Na kulturę przyjdzie jeszcze czas

Redakcja
Karl Dedecius
Karl Dedecius
Z Karlem Dedeciusem, tłumaczem literatury polskiej na język niemiecki, rozmawia Krzysztof Ogiolda

- Urodził się pan w Łodzi, jest jednym z najwybitniejszych tłumaczy literatury polskiej, w czasie wojny był pan żołnierzem Wehrmachtu. Czuje się pan bardziej Niemcem czy Polakiem?
- Na dwoje babka wróżyła. Moje pochodzenie jest bardzo skomplikowane. Ojciec pochodził z Czechosłowacji. Już jako dziecko mówiłem trzema językami - po polsku, po niemiecku i po czesku. Matka moja pochodziła ze Szwabii. Nie miała zdolności językowych, więc z matką rozmawiałem tylko po niemiecku, a z ojcem w trzech językach. Wakacje spędzaliśmy zwykle u babci - matki ojca - i tam mówiłem po czesku. A potem chodziłem do Gimnazjum Humanistycznego Żeromskiego w Łodzi, które miało charakter - nie waham się powiedzieć - europejski.
- Zanim poszedł pan do szkoły, kim się pan czuł?
- Byliśmy rodziną niemiecką, bo matka była Niemką. A to matka nadaje domowi ton. Ona wychowuje dziecko, idzie z nim do kościoła, śpiewa mu piosenki, pomaga się bawić. Ojciec pracował w mieście, był urzędnikiem polskim, więc on w sposób naturalny wnosił do domu polszczyznę. I to wszystko się, że tak powiem, składało do kupy w mojej głowie. Nie było w tym antagonizmu.
- Jak pan ocenia po latach takie wielokulturowe i welojęzyczne wychowanie?
- To jest ogromne bogactwo. Cytowałem w Opolu, odwiedzając ks. arcybiskupa Nossola, Goethego, który kiedyś napisał: "Kto nie zna obcych języków, nie zna również języka własnego". A Karol Wielki powiedział, że człowiek tyle razy żyje, ile zna języków. Starałem się poznać języków jak najwięcej i jak najwięcej literatury przeczytać. A właściwie od zawsze miałem ciągotki do poezji, bo ona odpowiada mojej naturze. Poezja to jest zwięzła forma, która jest równocześnie estetyczna i trudna. Trzeba ją sobie wywalczyć. Ale równocześnie powieść to jest dla mnie pańszczyzna, a wiersz można sobie napisać wieczorem, leżąc przy kominku.
- Kiedy najlepiej uczyć się języków?
- Mam wnuki i obserwuję, że one, opuszczając szkołę powszechną, znają już trzy języki. Tak powinno być. Dzieci uczą się łatwo, a jak człowiek ma 18 lat, to interesuje go miłość, praca. Wtedy nie ma się ochoty ani czasu siedzieć w domu i uczyć się słówek.
- Nie miał pan pokus, by nie tylko tłumaczyć poezję, ale i samemu ją pisać?
- Nie piszę własnych wierszy. Kiedy wróciłem z niewoli radzieckiej w 1950 roku, zorientowałem się, że wszyscy piszą. W dodatku piszą przede wszystkim skargi, wierszyki o własnych boleściach, o sobie i jeszcze raz o sobie. Pomyślałem wtedy, że nastał czas, by pisać o innych, o tych, o których nikt nie mówi. Tłumaczyłem trochę rosyjskich wierszy - Puszkina, Jesienina, Achmatową, Majakowskiego - bo poznałem w Rosji język. Ale język polski był mi najbliższy, najlepiej go opanowałem. Znałem też trochę literaturę, choć muszę przyznać, że w szkole nie bardzo się nią zajmowałem, bo wtedy pociągała mnie muzyka. Grałem wtedy na trzech instrumentach. To jest charakterystyczne, że na trzech, nie na jednym. Ta polifonia była widać u mnie zakodowana w genach od matki i ojca.

Karl Dedecius urodził się w 1921 roku w związanej z Polską rodzinie niemieckiej. Po powrocie z siedmioletniego pobytu w radzieckiej niewoli osiadł w Weimarze. Od 1952 pracował we Frankfurcie nad Menem jako dyrektor wydziału ubezpieczeń. W tym czasie tłumaczył literaturę słowiańską, pisał o niej eseje i wykładał ją na uniwersytetach. Założył Niemiecki Instytut Kultury Polskiej w Darmstadt i kierował nim w latach 1980-1988. Jest inicjatorem Biblioteki Polskiej, czyli serii tłumaczeń arcydzieł literatury polskiej na język niemiecki. Przełożył utwory m.in. Iwaszkiewicza, Miłosza, Herberta, Różewicza, Szymborskiej. Ogłosił ponad 100 tomów przekładów antologii i esejów. Jest doktorem honoris causa uniwersytetów w Kolonii, Lublinie, Łodzi, Toruniu. W środę wziął w Opolu udział w sesji naukowej "Różewicz i Niemcy" i wspólnym z Tadeuszem Różewiczem wieczorze autorskim.

- Jaki wpływ na pana biografię wywarła wojna?
- Losy 1939 roku zagnały mnie do niemieckiego obozu pracy. Z obozu jako Niemiec zostałem powołany do Wehrmachtu. W Stalingradzie, gdzie byłem prostym żołnierzem od pierwszego do ostatniego dnia bitwy, dostałem się do niewoli, potem do gułagu. Przeżyłem siedem lat w niewoli rosyjskiej. Ten czas stawiał przede mną inne problemy niż pytania o tożsamość. Życie ukształtowało mnie na człowieka, który gdy spotka partnera do dialogu, nie interesuje się najpierw i głównie jego religią, narodowością, poglądami, lecz po prostu pyta o możność prowadzenia ludzkiej, mądrej rozmowy. Byłem i jestem zdania, że martyrologia jest czymś destruktywnym. Zacząłem się więc interesować innymi ludźmi, kulturami i językami i to nadało sens mojemu życiu.
- Powszechne jest mniemanie, że swoimi tłumaczeniami otworzył pan Szymborskiej drzwi do Nobla. Czy podobnym szlakiem "poprowadzi" pan Różewicza?
- Tłumaczę Różewicza już od lat pięćdziesiątych. Jestem wierny jego poezji. Pisałem o nim dużo. Ale w poezji jak w życiu żołnierz strzela, a Pan Bóg kule nosi. Różewicz ma dobrą opinię w Niemczech i zajmuje jedno z czołowych miejsc, gdy chodzi o reprezentację polskiej literatury w tamtym kraju, obok Miłosza, Szymborskiej, Herberta. Ta czwórka jest najbardziej w Niemczech ceniona. Ale wszyscy Nobla dostać nie mogą. Zresztą ja nie jestem w komisji noblowskiej. Piszę opinie, ale wybierają ci starsi panowie i starsze panie w Sztokholmie. Oni mają swoje różne kryteria. Miłosza wybrano noblistą, bo jego dzieło było szerokie. Obejmowało i poezję, i powieści, i wykłady uniwersyteckie. Jego dzieło życiowe (15 tomów poezji) było równie potężne jak wspierające go lobby.
- Jak przyjął pan Nobla dla Wisławy Szymborskiej?
- Nobel dla Szymborskiej w kilkanaście lat później to był ewenement. Kraj taki jak Polska, mało znaczący w świecie, dostał dwie nagrody Nobla w ciągu 15 lat. Tego nie było w Niemczech ani w innych krajach europejskich. A dlaczego wybrano Szymborską? Bo wtedy dużo było kobiet w jury (śmiech). Oczywiście, Różewicz i Herbert tak samo by na Nobla zasłużyli. A że nie dostali go, to już naprawdę nie moja wina. Moją winą może być co najwyżej, że tłumaczę zbyt wielu różnych poetów. Ale wybór należy tylko do jurorów.
- Dlaczego tłumaczy pan niemal całą polską poezję?
- Poezja to jest sztuka indywidualizacji, szukania języka swoich przeżyć. Bardzo się tego bałem. Nie chciałem tak głęboko wchodzić w siebie, by być otoczonym tylko własnym życiem. Chciałem żyć w szerszych wymiarach i dlatego wybrałem sobie innych poetów, i to nie jednego, lecz kilku. Zacząłem od mojego pokolenia, czyli właśnie od Różewicza, którego 80. urodziny są powodem mojego przybycia do Opola. Mieliśmy tego samego polonistę w szkole. On w Radomsku, ja w Łodzi, on wcześniej, ja później, od 1937 roku. Potem sięgnąłem po Szymborską i Herberta. Wreszcie zacząłem ten wachlarz otwierać szerzej, i to w obie strony - do starszych i do młodszych. Ale niezbyt daleko. Skończyłem na roku 1989. Tu się dla mnie kończy wiek XX. Bardzo szanuję młodych pisarzy i poetów, ale na to, co z ich twórczości wyniknie, trzeba jeszcze poczekać. Czasem mają oni do mnie pretensje, że ich nie tłumaczę, a ja cenię młodych, bo cenię też własną młodość, tym bardziej że ją przez wojnę utraciłem. Ale myślę, że lepiej rozumieją tych chłopców i dziewczyny moi młodzi uczniowie, asystenci w Niemieckim Instytucie Kultury Polskiej. Ja nie mam już dojścia do ich przeżyć, sposobu odczuwania, wrażliwości, psychiki. Chcę się zajmować tym, na czym się znam.
- Na ile powiodło się przybliżenie Niemcom polskiej literatury?
- Polska stała się przez literaturę tematem rozmów w Niemczech, budzi sympatię w tym kraju. Tego przedtem nie było. Polscy pisarze mają w Niemczech największe nakłady w Europie. Przetłumaczono tam po wojnie ponad 3 tysiące polskich książek.
- Czy to zainteresowanie Polską nie wynika z niemieckiego kompleksu i poczucia winy wobec Polaków?
- Osobiście nie mam poczucia winy. Nikogo nie zabiłem, nie obraziłem, nie spowodowałem niczyjej szkody. Jest trochę Niemców, którzy takie poczucie mają. Ale jeśli chodzi o inteligencję, o młodzież niemiecką, która przecież jest całkowicie niewinna, zainteresowanie kulturą i literaturą polską wynika u niej z ciekawości dowiedzenia się czegoś nowego. Oni chcą mieć szersze spojrzenie nie tylko na Zachód, ale i na Wschód. Dlatego tłumaczyłem także Rosjan, choć byłem w tym kraju w niewoli. Normalnym odruchem byłaby zemsta, nienawiść, izolacja. U mnie było odwrotnie. Chciałem się dowiedzieć jak najwięcej rzeczy intymnych o Rosjanach, z których wielu polubiłem. Miałem szczęście poznać rosyjskich intelektualistów - germanistów, którzy w łagrze byli tłumaczami. Może były gdzie indziej inne warunki i łagry. Ja miałem szczęście w nieszczęściu.
- Jak ocenia pan zainteresowanie niemieckiej młodzieży kulturą?
- Mamy dwa rodzaje młodzieży. Jedna część jest nastawiona intelektualnie i ciekawi ją wszystko, co jest obce. Inna część chce swoje życie wypełnić zabawą. Ci do Polski nie przyjeżdżają, bo na Zachodzie są lepsze bary, lepsze nocne lokale, a styl życia jest im bardziej znany. Wśród polskiej młodzieży trwa chyba podobny proces.
- Czy nie obawia się pan, że społeczeństwa syte i bogate nie są zainteresowane kulturą, wręcz jej do szczęścia nie potrzebują.
- Sztuka, literatura pojawi się później. Zainteresowanie nią przebiega etapami. Młodzież jest jej ciekawa. Wiek męski to jest czas pracy, zabiegania, zdobywania majątku. Wtedy trzeba zarobić pieniądze, postawić dom. W tym czasie ekonomia spycha kulturę na bok. Człowiek nie ma na nią czasu albo chęci. A na starość, która u niektórych zaczyna się w latach 40.-50. życia, przychodzi refleksja: Co zostaje z życia? Tylko kultura.
- Jak ma się kultura do polityki?
- Propaguję taką myśl, że polityka bez kultury prowadzi na manowce, a kultura bez polityki umiera, bo jest bezsilna. Skrzypek świetnie umie grać, ale jak mu się nie zorganizuje koncertu, trasy, to zmarnieje. Kulturze sprzyjał niemiecki model państwowości. W Niemczech było 70 księstw. Nie było centrali typu Paryż, Warszawa, Moskwa, a reszta to step. Tam każdy książę miał swą orkiestrę, poetę, malarza, i to jest pozytywne. Taką Europę wyobrażam sobie na przyszłość. W takiej Europie w małym Opolu będzie świetna filharmonia i dobra galeria sztuki, i teatr miejski. To jest możliwe, ale najpierw niech się ludzie do syta najedzą, ubiorą, wybudują domy. Na kulturę przyjdzie jeszcze czas.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska