Na oddziale leżały martwe dusze

Redakcja
Kontrolerzy z kasy chorych wykryli, że 111 pacjentów, którzy rzekomo byli hospitalizowani na dermatologii Szpitala Powiatowego w Prudniku, w ogóle na niej nie przebywało.

ANALIZA
Zmiany są nieuniknione
Dziś Mniejszość Niemiecka w sejmiku wojewódzkim być może przekroczy swój Rubikon. Jeśli w debacie nad stanem kasy chorych wesprze rozpędzone SLD i umożliwi mu wprowadzenie jego ludzi do władz kasy, będzie to oznaczało początek końca rządzącej dotąd koalicji. Jednocześnie - wstęp do nawiązania nowej.
Choć politycy opolscy zgodnie przypominają, że nie zawsze wynik pojedynczego głosowania oznacza od razu zmianę układu rządzącego (PSL w Sejmie co i rusz robi gorzkie psikusy potężnej SLD, a mimo to koalicja trwa), to jednak w przypadku sejmiku opolskiego sytuacja jest zupełnie inna. Obecny układ stracił sens, z dwóch co najmniej powodów.
Po pierwsze, partnerami koalicyjnymi licznej ekipy radnych Mniejszości Niemieckiej są ludzie reprezentujący partie, którym wyborcy kilka miesięcy temu nie tylko odebrali władzę (co w demokracji jest czymś zwyczajnym), lecz przede wszystkim które wyrzucili z parlamentu (co w demokracjach europejskich jest ewenementem). Ujawniona (także na Opolszczyźnie) skala niechęci wobec zarówno AWS, jak i Unii Wolności stawia pod znakiem zapytania sens trwania w opolskim sejmiku obecnej koalicji. Jeśli w demokracji władzę otrzymuje ten, kto zdobywa największą liczbę głosów, oddają ją ci, których program i liderzy nie zdołali przekonać ludzi do siebie.
Ten tok rozumowania politycy AWS i UW namiętnie publicznie krytykują, wskazując, że prowadzi on w niebezpiecznym kierunku. W ich opinii konsekwencją takiej logiki byłyby czystki personalne przeprowadzane "do spodu" administracji państwowej i samorządowej po każdorazowych wyborach do Sejmu. W rezultacie doszłoby do upartyjnienia państwa.
Argumentacja, na pierwszy rzut oka wydaje się bez zarzutu. Jeśli się jednak chwilę zastanowić, ujawnia braki. Zasadniczy - to jednak skala wyborczej klęski, do czego wracamy, lecz nie przez złośliwość. Z owej skali bowiem należy wyciągnąć równie dramatyczne wnioski: Opolanie otóż nie chcą być rządzeni przez ludzi firmowanych przez konkretne partie. Powodów tego stanu należy szukać w rocznikach statystycznych z ostatnich czterech lat.
Jest i druga przyczyna, a zarazem drugi powód, by porzucić sentymenty i szukać ratunku w innej niż obecna koalicji.
W Polsce, mimo lat ględzenia na ten temat, samorząd jest fikcją. Owszem, może przeprowadzić od początku do końca debatę nad godłem regionu czy barwami jego flagi. Im jednak poważniejsze sprawy bierze na tapetę, tym częściej i boleśniej doświadcza skutków "systemu klamki". Jego zasada jest prosta: im więcej ma się w Warszawie dojść, znajomości, układów, tym łatwiej można realizować swe plany, bo potrzebne pieniądze trzeba "wychodzić". Gdy niedawno naszemu regionowi przeszły koło nosa całkiem spore pieniądze z funduszy europejskich, niespodziewanie wpadły one do kieszeni Łodzi, mimo że my spełnialiśmy warunki dotacji, a oni nie. Można postawić przysłowiowe śliwki przeciw śliwowicy, że fakt, iż akurat z Łodzi pochodzą premier i były szef CUP, Kropiwnicki, nie był w tym przypadku bez znaczenia.
Jakie "przełożenie" na władze centralne ma obecna sejmikowa koalicja? Pytanie w zasadzie retoryczne. Dwóch posłów mniejszości plus dwóch z PO i jeden z PiS, choćby na głowach stawało, nie stworzą silnego lobbingu, przede wszystkim dlatego, że cała piątka lokuje się akurat w opozycji. Jeśli zatem mniejszość niemiecka szczerze chce - a nie ma powodu poddawać tej szczerości w wątpliwość - poprawy sytuacji w regionie, nie ma wyboru - musi prowadzić flirt z SLD, a w efekcie zdecydować na zamążpójście. I nieważne, czy wybory będą na wiosnę, czy na jesieni: póki samorząd jest fikcją - o losach "małej ojczyzny" decydować będzie siła naszego wpływu na instytucje centralne.
Początek rozwodu w obecnej koalicji zaczął się od kasy chorych i kwestii odpowiedzialności za jej zadłużenie. Dziś, po ogłoszeniu przez nowego ministra powrotu do centralizmu w służbie zdrowia, sens trwania mniejszości w dotychczasowym układzie tym bardziej staje pod znakiem zapytania. Bo centralizm to "system klamki" podniesiony do rangi jawnej zasady.
Mirosław Olszewski
Katarzyna Kownacka

Mieli nawet założone karty, na których były odnotowywane - rano i wieczorem - takie dane jak temeperatura i ciśnienie tętnicze krwi. Dokumentacja lekarska nie budziła więc, na pierwszy rzut oka, żadnych zastrzeżeń.
- Za jedną hospitalizację na tym oddziale nasza kasa płaciła 1050 zł - powiedział wczoraj Jerzy Pilarski, dyrektor wydziału kontroli Opolskiej Regionalnej Kasy Chorych. Za 111 fikcyjnych pacjentów wyszło więc łącznie 116 tys. 550 zł. Teraz te pieniądze, które od nas wyciągnięto, szpital będzie musiał zwrócić. Ponadto sprawa ta zostanie jeszcze rozpatrzona przez zarząd kasy i będziemy musieli się zastanowić, co dalej. Czujemy się wprowadzeni w błąd.

Była to kontrola planowana, dotycząca hospitalizacji za rok 2001, jaką rutynowo - na wszystkich oddziałach szpitalnych w województwie - przeprowadza kasa. Trwała od 21 stycznia do 5 lutego, a wczoraj został sporządzony ostateczny protokół.
Kontrolerzy, jak przyznaje Jerzy Pilarski, nie szli jednak w ciemno. Już wcześniej na podstawie danych statystycznych, jakie napływały do kasy - i z samego szpitala i z rejestru usług medycznych - pracownicy wydziału kontroli doszli do wniosku, że coś jest nie tak. Np. z pewnych informacji wynikało, że tzw. obłożenie łóżek na prudnickiej dermatologii jest wyższe, niż pozwala na to ilość miejsc. Nie zgadzały się też dane dotyczące ilości wydawanych posiłków. Kontrolerzy udali się więc na wizję lokalną. I wtedy "wybuchła" bomba.
Oddział dermatologiczny w Prudniku ma 26 łóżek. - W dniu inspekcji - opowiada Jerzy Pilarski - nasi kontrolerzy zastali na nim 16 pacjentów, chociaż z informacji, jaką wcześniej otrzymaliśmy, wynikało, że powinno ich być 24. Brakowało więc 8 chorych. Ich rzekome łóżka stały puste, bez pościeli. Była jednak skrupulatnie wypełniana dokumentacja tych pacjentów. Gdy nasi kontrolerzy zapytali, gdzie oni są, usłyszeli, że są ... w domu.

Ordynator tłumaczył się potem, że pacjenci ci przychodzą codziennie rano, dostają co trzeba i wracają do domu.
- My jednak dotarliśmy do niektórych ludzi, którzy rzekomo byli hospitalizowani - podkreśla dyrektor Pilarski. Mamy oświadczenie pacjentki, która przyznała, że nie leżała na oddziale ani jednego dnia, tylko przychodziła do szpitala co drugi dzień po leki. Podobnie było z innymi osobami.
Gdy kontrolerzy poszli po nitce do kłębka, okazało się, że takich fikcyjnych hospitalizacji było aż 111. Pacjentom, którzy zjawiali się w poradni dermatologicznej (znajdującej się na tym samym korytarzu co oddział), wręczano skierowanie do szpitala, ale oni szli od razu do domu.

- Dokumentacja wykazuje - mówi Jerzy Pilarski - że leki były im podawane. Ale oddział nie ponosił kosztów hotelowych m.in. oszczędzał na posiłkach, na pościeli. Choć to wszystko było uwzględnione w cenie kontraktu. Rodzi się też bardzo ważne pytanie: czy nie ucierpieli na tym procederze pacjenci? Bo może niektórzy z nich faktycznie wymagali hospitalizacji, a zostali jej automatycznie pozbawieni. Poza tym hospitalizacja pełna, za którą w tym przypadku płaciliśmy, gwarantuje, że pacjent jest cały czas pod kontrolą. A gdyby komuś coś się stało, doszło do pogorszenia stanu zdrowia?
Kasa oferuje kontrakty na hospitalizacje w trybie dziennym. Są one jednak tańsze oraz obowiązują wtedy inne rygory. Pacjent spędza jakiś czas w szpitalu. Prudnicka dermatologia takim kontraktem nie była zainteresowana.

- Jest to dla mnie niespodziewany cios - przekonuje dr Zdzisław Imiołek, dyrektor ZOZ-u w Prudniku. - Teraz pójdzie na całą Polskę, że jesteśmy oszustami. Zostałem niemile zaskoczony efektami kontroli. Gdy przystępowaliśmy do konkursu w kasie chorych, ordynator dermatologii nie zgłaszał potrzeby na hospitalizacje w trybie dziennym. To doświadczony lekarz i ordynator z ponad 40-letnim stażem pracy, więc mu zaufałem. Tłumaczył, że robił to w dobrej wierze, szedł na rękę pacjentom, bo nie wszyscy chcieli leżeć na oddziale.

Według dr. Imiołka kasa chorych chce zrobić z ZOZ-u oszusta, a nie udowodniła przecież, że pacjentów na oddziale nie było. - Oni byli - zapewnia dyrektor. - Dostawali leki, ale szli do domu. To nie były martwe dusze, tylko myśmy nie tę usługę wykonywali, która została zakontraktowana. I tu kasa ma rację. Szpital wcale na tym nie zaoszczędził, tylko będzie miał teraz straty. Mam nadzieję, że kasa rozłoży nam spłatę kwoty, którą mamy zwrócić, na raty. Albo odpracujemy to w poradach. Tych 111 pacjentów nie było stratnych, a ZOZ - tak.
Dr Henryk Żukowski, ordynator oddziału dermatologii jest na zwolnieniu lekarskim. Nie wiadomo, kiedy wróci do pracy. Przeżył załamanie - do emerytury pozostało mu 1,5 roku.

- Coś mi się pokręciło z tym dziennym leczeniem - tłumaczy. - Przecież ci pacjenci mieli codziennie robione badania, sprawdzane ciśnienie, dostawali leki ze szpitalnej apteki, natomiast wieczorem temperaturę mierzyli sobie w domu. Ja nie miałem z tego powodu żadnych korzyści, gdyż pieniądze z kontraktu szły do ogólnej kasy ZOZ-u.
Według ordynatora niektórzy pacjenci musieli być leczeni w domu, bo na oddziale brakowało akurat wolnych miejsc. - Poza tym - dodaje Żukowski - oni nie przyszliby do poradni dermatologicznej, bo nie wszystkich stać na wykupienie leków, a myśmy im je dawali i byliśmy spokojni, że leczenie przebiegnie zgodnie z planem. Z kolei inni, ze względu na sytuację rodzinną, nie mogli przebywać w szpitalu. Mój błąd polega jedynie na tym, że nie zakontraktowaliśmy z kasą tej formy leczenia.
ZOZ w Prudniku ma 7 dni na odpowiedź i ustosunkowanie się do protokołu pokontrolnego. Kasa zastanawia się, czy nie złoży wniosku do prokuratury.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska