.

W jednym ze swych wierszy twierdził, że wciąż szuka odpowiedzi "czy wreszcie polski i kozacki jeździec zdobędą się na wspólne jeżdżenie po tej samej tęczy". I tej tęczy wypatrywał w Bieszczadach, ale po wojnie już nie po tej stronie, po której zostały Lwów, Stryj, Skole czy Stara Sól.

Gdy wybuchła wojna, matka Harasymowicza zakopała pod drzewem w swoim stryjskim ogrodzie wojskowe polskie ordery męża. Czy ktoś je kiedyś wykopie? Zimą 1944 r. Jerzy Harasymowicz wspólnie z matką na zawsze opuścili stryjską okolicę.

Harasymowicz, poeta pogranicza, poeta dwóch narodów, zaprzyjaźniony z Łemkami, miał wśród swych przodków Kozaków walczących niegdyś z Polakami w oddziałach Chmielnickiego. Gdy po wojnie zamieszkał w Krakowie, czuł się wypędzony i wydziedziczony - i jak pisał - wręcz bezdomny.

Zapragnął więc ocalić od zapomnienia ten zakątek ziemi, w którym przeżył lata chłopięce. Opisywał ten świat oraz jego unicestwienie. Stąd tak wiele w jego wierszach spalonych i sprofanowanych cerkwi, opuszczonych domostw, zdewastowanych cmentarzy i opisów uratowanych z wojennej apokalipsy poranionych ludzi.

Wskazując winnych przelewu krwi pobratymczej, Harasymowicz brał w swej twórczości - jak to napisał Bolesław Hadaczek - w obronę prosty lud, będący często nieświadomym narzędziem w rękach bezwzględnych przywódców i polityków. Protestował przeciwko negatywnemu uogólnianiu w ocenie Łemków, których w czasie operacji "Wisła" wysiedlono ze swojej ziemi.

Ukazywał, że Bojkowie i Łemkowie mają zadziwiająco oryginalną kulturę, architekturę swych wiosek, cerkiewek greckokatolickich, przydrożnych kapliczek, swoje stroje i swój język.

W jednym z najlepszych tomików wierszy, pt. "Lichtarz ruski" z 1987 r., przedstawił tragedię wysiedlenia, pisząc, jak to po nocach wyły żelazne wilki pociągów, a po ich odjeździe zostawała opuszczona ziemia z jej legendarnymi bohaterami, o tym, jak w cerkwi został tylko niedołężny staruch, bo miał nogi opuchnięte i bał się parowozu.

Harasymowicz czytał stare księgi wyniesione z pożaru i rozpamiętywał dolę swych najbliższych. W jego twórczości - jak to zauważył jej znawca, szczeciński uczony Bolesław Hadaczek - zjawiają się duchy pochowanych w lesie żołnierzy bez rąk i nóg i Bandera - Kain w cywilu, z płonącą żagwią. Harasymowiczowi najlepiej do twarzy z ruskim lichtarzem w cerkwi, z wyszytym na obrusach św. Bulbą z toporem oraz św. Michałem rumianym od samogonu.

W wierszach bieszczadzkich Harasymowicz opiewa karpackie krajobrazy, przywołuje szloch trombity z huculskich połonin i widoki cebulastych cerkiewnych kopuł, opisuje ikonostas, nazywając go "zagajnikiem świętych" i opustoszałe cerkiewki, w których tylko słońce i księżyc leżą na posadzce krzyżem, a drogą do nich zamiast wiernych idą mrówki.

Opisuje cmentarze, które przypominają porębę z krzyżami powalonymi przez gigantyczny wiatrołom. Opisuje puste domy, zdziczałe pola i to, jak nieczyste sumienia zarastają bezdomną trawą.

Natomiast w "Wierszach sarmackich" koncentruje się na wielkich bitwach kresowych: pod Pskowem, Kłuszynem, Obertynem, Konotopem i Beresteczkiem. Tworzy swoistą, poetycko-barokową kronikę batalistycznych sarmackich wyczynów wojennych od czasów staropolskich do września 1939 r.

Warto jeszcze dodać, że dziad Harasymowicza, Werhowyniec, był Rusinem ze Wschodnich Bieszczad i żył niedaleko Sławska. Po 1989 r. Harasymowicza jako poetę zaczęto izolować, zwłaszcza w jego mieście zamieszkania, Krakowie, w odpowiedzi na jego demonstrowaną niezależność, buńczuczne, bezkompromisowe wypowiedzi o krakowskich literatach, sympatie socjaldemokratyczne i ukraińskość, na którą nawet na Ukrainie patrzono podejrzliwie.

Jerzy Janicki opisuje jedną z ostatnich rozmów telefonicznych z umierającym Jerzym Harasymowiczem, w której przygaszonym chorobą głosem poeta apelował: - Niech pan gdzieś zaprotestuje, przecież to straszne, straszne, co się stało. Gdzie? - spytał Janicki. - We Lwowie. Nie oglądał pan telewizji?

Wczoraj w "Wiadomościach" dokładnie to pokazali. Jacyś bandyci, bo inaczej nie sposób ich nazwać, szli przez ulicę Legionów i polską flagą wycierali sobie buty. Naszą narodową flagą! A jeszcze przedtem zbezcześcili groby na Cmentarzu Orląt. To są, proszę pana, skutki, kiedy ulice w tym mieście nazywa się imionami takich zbrodniarzy jak Bandera albo Szuchewycz. (...)

Zna pan Hofmana, twórcę filmu "Ogniem i mieczem"? Więc niech pan mu powie, że tak się nie godzi. Jakże to? Pokazał Piławce, Żółte Wody, same klęski polskiego oręża, a Beresteczka nie? Jakże to można opowiadać o wojnach polsko-kozackich bez polskiego triumfu? Zna pan napis zdobiący Pałac Pokoju w Hadze? Si vis pacem... co po polsku znaczy: "Jeśli chcesz pokoju, stosuj sprawiedliwość".

Globtroter Kazimierz Nowak

Na początku XXI wieku niespodziewanie dużej popularności, a nawet sławy dostąpił stryjanin Kazimierz Nowak (1897-1937). Wydarzenie niebywałe, gdyż stało się to po ponad sześćdziesięciu latach od jego śmierci.

Powodem było ukazanie się w 2000 roku po raz pierwszy jego rewelacyjnej książki pt. "Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd. Listy z podróży afrykańskiej z lat 1931-1936".

Odkrywcą tej fenomenalnej opowieści o człowieku, który na rowerze, w skrajnie niesprzyjających warunkach, przejechał 40 tysięcy kilometrów dookoła Afryki, był Łukasz Wierzbicki.

Ten młody człowiek, zainspirowany dawnymi opowieściami swego dziadka Józefa Wiśniewskiego, który zamiast czytać bajki, opowiadał wnukowi o reportażach, jakie czytał przed wojną, w latach trzydziestych XX wieku, w "Kurierze Poznańskim", postanowił po studiach sięgnąć po roczniki tego pisma i odkrył tam cykl zadziwiających tekstów, których autorem był właśnie Kazimierz Nowak.

W reportażach tych podróżnik opisywał fantastyczne krajobrazy afrykańskie pełne malowniczych wodospadów, dymiących wulkanów, nieprzeliczonych stad dzikich zwierząt królujących na bezkresnych przestrzeniach itp. Łukasz Wierzbicki postanowił wydać je w formie książki. I został zaskoczony, bo spowodował wielkie wydarzenie literackie.

Odkryto bowiem prekursora nie tylko polskiego reportażu, o którym mistrz Ryszard Kapuściński podczas odsłonięcia 25 listopada 2006 r. tablicy pamiątkowej w holu poznańskiego dworca powiedział: Wyczyn Kazimierza Nowaka zasługuje na to, aby jego nazwisko znalazło się w encyklopediach świata i aby było wymieniane obok takich nazwisk jak Stanley i Livingstone. Kazimierz Nowak był człowiekiem o ogromnej wyobraźni i odwadze, człowiekiem nieustraszonym.

Pokazał, że jeden biały człowiek, zupełnie bezbronny, nie posiadający żadnego uzbrojenia, a jedynie wiarę w drugiego człowieka, może przebyć samotnie wielki kontynent, i to w czasach, gdy Europa zaczynała dopiero odkrywać Trzeci Świat. Tylko ktoś, kto zna te rejony, gdzie podróżował Kazimierz Nowak, i sposób, w jaki to zrobił, może docenić to bohaterstwo połączone z niezwykłą skromnością.

Trzeba do tego dodać, że Kazimierz Nowak oprócz setek stron tekstu reporterskiego wykonał w czasie swej pięcioletniej podróży przez Afrykę na rowerze 10 tysięcy zdjęć.

Zgromadzone w jednym tomie teksty i fotografie Nowaka stały się rzeczywiście rewelacyjnym, intelektualnym odkryciem dla czytelnika w XXI wieku. Warto odwołać się jeszcze raz do Ryszarda Kapuścińskiego, który napisał w recenzji tej pracy: Przejęty jestem lekturą książki Kazimierza Nowaka "Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd".

Rewelacyjna to rzecz, którą włączam jako stałą pozycję do swoich wykładów, rozmów, refleksji na temat reportażu zagranicznego. Zdaniem Kapuścińskiego powinna ona zająć stałe miejsce na listach klasyki światowego reportażu.

Kim był Kazimierz Nowak? O jego pochodzeniu wiemy naprawdę niewiele. Tylko to, że urodził się w 1897 r. w Stryju, ale nie wiemy, kim byli jego rodzice. Wiemy, że w Stryju przeżył pierwsze 20 lat swego krótkiego życia.

Tam chodził do szkoły i tam zrodziły się jego pragnienia, aby przemierzyć świat wzdłuż i wszerz. Marzenia o podróżach do Afryki rodziły się, gdy całymi godzinami oglądał fotografie z Czarnego Lądu w stryjskim fotoplastykonie.

Przypuszczalnie śledził też kroniki w tamtejszym kinie "Edison". W sierpniu 1914 roku, po wybuchu wojny, został zmobilizowany do armii austro-węgierskiej. Ale jako człowiek o potrzebie wolności i swobody przemieszczania się, nie mógł znieść rygorów koszarowych i zdezerterował. Przez jakiś czas ukrywał się w okolicach Skolego, Rożniatowa, a później we Lwowie, by następnie zbiec do Poznania, gdzie podjął pracę jako urzędnik w towarzystwie ubezpieczeniowym.

W 1922 r. ożenił się z Marią Gorcik, która stanie się później powiernicą jego listów pisanych z podróży, zaczynających się od słów: "Kochana Maryś".

Kilka lat później Nowak wyjechał z kraju, by jako korespondent prasowy i fotograf zarabiać na utrzymanie rodziny: żony i dwójki dzieci. W sumie w ciągu pięciu lat swej niebezpiecznej, karkołomnej wyprawy przejechał 40 tys. km, poruszając się głównie rowerem marki Brennabor.

Niektóre odcinki pokonywał pieszo, konno, czółnem i na wielbłądzie. Kilka razy cudem uniknął śmierci, błądząc po pustyni czy broniąc się przed atakami dzikich zwierząt, czy wreszcie topiąc się w spienionych falach rzeki Kassai. Jadąc z północy na południe, dotarł na Przylądek Igielny, a następnie wrócił stamtąd do Algieru.

W każdym miejscu pobytu robił zdjęcia i opisywał, co widział, a następnie publikował to w prasie. Wiele wykonanych przezeń fotografii ma charakter unikatowy, bo nikt na świecie nie fotografował wówczas życia na czarnym kontynencie.

Do Polski wrócił na Boże Narodzenie 1936 r. Wycieńczony nawrotami malarii, której nabawił się w Afryce, zmarł kilka miesięcy później. Warto pamiętać o tej pięknej postaci Kresowiaka i sięgać po jego unikatowy w skali światowej tom reportaży z Afryki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska