Może rozwiodę się trzeci raz. Spowiedź Michała Wiśniewskiego

fot. archiwum
fot. archiwum
- Określenie rozwodnik nie jest dla mnie obraźliwe - mówi Michał Wiśniewski w rozmowie z Katarzyną Kownacką.

- Kilka dni temu twoja żona Ania na waszym blogu ogłosiła, że odchodzi od ciebie. To wasza wspólna decyzja czy decyzja Ani?
- Jak sama zauważyłaś, tę informację podała Ania. Więc pytania o nią też należy kierować do Ani.

- Poszło o jej solową karierę?
- …

- 29 lipca, czyli lada dzień, obchodzilibyście czwartą rocznicę ślubu. Nie żal ci tych kilku lat?
- Na ten temat też nic nie będę mówić.

- W ogóle nie będziesz się wypowiadał w tej kwestii?
- Nie. Wystarczająco dużo już w życiu miałem szopek medialnych. Jeśli mamy rozmawiać, przejdźmy do innych tematów.

- Zanim zostałeś czerwonowłosym muzykiem, byłeś przedsiębiorcą. A wszystko zaczęło się od cebuli…
- Rzeczywiście, na początku zawodowej drogi pracowałem w hurtowni cebuli. Odbierałem tam teleksy, faksy. Biurowa robota. Nie ma się czego wstydzić, w końcu jakoś trzeba zacząć. Byłem jeszcze wtedy całkiem młodym człowiekiem, potrzebowałem pieniędzy. Trzeba za coś mieszkać i za coś jeść. Trafiła się taka praca, więc ją wykonywałem.

- Pierwszy własny biznes pojawił się szybko, jeszcze zanim skończyłeś 20 lat. Wprowadzałeś na polski rynek plastikowe karty.
- W tym przypadku też najpierw zacząłem pracować u kogoś. Potem powoli wciągałem się w marketing i postanowiłem przenieść karty z rynku niemieckiego, który znałem, na polski. Zaczęło się od rabatowych, ale szybko przeszliśmy do większych programów lojalnościowych - dla Kodaka, Polskich Linii Lotniczych. W końcu weszliśmy w karty bankowe. Mieliśmy pierwszą na polskim rynku kartę InvestBanku. Sporo tego było.- Czemu się skończyło?
- W pewnym momencie stwierdziłem, że mogę robić już tylko coraz więcej kart. Przestało mnie to kręcić.

- Ale kasa z tego była?
- No tak, była. Ale pieniądze to nie wszystko.

- Potem było jeszcze kilka biznesów, między innymi klub karaoke.
- Tak, założyliśmy go z Jackiem Łągwą, z którym potem powołaliśmy do życia Ich Troje. Z klubem pewnie też byłoby jak z plastikowymi kartami. Ale w pewnym momencie coś razem nagraliśmy i się okazało, że krok po kroku zrobiliśmy płytę. I tu biznesy się pokończyły.

- Zespół to też firma. A Ich Troje to całkiem spore przedsiębiorstwo.
- To raczej hobby. Oczywiście przynosi pieniądze, ale nie nazwałbym tego biznesem. Choćby dlatego, że się w tym realizujemy, łączymy przyjemne z pożytecznym.

- Co z zespołem Ich Troje? Planujecie kolejną płytę?
- Tak, dziewiątą. Ostatnia - "Ósmy obcy pasażer" - ukazała się w grudniu 2008, niedługo po tym, jak zajęliśmy drugie miejsce na Sopot Hit Festiwal. Sprzedaliśmy jej 140 tysięcy egzemplarzy. Generalnie więc bym nie dramatyzował, że nas nie ma. A ta cisza wyniknęła z potrzeby. W pewnym momencie byliśmy w każdej lodówce, nastąpił przesyt. Więc musiała nastąpić kontrolowana cisza.

- Świadomie kreujecie taki trend: gramy, ale w mediach o nas coraz mniej?
- Muzycznie przecież, poza festiwalami typu Sopot czy Opole, w zasadzie nigdy nas w mediach nie było. Nigdy nie dostawaliśmy innych nagród, prócz tych od publiczności. Nie mamy co liczyć na przychylność krytyków, dobre recenzje, playlistę w stacjach radiowych. Gramy specyficzną muzykę i wiemy, że ona nie musi się każdemu podobać.

- Brakuje ci obecności w mediach, dobrych opinii krytyków?
- Nie, przyzwyczaiłem się do ich braku. Zresztą - co my mamy za krytyków. To najczęściej niespełnieni muzycy. Co oni mogą powiedzieć o kimś, komu się udaje. Na szczęście jest cała rzesza ludzi, którzy lubią to, co robimy. Trochę czasu minie, zanim się wykruszą, choćby przez wzgląd na to, że sprzedaliśmy najwięcej płyt w tym kraju.

- A może u nas jest tak, że komercyjny sukces w oczy kole? Janusz L. Wiśniewski, kiedy wydał "S@motność w sieci", która sprzedała się w ogromnym nakładzie, został przez krytyków spalony na stosie.
- Welcome to Poland! Na szczęście robię to co robię nie dla krytyków, a dla publiczności. W takim kraju żyjemy i już. Lubimy sobie stwarzać bohaterów, a potem do nich strzelać. No, chyba że któryś umrze. Wtedy może liczyć na rehabilitację. Ale jeśli za życia osiągnie sukces i jeszcze z tego korzysta, to nie może być dobrze.

- Wam zatem wiedzie się całkiem dobrze - skoro płyty idą jak woda?
- Nie narzekamy, ale generalnie jest tak, że teraz się już praktycznie nie kupuje płyt. Nie ma chyba zespołu, który by zarabiał na krążkach. Nawet jeśli bardzo popularna, dobra grupa sprzeda ich 80 tysięcy, a to chyba obecnie całkiem dużo, i dostanie z każdego sprzedanego CD 2 albo nawet 4 złote, to przecież musi za to żyć przez około dwa lata, do wydania następnego krążka. Status gwiazdy w Polsce jest mocno przereklamowany.

- Czyżbyś jednak narzekał na finanse?
- Nie (śmiech). W ogóle nie lubię narzekać. A co do finansów - mam ten komfort, że żyję z kontraktów reklamowych. Sprzedaży płyt nie zauważam.

- To intratne kontrakty? Możesz podać kwoty?
- Nie mogę, chyba nie wypada. Poza tym to kwestia tajemnicy umowy. Ale to są bardzo poważne pieniądze. Mnie się wydaje, że to w ogóle przyszłość naszych artystów. Biorąc pod uwagę to, co powiedziałem - że płyt się sprzedaje coraz mniej, to takie kontrakty są niezbędne. Nie tylko po to, by zarabiać na przyzwoite życie, ale też na w miarę dobre funkcjonowanie w muzyce. My robimy klipy, które kosztują 100 tysięcy złotych. Gdybyśmy mieli to finansować ze sprzedaży płyt, to nigdy by nas na to nie było stać. Na takie rzeczy trzeba mieć sponsora.

- Są jeszcze koncerty. Na nich też zarabiacie.
- Oczywiście. I uprzedzając pytanie - nie bierzemy mało. Ale ekipa Ich Troje w pełnym składzie dochodziła do liczby 60 osób. To, co kasujemy, wbrew przypuszczeniom niektórych, nie trafia do kieszeni Michała Wiśniewskiego. Ja na koncertach tak naprawdę nie zarabiam. Jeżeli szyjesz kostiumy, które na jedną trasę kosztują 200 tysięcy, to skądś musisz mieć na nie pieniądze. A bez nich naszych występów by nie było. Marek Niedźwiedzki kiedyś trafnie powiedział, że to jest fabularyzowany pop. Faktycznie - my opowiadamy na scenie różne historie. Nie jesteśmy starymi rock'n'rollowymi muzykami, którzy wychodzą na scenę w skórach i bawią się instrumentami. Snujemy opowieści, robimy show i dbamy, by na scenie coś się działo. Po to nam kostiumy. Może gdyby ktoś tak na to popatrzył, to zmieniłoby się podejście do zespołu. To nie marketing, o co nas się ciągle podejrzewa. My tak robimy występy. Dlatego moje stroje na trasę w roku 2011 będą kosztowały 150 tysięcy złotych. Nie liczę tych dla nowej wokalistki i Jacka. Ania przywiązywała do tego sporą wagę, dla Jacka było to mniej ważne. Ale całość wpada w koszt działalności zespołu.

- Gdzie je szyjecie?
- Mamy projektanta, Grzegorza Kasperka. To zdolny człowiek z Łodzi, miasta prząśniczek. Przygotowuje nam bardzo dobrej jakości rzeczy. Około ośmiu kompletów na każdą trasę. Plus te, których ewentualnie nie wykorzystaliśmy z poprzedniego rzutu.

- Trasa w roku 2011 to już trasa z nową płytą?
- Tak. W dużej części krążek jest już napisany. Zaczniemy go nagrywać w październiku. Ukaże się w marcu przyszłego roku.

- Co z nową wokalistką? Jeszcze przed ogłoszeniem separacji zapowiadałeś, że będzie ktoś inny. Kto?
- Nie wiem. Jeszcze jej nie wybraliśmy.

- Trwa casting?
- Nie. Wszystko biegnie ustalonym wcześniej rytmem. Mieliśmy umowę, że każdy zrobi coś solo. Jacek chciał wydać swoją płytę, co się już stało, Ania chciała swoją i też wydała, a ja od dawna miałem marzenie, by nagrać poezję śpiewaną. 16 sierpnia po to właśnie wchodzę do studia. Mam nadzieję, że płyta ukaże się w październiku.

- Co tam będzie? Czyjeś wiersze, twoje utwory?
- Utwory do muzyki i słów Andrzeja Wawrzyniaka, w większości.

- To będą liryczne piosenki?
- Raczej życiowe. Wszystko jest już dopięte na ostatni guzik. Trzeba tylko wejść i je nagrać. Zatem - wbrew pozorom - dzieje się u nas i u mnie całkiem dużo. A rozgłosu nie szukam. Bo i po co - Michała Wiśniewskiego zna już chyba każdy w Polsce (śmiech). Nie ma sensu tego robić.

- Teraz byłoby łatwo. Zawrzało w twoim życiu osobistym.
- Nie ma takiej potrzeby. Kiedyś to oczywiście zrobiłem całkiem świadomie, kiedy wydaliśmy pierwszą płytę "Mandaryny". Ona tego wtedy potrzebowała. Udało się chyba całkiem zgrabnie, bo krążek pokrył się platyną.

- Mówisz o pomyśle z reality show "Jestem jaki jestem" i kamerach w waszym domu?
- Tak. Takie akcje można robić, ale w stosunku do kogoś, kto potrzebuje wizerunku. Ja go już mam. Jednym on pasuje, innym nie.

- Ale w pewnym momencie o rozgłos zabiegałeś. Strojami, fryzurą, kontrowersyjnymi pomysłami typu udział w reality show.
- Na siłę nie chcę nikogo przekonywać, bo się nie uda, ale to, że mam czerwone włosy to naprawdę przypadek. Wpadłem kiedyś do fryzjera i poprosiłem o zafarbowanie na niebiesko. Pani fryzjerka niebieskiej farby nie miała, za to była czerwona. No to przefarbowałem się na czerwono. I tak zostało. A przecież to nie żaden nowy pomysł. Przede mną czerwone włosy miała Kasia Nosowska.

- Rozmawiamy przez telefon, więc nie widzę - nadal masz tę czerwień?
- Tak.
- A będziesz mieć kiedyś jakiś zwyczajny kolor - blond, czarny?
- Jeśli już, to chyba się ogolę.

- Michał Wiśniewski w Polsce kojarzy się z Ich Troje, wspomnianymi czerwonymi włosami, a w ostatnim czasie także z pokerem. Skąd ta pasja?
- Każdy z nas szuka wyzwań w życiu. Na początku takim wyzwaniem dla mnie było lotnictwo. Zrealizowałem się w nim - zostałem pilotem, wylatałem 500 godzin. Nadal latam.

- Masz swój samolot?
- Nie.

- Co z pokerem?
- Zaczęło się zupełnie przez przypadek, od gry w domu ze znajomymi w texas holdem, bardzo popularną, sportową odmianę pokera. Potem jeden z PokerRoomów, czyli firm zajmujących się organizacją gier on-line, zaproponował mi współpracę. Wraz z Unibetem zacząłem jeździć na duże międzynarodowe turnieje. Bardzo mi się to podobało. Potrzebowałem anonimowości, a w Monte Carlo, Las Vegas czy dużych europejskich stolicach wśród tych graczy ją miałem. Poznawałem bardzo ciekawych ludzi z zupełnie innej beczki. I bardzo różnych - od dyrektorów banków po sprzątaczki. Wszyscy oni mieli jedną pasję - do współzawodnictwa i pokera. Niestety w pewnym momencie sielanka się skończyła. Jakaś gazetka chciała się lepiej sprzedać, napisała, że to hazard i zrobiła ze mnie nałogowca.

- Poker u nas kojarzy się z hazardem, a hazard uzależnia.
- Ale ten poker, w którego my gramy, z hazardem nie ma nic wspólnego. To są sportowe turnieje, a nie szastanie kartami jak w "Wielkim Szu" - cztery rewolwery, whisky. To wyobrażenia z szufladek.

- Czym się ta gra różni od pokera z filmów, rozgrywanego w zadymionych knajpach? Czemu nie uzależnia?
- Choćby dlatego, że możemy przegrać tylko tyle, ile nas kosztuje wpisowe na konkurs. Nie da się na takim turnieju przegrać samochodu, chałupy czy diamentowej kolii. Tracisz tylko wpisowe - czasem 100 złotych, a czasem 10 tysięcy euro, zależy od rangi turnieju. A takie wpisowe za zawodników płacą w dodatku PokerRoomy. To normalna rzecz - w każdym sporcie są pieniądze. Wpisowe płaci nawet Adam Małysz, jak przystępuje do skoków. Jego wyniki zależą od sprawności fizycznej, te w pokerze - od sprawności umysłowej. To nie jest gra szczęścia. Gdyby tak było, to mistrzowie świata by się nie powtarzali. A powtarzają się bardzo często.

- Szczęście w kartach jest nieważne?
- Jest ważne tak samo, jak w każdym sporcie. Jak nie podejdzie wiatr pod narty, to nawet mistrz nie skoczy dobrze. Dlaczego brydż sportowy może być sportem, a poker nie? Też może. Sztuką jest tylko, jak te karty rozegrasz.

- Masz spore sukcesy w tych rozgrywkach.
- Aż takie poważne nie. Jestem w pierwszej "50" Polaków w tym sporcie. To całkiem nieźle - jak na amatora. Jestem z tych wyników całkiem zadowolony.

- Masz też pokerowy portal.
- Tak, PolishRounders.org. I kilka innych.

- I masz z tego pieniądze - a propos biznesowego zacięcia.
- Oczywiście. Zauważyłem brak na rynku i z przyjemnością w to wszedłem. Ale - znów - zrobiłem to z pasji. Zależało mi na skonsolidowaniu u nas tej branży. Mamy w Polsce wielu poważnych zawodników, jest wokół tego cała biznesowa otoczka. Chciałem, by było miejsce konsolidujące to środowisko. Zacząłem od portalu, a skończyło się tak, że zostałem prezesem Polskiego Związku Pokera. Ale być może znajdę wkrótce jeszcze jakieś inne wyzwanie.

- Szybko się nudzisz swoimi pasjami?
- Nie. Nadal pasjonuje mnie lotnictwo, nadal latam. Ale jeśli wiem, że dalej już nie pójdę, to zaczynam temu poświęcać mniej czasu.

- Czujesz się biznesmenem?
- Nie.

- To dziwne, bo wydaje się, że na wszystkim potrafisz zrobić pieniądze.
- Oczywiście wszystko można pod to podpiąć. Można powiedzieć: Michał Wiśniewski jak wydaje płytę, to robi to dla biznesu. Dla niczego innego.

- Jakoś się zacinasz na dźwięk słowa biznes. W jego robieniu uczciwie - nawet jeśli kontrowersyjnie - nie ma nic złego. Znaczy, że sobie radzisz.
- To określenie bardziej mi się podoba. Wszystko, co robię, powstaje z serca. Jasne, że chcę też zarabiać, to nie grzech. Mam czwórkę dzieci, lubię wyjeżdżać na wakacje, sprawić sobie czasem przyjemność. Na to są potrzebne pieniądze. Ale chcę się przede wszystkim realizować. Tak jak w przypadku płyty z poezją śpiewaną. Tam nie będzie kolorowych strojów. Wyjdę w swetrze i będę śpiewał.

- To chyba będziesz musiał do kompletu zgolić czerwone włosy.
- Oszczędzę je. Ale zdjęcia będą czarno-białe (śmiech).

- Z tym biznesem nie zawsze wychodziło. W pewnym momencie głośno zrobiło się o twoim bankructwie. To była sprawa klubu Extravaganza, którego miałeś się pozbyć, kiedy nie przynosił zysków i upominać się o jego zwrot, kiedy zaczął być dochodowy. Skończyło się w sądzie.
- Władowałem się w ten klub, potem zwolniłem go i już nie mam. A sprawa ciągle jest. Straciłem na tym rzeczywiście bardzo dużo pieniędzy. Ale jeśli rozumieć bankructwo jako utratę wszystkiego, co mam, to nie zbankrutowałem.

- W Opolu w 2002 roku zgarnęliście cztery Superjedynki. To dla was miejsce szczególne?
- Generalne dla nas takim miejscem jest Śląsk. Jeśli się prześledzi historię naszych koncertów, to najwięcej ich było w Katowicach i okolicy. Ale Opole było naszą przepustką, jak dla każdego artysty, który u was występuje. Nagroda publiczności przyznana jeszcze rok wcześniej za piosenkę "Powiedz" zmieniła losy zespołu. Nie chciałbym polecieć jakimś lizodupstwem w tym, co mówię…

- … ależ prosimy bardzo!
- Na pewno władza tego festiwalu i jego publiczności w świecie polskiej piosenki jest ogromna.

- Znalazłam w jednym z tekstów o tobie kilka określeń: rozwodnik, awanturnik, bankrut, kiczowaty muzyk i szczyt bezguścia. Któreś z nich szczególnie ci się podoba?
- O gustach się nie dyskutuje. Więc i ja nie zamierzam o nich debatować. Zgadzam się tylko z tym, że jestem rozwodnikem. Obecnie żonatym, ale dwukrotnie już wcześniej rozwiedzionym. Może rozwiodę się też po raz trzeci. W każdym razie określenie rozwodnik nie jest dla mnie obraźliwe. Nie ujmuje mi, nie muszę się z tego tłumaczyć, nie muszę szargać dobrego imienia moich byłych żon czy dzieci.

- A nie męczy cię to? Nie boli?
- Nie. Spływa to po mnie. Wyznaję zasadę: "wolnoć Tomku w swoim domku". W razie czego można się przełączyć na inny kanał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska