Może Bóg uzdrowi mnie w księgarni. Historia Aleksandra Migo

flickr.com
– Pomyślałem, że oto ja, który dorabiam sobie pisaniem epitafiów na groby kotów i psów na cmentarzu zwierzęcym w Krakowie po pięćdziesiąt złotych od rymowanki, sam muszę zlecić komuś moje epitafium.
– Pomyślałem, że oto ja, który dorabiam sobie pisaniem epitafiów na groby kotów i psów na cmentarzu zwierzęcym w Krakowie po pięćdziesiąt złotych od rymowanki, sam muszę zlecić komuś moje epitafium. fot. Paweł Stauffer
Po mieście poszła wieść, że Aleksander Migo puka do ważnych gabinetów Opola i chudy jak kostucha na barokowych obrazach prosi o pieniądze na przedśmiertny prezent dla samego siebie. Chce sobie dogodzić, a potem spokojnie umrzeć, bo zjada go rak, którego nie opłaca się leczyć.

Migo to postać tyleż barwna, co skomplikowana, bo w przypadku ludzi te dwa przymiotniki zawsze chadzają w parze. Poeta, bibliofil, antykwariusz, księgarz, działacz antykomunistycznego podziemia, solidarnościowiec, były milicjant, esbek, polemista, publicysta, erudyta, intelektualista, dłużnik i co tam jeszcze mu dopisać, a pewnie można by dużo. Niektórzy mówią, że koniecznie trzeba dopisać "mitoman".

Męczył, męczył, aż wcisnął

Znają go wszyscy i on zna wszystkich. Nie było w Opolu księgarni, w której by nie pracował, i nie było takiej, z której by nie wylatywał po jakimś konflikcie. Sam rozkręcał księgarski biznes przynajmniej dziesięć razy: zakładał księgarnie i antykwariaty w piwnicach, na dworcu PKP, w opuszczonych kanciapach. Elity i elitki lokalne bały się go trochę, bo zawsze wiedział, kto w Opolu czyta i co, a kto obchodzi książkę jak diabeł święconą wodę.

Nie daj Bóg trafić do jego księgarni, gdy bywał pod świeżym wrażeniem jakiejś lektury. Męczył, męczył, aż wcisnął człowiekowi nowy tom esejów Dubravki Ugresić albo innego brawurowego "Jugola". I trzeba przyznać, z intelektualną korzyścią dla molestowanego.

Bohater wielu lokalnych plotek i anegdot. Jedna z nich głosi, że swego czasu próbował sprzedać Ossolineum należące do kogoś innego listy poety Wojaczka, posługując się tylko tychże listów odbitkami ksero. Na te sienkiewiczowskie Niderlandy miał nawet pobrać od zacnej książnicy sutą zaliczkę. A teraz, zaatakowany przez raka, zbiera pieniądze na wycieczkę do Paryża, gdzie zamierza odbyć staż w kultowej księgarni Shakespeare and Company. O tym miejscu za chwilę.

Choć jest Migo osobą prywatną, to i jest jakby publiczną. No, a już w kajecie, jaki na użytek swej onkologiczno-księgarskiej kwesty prowadzi, widnieją nazwiska bardzo mocno publiczne. I jest już tych nazwisk ponad siedemdziesiąt! Zatrzęsienie opolskich VIP-ów.

Prezydent Opola, wiceprezydent i rzecznik ratusza. Wicemarszałek urzędu marszałkowskiego, dyrektor teatru, szefowa galerii sztuki i dyrektor muzeum. Szefowa "Solidarności", wiceszef nto, dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury i czołowy opolski weterynarz.

Przedstawiciel NBP i znany dentysta. Oraz wielu, wielu innych. Profesorowie, docenci, doktorzy, dyrektorzy, bankowcy, proboszczowie. Jest nawet komornik sądu rejonowego. - To ten sam, który mi zlicytował mieszkanie za długi. Pora teraz wyrównać rachunki! - krzyczy Aleksander Migo.

Dupa blada u onkologa

Siedzimy w kawiarni Radiowej, a on, ćmiąc jak lokomotywa, jednego za drugim, podłe "viceroye", opowiada, jak dowiedział się o tym, że ma zaawansowanego raka płuc i jak zjawiła mu się w myślach Sylwia Beach. - W dwa miesiące zleciałem osiemnaście kilo. Nic nie bolało, nic nie dolegało, a chudłem. Lekarz w Ozimku osłuchał mnie i mówi: wchodź pan na wagę. A potem od razu kieruje mnie na prześwietlenie płuc. Jedno, drugie - i jadę do Gliwic. Śląskie Centrum Onkologii. Tam biopsja. Potem druga. I lekarz mówi...

- Chwileczkę - przerywam mu. - Ma pan raka płuc i pali? - Skoro i tak mam odwalić kitę, to co sobie będę żałował - odpowiada Migo i ciągnie wątek: - ... No więc ten lekarz mówi tak, pamiętam to jak dziś: Rozlazło się to panu. Namówiłem go do szczerości i on wtedy mówi: "dupa blada". Tak powiedział, przysięgam. Dupa blada... Spytałem, czy to znaczy, że mam walnąć w kalendarz. No, można tak powiedzieć.

Księgarnia "Shakespeare and Company" w Paryżu. Sam top kultowego kultu. To tu Aleksander Migo chce spędzić końcówkę życia.
(fot. flickr.com)

Dał mi od trzech do siedmiu miesięcy, a to było w lipcu. Pytam więc, czy mogę wyjść zapalić i wrócić za 15 minut. Idź pan i pal, ile pan chce, odpowiedział doktor. Stoję więc pod drzewem, ptaszki śpiewają, a ja łudzę się, że to pomyłka, że od starych książek dostałem jakiegoś grzyba na płucach. I jeszcze co sobie pomyślałem - że oto ja, który dorabiam sobie pisaniem epitafiów na groby kotów i psów na cmentarzu zwierzęcym w Krakowie po pięćdziesiąt złotych od rymowanki, sam muszę zlecić komuś moje epitafium.

- Naprawdę pan wtedy myślał o epitafium? - Tak. I o mowie pogrzebowej. Wierciński mi już ją pisze. Doktor Adam Wierciński to ikona opolskiej uniwersyteckiej polonistyki i bicz boży na gnuśnych studentów. Przeczytał chyba wszystko, co zostało napisane w języku polskim. Nie udało mi się jednak dowiedzieć, co będzie w mowie trumiennej, bo doktor nie odbierał telefonu; pewnie na wakacjach.

Pisanie o śmiertelnie chorym Aleksandrze Migo sprawia trudność podwójną. Bo skoro rzecz dotyka spraw ostatecznych, to nie dość, że trzeba pisać tak, żeby tekst był duszoszczipatielny, ale jeszcze należy wszystko po drodze drobiazgowo sprawdzać. Po pierwsze dlatego, że to, co mówi o sobie Migo, jest mocno niezwyczajne. Po drugie - bo mówi to Migo właśnie.

Słuchajcie, ciotki dewotki...

- Po powrocie z Gliwic siadł mi na karku strach. Srałem po nocach ze strachu przed śmiercią. Nie że umrę, ale że zanim umrę, to będzie bolało. No i zacząłem się nad sobą użalać. Pretensje do Boga. Czemu akurat mnie zabiera, nie ma gorszych? Sąsiadka chleje dzień w dzień i zdrowa jak byk. A ja wierzący, nieomal ortodoks, z Wadowic na dodatek... Żonie o swojej chorobie do dziś nie powiedziałem. Z czego ona będzie żyła, jak odwinę kitę? Nie wiem. Państwo ją wyruchało i dało 630 złotych renty.

- Dziennikarzowi pan mówi, a żonie nie powiedział? Chce pan, żeby się dowiedziała z gazety? - Migo zasępia się. Zaciąga papierochem: - Zanim pan napisze, ja jej już powiem. Muszę zresztą powiedzieć, bo przecież jadę w środę do tego Paryża. - No właśnie, do Paryża...

- No właśnie... To było jak dotyk mistyki... Nagle pomyślałem sobie, że skoro mam i tak umrzeć, a całe życie robię w książkach, które są moją miłością, to pojadę przed śmiercią do Paryża, do słynnej księgarni Sylvii Beach, która zasponsorowała Joyce'owi wydanie "Ulissesa".

Tam bywali wszyscy wielcy. Hemingway o niej pisał. Napisałem do nich, zgodzili się przyjąć mnie na kilka tygodni czegoś w rodzaju stażu. Jadę tam z Ladislavem Svautnerem, takim kozackim Słowakiem, z którym przemycałem książki o sztuce, jak w 81 roku byłem szefem wydziału kultury w Krośnie.

- A nie korciło pana powalczyć o życie?
- Nie mam na nie szans. Mam marnować ten czas na kolejki do lekarzy, na zastrzyki, na chemię, leżenie pod maszynami? - oburza się.
- A nie korciło pana zabradziażyć na koniec tak na całego: koka, wóda, kobiety?
- Ha! Kontakt z literaturą jest dla mnie takim bradziażeniem w najwyższej postaci. Czysta forma hedonizmu!
- To może do Lourdes? Do Fatimy? Na kolanach...
- Do Fatimy??? Ech, wy ciotki dewotki!!! Słuchajcie: jak Bóg zechce, to mnie uzdrowi nawet w księgarni.

Sylwia, co Niemca nie chciała

Księgarnia "Shakespeare and Company" to rzeczywiście sam kult kultowości. Założyła ją przy ulicy Odeon 12 Sylvia Beach, Amerykanka urodzona jeszcze w XIX wieku w Baltimore. To ona, wbrew obawom samego autora, wydała Joyce'owi za własne pieniądze "Ulissesa", powieść okrzykniętą wkrótce arcydziełem i przełomem literatury.

Beach przyjaźniła się z wieloma światowymi pisarzami, sam Hemingway tak wspominał jej księgarnię w "Ruchomym święcie": "Na zimnej, smaganej wiatrem ulicy było to miejsce ciepłe, pogodne, z dużym piecem w zimie, stołami i półkami pełnymi książek, nowymi książkami na wystawie, a na ścianach fotografiami sławnych pisarzy, zarówno zmarłych, jak żyjących".

Księgarnia przestała istnieć nagle - za karę. Pewnego dnia w 1941 roku zadziorna Beach odmówiła sprzedaży książki niemieckiemu oficerowi. Po wojnie nigdy nie wznowiła działalności. Przy rue de l'Odeon pozostała pamiątkowa tabliczka, lecz 6 lat po wojnie Amerykanin George Whitman otworzył w Paryżu księgarnię, która stała się dziedziczką "Szekspira i Spółki".

Bywała w niej sama Sylvia Beach, która w testamencie przekazała Whitmanowi swój prywatny księgozbiór oraz prawo do używania nazwy "Shakespeare and Company". Dziś tę klimatyczną księgarnię przy rue de la Bucherie prowadzi nazwana na cześć wielkiej poprzedniczki córka Whitmana, Sylvia Beach Whitman.

Migo: - Sam pan widzi, że ja pasuję ze swoim życiem do tej księgarni, do Paryża. Jak mówił Heidegger, każdy jest niewolnikiem swojego życiorysu. Pan pewnie słyszał, że ja byłem ukrytym agentem "Solidarności" w SB, choć niektórzy twierdzą, że było odwrotnie. Działałem na kilka stron, ale zawsze byłem po stronie Polski. Nie wierzy pan? To za co mnie odznaczył świętej pamięci Lech Kaczyński?!

I buch... Migo kładzie na stole oficjalne imienne zaproszenie do pałacu prezydenta na wręczenie orderów dla zasłużonych opozycjonistów. Koperta, pieczęcie, papier - wszystko jak trzeba. Uffff... trochę dużo tego jak na jedno spotkanie. I mocne.

Napisałem list do "Shakespeare and Company", a znajoma przetłumaczyła na francuski. Chciałem się upewnić, czy Aleksander Migo rzeczywiście będzie ich gościem i czy nie zaskoczyło ich jego marzenie. Nie odpisała. Pewnie uznała mnie za prostaka z jakiegoś brukowca. Albo za nieokrzesanego niedowiarka. A może dla dobra tej opowieści lepiej, że Sylvia Beach Whitman nie odpisywała na mój list?

Jak baron Munchhausen

Spytałem kilka osób z listy Aleksandra Migo, jak odebrały jego prośbę. Bo jednak jest różnica między tym, gdy ktoś prosi nas o pieniądze na lek, który może uratować życie wyniszczonego chemią dzieciątka w chustce na głowie, a tym, kiedy robi to 64-letni mężczyzna z opinią przejrzałego luzaka i życiorysem na tuzin reportaży oraz trzy książki.

Arkadiusz Karbowiak, wiceprezydent Opola: - Olek to taka wszędobylska, kłopotliwa postać, którą trudno zakwalifikować, trudno jednoznacznie ocenić. Agent "Solidarności" w SB? Raczej esbek, który się nawrócił na "Solidarność". Ale pieniądze mu dałem. Dlaczego? Skoro chce sobie dogodzić przed śmiercią... Józef Kotyś, wicemarszałek województwa: - Tak, ja też dałem. Oby mu te pieniądze dobrze posłużyły.

Rafał Poliwoda, dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury: - Dałem, bo mnie ujął cel. Wysoka kultura, książki. Co by o nim mówić, ale książki pan Migo jednak kocha. Ryszard Zembaczyński, prezydent Opola. On miał dać wg listy najwięcej, bo aż 350 złotych. - Nie przypominam sobie takiego faktu. Wiele osób mnie zaczepia na ulicy o pomoc. Czasem to ludzie... mhm... dziwni. Ja bywam na wigiliach dla ubogich i potem niektórzy z tych ludzi traktują mnie jak kumpla, prosząc o pieniądze. Ale 350 złotych bym pamiętał.

Dzwonię z tą rewelacją do Aleksandra Migo, ale on jest jak ten baron Münchhausen, który potrafił sam siebie wyciągnąć za włosy z bagna, w które się wpakował: - Panie Zbyszku, pan naprawdę sądził, że prezydent Zembaczyński przyzna się panu otwarcie, że kogoś prywatnie wsparł datkiem? To osoba wierząca, taktowna, kulturalna i z klasą. On nie daje nikomu na pokaz. Jemu zależy na dyskrecji. Więc się panu nie przyznał - wyjaśnia spokojnie Migo i słychać, jak zaciąga się papierosem.

- Panie Olku, ale ja mam jeszcze jedno pytanie. Ma pan raka i nie kaszle?
- Bo to taka niekaszląca odmiana raka. Nie słyszał pan o tym?

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska