Na przekór biedzie i narzekaniom

Teresa Kudyba
Najważniejszy jest pomysł. Do tego odwaga i praca od rana do nocy. Tak twierdzą wszyscy młodzi ludzie, dwudziestolatkowie, którzy na podopolskich wioskach odważyli się założyć własny interes i nie narzekają ani na brak pracy, ani na kryzys, ani na histerycznie głoszoną dookoła biedę.

Nigdy nie chciałem wyjechać do Niemiec, nawet sezonowo. Od dziecka się przyglądałem, jak ojciec z matką pracują na swoim - w sklepie spożywczym. Otwarłem interes w wieku 21 lat, czyli pięć lat temu - mówi Piotr Halupczok, właściciel jednego z największych sklepów ogrodniczych na Opolszczyźnie..
Halupczok już jako dwudziestolatek był pewien trafnego wyboru. Widział, że Ślązacy z okolicznych wsi masowo podglądają zachodnie trendy. Że zaczynają przywozić z zagranicy sadzonki pelargonii, surfinii, że chcą mieć oczka wodne, skalniaki, palisady... Dziś wszystko to ma u siebie, łącznie z poradnictwem. Ponieważ śląskie kobiety muszą koniecznie mieć takie same kwiaty, jakie widziały u rodziny w Niemczech, "na robocie" w Holandii, w kobiecych czasopismach i programach telewizyjnych, przyjeżdżają po nie do Schodni z wszystkich okolicznych wiosek. A do tego nawozy, żeby kwiaty lepiej rosły, doniczki, kolejnym razem ławki do ogrodu, ryby do oczka, a może i żółwia...

Ile pracuję dziennie? Przysłowiowe dwadzieścia cztery godziny na dobę - opowiada Piotr Halupczok. Ojciec wpoił mi, że szef powinien otwierać i zamykać zakład. Więc wracam z pracy o 21, jem obiad. Dwa razy w tygodniu jadę na giełdę do Tych, dwa razy do Wrocławia, raz do Poznania. Bo kwiaty kupuje się nocą, wtedy klient, który przychodzi do mnie o ósmej rano, dostaje towar ścięty wczoraj po południu. Pewnie, że mógłbym dziś na przykład nie jechać w nocy na giełdę, a przedwczoraj kupić na zapas, ale wtedy kwiaty nie byłyby świeże, a klient poszedłby gdzie indziej. Ludzie, którzy tu przyjeżdżają na zakupy, wzdychają: piękny ogród, masa towaru, mnóstwo kasy! Ale nie widzą, ile trzeba włożyć pracy i poświęcenia, ile stresu z kredytem, odsetkami. My z żoną w ogóle nie wiemy, co to jest urlop, nie możemy się stąd wyrwać nawet na dwa dni. Ale po pięciu latach takiej harówki, ta firma jest jakby częścią mojego organizmu, ja się nie męczę. A w niedzielę, jak tak przez trzy, cztery godziny siedzę w domu i nic nie robię, już mi zaczyna brakować tych kwiatów, więc przyjeżdżam, podlewam, przygotowuję się do handlu na poniedziałek.

Ogród to jest to. Tak samo jak Halupczok, na kwiatach swoją egzystencję zbudował Zbigniew Gąska z Krzanowic. Prosto pod folie albo pod stoisko na "Cytrusku" przyjeżdżają z różnych okolic, żeby kupić różowego hibiskusa, niebieską solanę, do wyboru mają tu kilkadziesiąt modnych na Opolszczyźnie gatunków roślin.
- Kiedyś ludzie przywozili sobie sadzonki z Niemiec czy Holandii. Ale teraz widzą, że u nas są tańsze. No, może lepiej, żeby o tym nie pisać, dlaczego tańsze: bo Polska nie wymaga od producentów licencji - tłumaczy Gąska. To jest tak: Japończycy wymyślili surfinię, więc żeby ją ogrodnik niemiecki mógł sprzedawać, musi razem z matecznikiem wykupić licencję. A w Polsce jest wolnoamerykanka. Holendrzy przywieźli do Polski sadzonki, a tu się je rozmnaża na dziko. Dlatego u nas surfinia kosztuje 1,50.
I dlatego też, że ceny kwiatów w Polsce są śmiesznie niskie, tacy jak on muszą pracować od świtu do nocy, żeby zarobić. Do domu wraca po 22. No i jest ryzyko. Na każdą wiosnę trzeba włożyć minimum 50 tysięcy, żeby potem móc zbierać plony. Gąska i Halupczok są przekonani, że właśnie konieczność podjęcia ryzyka i bankowego zadłużenia jest podstawową barierą zniechęcającą młodych ludzi do pracy na własny rachunek.
Zbigniew Gąska postawił nie tylko na kwiaty "z katalogów". Zauważył kolejną lukę na opolskim rynku i od pięciu lat jako jedyny w okolicy hoduje zioła. - To wprawdzie jeszcze dziewiczy teren, trudno się przebić, bo zioła nie są wpisane w śląską kuchnię. Jednak ludzie jeżdżą po świecie, czytają i coraz więcej osób o nie pyta.

Otóż mięso to kolejny pomysł na życie - towar na Opolszczyźnie trafiony w stu procentach, zwłaszcza latem, gdy na każdym podwórku, na każdej działce ludzie grillują. Dwudziestoletni Patryk Gołomb z Dańca dla handlu mięsem porzucił stawianie ścianek z regipsu na budowie w Berlinie.
- Wytrzymałem w Niemczech trzy miesiące. Nie zniosłem rozłąki z domem. Wolę zarabiać tu mniej, ale być w swoim domu, niż się tułać - mówi Patryk, który już od roku prowadzi swoją firmę. Zainwestował niewiele, parę tysięcy marek zarobionych w Berlinie. Najpierw myślał o usługach budowlanych, elektrycznych, bo takie ma wykształcenie. Jednak w tej branży jest już nasycenie i nie bardzo wierzył, że pokona lokalnych gigantów. Nie stać go jeszcze na własny lokal, więc dzierżawi małą drewnianą budkę w centrum wsi. - Jest coraz trudniej, więc żeby się utrzymać, trzeba wejść w taką dziedzinę, gdzie jest mała konkurencja, mieć świeży towar i pracować od świtu do nocy. Takim towarem, na którym w każdej wsi można na siebie zarobić jest chleb i mięso - tłumaczy.
Patryk przywozi codziennie świeże wędliny i mięso od wujka ze Szczedrzyka. Po krupnioki przyjeżdżają tu ludzie nawet z Opola.

Jedni Ślązacy pracują w Niemczech, inni zauważyli, że mogą bez ruszania się z wioski zarobić właśnie dzięki tym, którzy co tydzień, dwa przyjeżdżają do domu. Trzeba więc założyć taki interes, który będzie się kręcił wokół tematu "dom i koło domu". Bo każdy wie, że Ślązacy przywiezione z Niemiec marki tradycyjnie wkładają właśnie w dom. Budują, dobudowują, remontują, stawiają kominki i modne, też podpatrzone na Zachodzie, ogrody zimowe, czyli "wintergarten". Choć konkurencja niemała, na Opolszczyźnie nadal mocno trzyma się branża budowlana. Kafelkarze i dekarze terminy w kalendarzu mają wypełnione aż do przyszłej wiosny. Trzyma się okoliczne rzemiosło "drewniane": produkcja mebli, okien, drzwi, a banery reklamujące miejscowych rzemieślników wyrastają od paru lat na podopolskich wioskach jak grzyby po deszczu.
A ponieważ u Ślązaka liczy się dom, a zaraz potem auto, więc nadal, mimo ogromnego nasycenia usług i zaostrzenia przepisów wobec "laweciarzy", opłaca się na Opolszczyźnie założyć firmę związaną z biznesem samochodowym. Nie narzekają na brak klientów podopolscy lakiernicy, wulkanizatorzy, mechanicy, serwis opon i części.
Coraz prężniej rozwija się w regionie poradnictwo podatkowe, prawne, pośrednictwo pracy, przewóz osób kilkuosobowymi busami do pracy w Niemczech i Holandii i bardziej ekskluzywny - dowóz osób i mienia pod wskazany adres. Co ciekawe, szczególnie dobrze prosperują na Opolszczyźnie...

usługi pogrzebowe.
Norbert Machnik ze Schodni pod Ozimkiem też nie musi wyjeżdżać na Zachód. No, może tylko "po klienta", czyli ofiarę wypadku drogowego albo kogoś z okolicy, kto pragnie być po śmierci pochowany na ojcowiźnie.
- Takich życzeń jest w ostatnich latach bardzo dużo. Jedne zamówienia wynikają z sentymentu, inne z typowej śląskiej oszczędności. Pochówek, łącznie z transportem z Niemiec i ekskluzywną trumną, kosztuje u mnie połowę ceny, jaka jest w Niemczech, a nawet mniej - mówi.
- Machnik reklamuje swe "kompleksowe usługi w kraju i za granicą" na przydrożnych banerach, w niemieckich gazetach, w Internecie, dzięki czemu były odlewnik huty "Małapanew" jest jednym najprężniej działających przedsiębiorców pogrzebowych na całym Śląsku.
- Najważniejsze jest to, żeby działać kompleksowo. Nie tak jak kiedyś, że jeden we wsi robił trumny, drugi miał karawan, trzeci trzymał konie, a kto inny wyplatał wieńce.
Machnik ma trzy córki, żona jest z wykształcenia ogrodnikiem, więc wieńce i bukiety kobiety wykonują same. I to nie tylko z okazji pogrzebów. Do Machników jeździ się po bukiety ślubne, urodzinowe, na każdą okoliczność, bo wieść, że dziewczęta tworzą je wyjątkowo profesjonalnie i nietypowo, rozeszła się już na całą okolicę.

Ślązacy sentymentalni, czyli ludzie stąd, a mieszkający w Niemczech od trzydziestu, dwudziestu lat to także najlepsi klienci artysty plastyka z Falmirowic, Andrzeja Olczyka. Olczyk pracuje na pół etatu w szkole w Dębiu, ale z pracy nauczyciela nie utrzymałby sześcioosobowej rodziny, więc dwa lata temu założył firmę i maluje Ślązakom z Niemiec portrety, uwiecznia w ołówku, akwareli albo oleju stare, okoliczne domy - muszą być dokładnie takie, jakie opuścili przed laty. Olczyk dostaje z Niemiec zdjęcia domów, portrety ślubne ołpy i ołmy. Gdy zdjęcia są zbyt małe, skanuje je i powiększa w komputerze, a potem przenosi na papier. Za portret olejny bierze 600 zł, za rysunek ołówkiem 200. Olczyk maluje też na zamówienie Ślązaków z Niemiec portrety "tutejszych" świętych, a ponieważ na Opolszczyźnie rozeszła się już wieść, że "koło Dębia mieszka magister sztuki, co fajnie maluje", na świętych Olczyk dostaje zamówienia od proboszczy w kolejnych podopolskich kościołach.
Zaś kolejnym dowodem na to, że na Opolszczyźnie pracy jest pod dostatkiem, także dla artystów, muszą oni jedynie znaleźć dla siebie jakąś lukę na rynku, są murale Andrzeja Olczyka. Murale to reklamy malowane farbą akrylową na murze. Dzieła artysty z Falmirowic można podziwiać na przykład w Kosorowicach, gdzie Andrzej zareklamował zamek w Kamieniu Śląskim.
W Komprachcicach wzrok przejezdnych zatrzymają reklamy sklepów, w Dębskiej Kuźni malowana reklama uroczej śląskiej restauracji, a w sąsiednim Dębiu - gołębie na szczycie wiejskiej zagrody.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska