Mów do mnie mamo. Opolskie rodziny opowiadają o adoptowanych dzieciach

fot. Beata Szczerbaniewicz
Rodzina Lohrengelów i Grulkowskich: - Czuliśmy, że skoro możemy zrobić coś dobrego, to jest to nasza powinność.
Rodzina Lohrengelów i Grulkowskich: - Czuliśmy, że skoro możemy zrobić coś dobrego, to jest to nasza powinność. fot. Beata Szczerbaniewicz
Mówi się, że Bóg zsyła ludziom dziecko. Czasem bywa odwrotnie: to dorośli zostają przydzieleni przez Niego bezbronnej małej istotce.

- Kiedy przywieźliśmy Eligiusza z domu dziecka, miał dwa latka, był przestraszony jak mały psiak, cztery dni siedział za muszlą w łazience - opowiadają Beata i Arek Grulkowscy spod Kluczborka. - Potem, jak się już oswoił z nowym miejscem, wpadł w histerię, gdy wsadziliśmy go do samochodu, aby pojechać kupić mu buty.

Skojarzyliśmy dopiero po powrocie: bał się, że go chcemy odwieźć z powrotem!
Dziś Eligiusz ma osiem lat i jest wyjątkowo radosnym chłopcem. Razem ze starszym bratem, jedenastoletnim Makarym, bawią się, biegają, czasem się pobiją - jak to bracia, nieważne, że nie biologiczni. Zresztą nawet wyglądają podobnie.

Ostatnio przyszli razem do mamy i obwieścili pomysł: macie adoptować nam jeszcze dziewczynkę! Na tyle dużą, aby umiała zmywać. Ale nie starszą - żeby się nie rządziła. Makary jest biologicznym dzieckiem Beaty i Arka. Chciał mieć rodzeństwo.

- Mogliśmy mieć swoje drugie dziecko, ale stwierdziliśmy, że lepiej będzie wziąć pod opiekę jakiegoś malucha, który już przyszedł na świat i czeka gdzieś na rodziców, którzy go pokochają - tłumaczy pani Beata. - Dać mu szczęśliwy dom. Niektórzy ludzie się dziwili, pytali: "a po co wam taki kłopot?", ale my czuliśmy, że skoro możemy zrobić coś dobrego, jest to nasza powinność.

Zresztą formalności Beata przeżyła psychicznie jak ciążę. Trwały dziewięć miesięcy.

Ola trzyma się nogi

U Teresy i Andrzeja Lohrengelów z Długomiłowic było odwrotnie. Najpierw adoptowali dwie dziewczynki. Półtora roku później urodziła im się trzecia - własna córeczka. Aleksandra ma 8 lat, Marta - 7, a Emilka - 5.

- Wszystkie trzy kochamy tak samo mocno, choć oczywiście każdą inaczej, bo każda ma inną osobowość - mówi Andrzej. - Ale nie rozróżniamy ich na "naszą" i "adoptowane". Wszystkie tak samo są nasze. A to, że mamy aż tak dużą rodzinę, to przeze mnie, tak przynajmniej mówi moja żona. Na warsztatach przygotowujących do roli rodziców adopcyjnych kazali nam namalować rodzinę. Żona narysowała nas z jednym maluchem. A ja całą gromadę dzieci! No to teraz ją mam.

Teresa przez dziesięć lat bezskutecznie starała się zajść w ciążę. Zdecydowali się adoptować rodzeństwo, aby krócej czekać w kolejce - to już było wyzwanie.

- Wiadomość o ciąży była dla mnie szokiem. Bałam się, że sobie fizycznie nie poradzę z obowiązkami - opowiada kobieta. - Jak przywieźliśmy dziewczynki z sierocińca, przez dwa tygodnie w ogóle nie mogłam wyjść z domu. Marta była maleńka, ale gorszy problem był z Aleksandrą. Ona po prostu przez dwa tygodnie nie chciała puścić mojej nogi! Bała się, że ją zostawię. W domu dziecka nikt jej nie odwiedzał. Te dzieci były spragnione miłości jak rośliny wody!

Łatwo nie było, ale jakoś sobie poradzili. Dziewczynki są już na tyle duże, że zaczynają pomagać w domu. Są bardzo zżyte. Dwie starsze wiedzą, że są adoptowane. Że gdzieś żyje ich biologiczna matka i biologiczny ojciec. Andrzej i Teresa stwierdzili, że lepiej od początku mówić całą prawdę, niż potem narażać dziecko na szok.

- Ja mam tylko ciebie, mamusiu, i cię nigdy nie opuszczę! - przymila się mała Marta do Teresy. - Nie potrzeba mi innej mamy!

- Ja też, ja też! - naśladuje starszą siostrę Emilka.

Jak w każdej rodzinie - najmłodsza pociecha bierze przykład ze starszego rodzeństwa.

Eligiusz, Marta i Aleksandra to tylko trzy krótkie życiorysy spośród ponad sześciu setek dzieci, jakie znalazły nowych rodziców dzięki Katolickiemu Ośrodkowi Adopcyjno-Opiekuńczemu w Opolu. Ośrodek działa od 14 lat. W tej chwili w kolejce po synka lub córeczkę czeka ponad 100 małżeństw.

Co roku dzieci adopcyjne przyjeżdżają z rodzicami na piknik w parku przy sanktuarium świętego Jacka w Kamieniu Śląskim. Dzięki tej imprezie pracownicy i wolontariusze działający w ośrodku i wspierającej go Fundacji Obrony Życia mogą dyskretnie oglądać swoje dzieło:

- Miło patrzeć, jak te rodziny się kochają, jak są szczęśliwe, jak się razem bawią - mówi sędzia Artur Mudrecki - przewodniczący społecznej Rady Adopcyjnej.

Sen Weroniki

Sędzia Mudrecki od 14 lat z radością obserwuje, jak rośnie Weronika - pierwsze dziecko, które zostało zaadoptowane za pośrednictwem ośrodka w 1995 roku. Miała wtedy miesiąc i została zabrana z Domu Samotnej Matki w Grudzicach. Dziś chodzi do elitarnego gimnazjum, ma same piątki i szóstki. Jest piękną dziewczyną.

Chce zostać prawnikiem tak jak sędzia Mudrecki. I zajmować się adopcjami.

- Będę wolontariuszką w ośrodku - mówi spokojnym, zdecydowanym głosem Weronika. - Miałam wielkie szczęście, że mam tak kochanych rodziców, chciałabym więc pomóc innym, aby ich mogło też to spotkać. To jest jak misja do spełnienia: pośredniczyć, aby rodzice i dzieci mogli się odnaleźć. Mam taki sen, który często mi się powtarza: jestem wysoko gdzieś w chmurach, nie mam ciała, jestem myślą, może się jeszcze nawet nie narodziłam? Widzę z lotu ptaka moje miasto, ulicę, mój dom i moich rodziców, ale oni jeszcze nie mają dziecka. Wtedy czuję, że chcę być ich córką. Tak jakby było to jakieś wspomnienie z czasu sprzed mojego narodzenia. Jakbym to ja ich sobie wybrała. Albo jakby mi ich Bóg wybrał i pokazał.

Joanna i Ryszard wierzą, że tak właśnie jest. Przez ponad 20 lat starali się o biologicznego potomka. Skomplikowane kuracje i operacje nic nie dały. Kiedy 14 lat temu zadzwonił do nich sędzia Mudrecki z wiadomością, że mają córkę, to był najszczęśliwszy dzień w ich życiu. Żadne nie wahało się ani sekundy.

- Od pierwszego dnia była naszą księżniczką i tak jest do dziś - przytula córkę pani Joanna. - Rozpieszczaliśmy ją bardzo, ale ona nie jest wcale rozpieszczona! Każdemu życzę takiego dobrego, zdolnego i skromnego dziecka. Co my byśmy bez niej zrobili!? Zastanawiam się czasem, jakie to ważne przyczyny musiały zmusić jej biologiczną matkę do decyzji, aby ją oddać. To musiał być ważny powód i ta decyzja musiała wymagać odwagi i odpowiedzialności.

Ta kobieta wybrała dobry los dla swego dziecka - mówi pan Ryszard. - Weronika nie jest niechcianym dzieckiem. Jest dzieckiem wyczekanym, upragnionym, naszym oczkiem w głowie!

Po co ma wiedzieć cały świat

Rodzice Weroniki nie chcą podawać swojego nazwiska. Adopcja wciąż jeszcze budzi kontrowersje. Spotyka się z różnymi reakcjami otoczenia. Niezrozumieniem, zdziwieniem, nawet złośliwością.

- Ja wiem, że moje dziecko jest adoptowane i ono o tym wie, bo w żadnej sprawie go nie okłamuję - mówi o pięcioletniej Zosi Marta Kaczmarek, która przyjechała na piknik w Kamieniu Śląskim aż z Irlandii. - Ale nie widzę potrzeby, aby informować o tym cały świat, to nasza sprawa. Uważam, że to nie może być w rodzinie temat tabu. Zbyt wiele znam historii "życzliwych dzieci sąsiadów", którzy informują o tym, że ktoś był adoptowany, w mało delikatny sposób.

14-letnia Weronika dowiedziała się, że jest adoptowana, właśnie od koleżanek, które uznały to za sensację.

- Byłam zaskoczona - mówi dziewczyna. - Nie chciałam wierzyć. Poszłam spytać mamę. Potwierdziła. Właściwie nic to jednak nie zmieniło. Nie mam potrzeby, aby szukać kobiety, która mnie urodziła. Może kiedyś. Mama to ktoś, kto mnie wychował, kto mnie kocha, kto mnie wszystkiego nauczył. I kogo ja kocham.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska