Na skróty przez Czechy

Fot. Michał Wandrasz
Plutonowy Tomasz Rachwał patroluje zieloną granicę wszędobylskim czterokołowcem.
Plutonowy Tomasz Rachwał patroluje zieloną granicę wszędobylskim czterokołowcem. Fot. Michał Wandrasz
Jedni przechodzą zieloną granicę z lenistwa, drudzy dla przygody, a jeszcze inni, bo mają w tym interes. Tych, którzy zabłądzili, jest najmniej.
Wszedobylski czterokolowiecPlutonowy Tomasz Rachwal patroluje zieloną granice wszedobylskim czterokolowcem.

Na skróty przez Czechy

Najmniej, co nie znaczy, że nie ma ich wcale. Przed kilkoma dniami funkcjonariusze Straży Granicznej z Konradowa na Kopie Biskupiej spotkali czwórkę dzieci z czeskiego domu dziecka. Okazało się, że ich opiekunowie zorganizowali im nocną zabawę w podchody. Dzieciaki najzwyczajniej pobłądziły po nocy w lesie i nieświadomie przeszły na polską stronę.
Równie niefrasobliwy był pewien prudniczanin, który łowiąc ryby w rzece granicznej zaczął iść jej korytem i znalazł się w Czechach, nawet o tym nie wiedząc.
Patrz na słupki
- Dla nas nie ma znaczenia, czy ktoś przekroczył granicę wbrew przepisom świadomie, czy zrobił to przez pomyłkę - stwierdza komendant strażnicy w Konradowie, major Antoni Ożóg. - My mamy taką osobę zatrzymać, wykonać z nią wszystkie niezbędne formalności, a następnie przekazać dokumenty sprawy do prokuratury. Przy zatrzymaniu, do każdej osoby - no, może z wyjątkiem dzieci - podchodzimy równie zdecydowanie i stanowczo. Nikt nie ma przecież uczciwości wypisanej na twarzy i każdy może być potencjalnie groźny. Stąd broń gotowa do strzału, ubezpieczanie przez drugiego funkcjonariusza i tym podobne zachowania. Podstawowa zasada służby, to nie dać się zaskoczyć.
Miejscowi doskonale wiedzą, gdzie biegnie linia graniczna. Obcy musi pamiętać, że wyznaczają ją nie tylko tablice z napisami, ale także biało-czerwone słupki. Na jednym boku każdego z nich jest litera "P" i stojąc przodem do takiej litery mamy pewność, że jeszcze jesteśmy w Polsce. Kiedy na słupku pojawi się litera "C" wiadomo, że przeszliśmy do Czech. Niektórzy widząc "P" na słupku sądzą, że właśnie zaczyna się Polska, gdy tymczasem ona się w tym miejscu kończy.
W ubiegłym roku tylko na 24-kilometrowym odcinku granicy chronionym przez strażnicę w Konradowie zatrzymano 168 osób, które "nie zauważyły", że są nie w tym kraju, co należy, albo z lenistwa przeszły do niego w miejscu niedozwolonym. W tym roku w ręce funkcjonariuszy z Konradowa wpadło już 70 takich osób.
Dla jednych, zatrzymanie przez pograniczników jest najlepszą przygodą wakacji, o której można miesiącami opowiadać znajomym. Dla innych to jednak bardzo duży stres, bo zobaczenie wycelowanej w swoją stronę broni i konwojowanie do strażnicy nie należy do rzeczy przyjemnych.
- Dlatego właściciele domów wczasowych i pensjonatów, organizatorzy kolonii i ludzie odpowiedzialni za turystykę w tym rejonie powinni robić wszystko, by uświadomić gościom, że są tuż nad granicą i obowiązują tutaj nieco inne reguły poruszania się niż na przykład pod Warszawą, Wrocławiem czy Katowicami - mówi major Ożóg. - Zbierając grzyby, upajając się pięknem krajobrazów i klimatem, trzeba także zwracać uwagę na słupki graniczne i tablice informujące o tym, że w tym właśnie miejscu przebiega granica państwa.
Drzwi do czeskiego lasu
A granica nie biegnie, niestety, w linii prostej i jest wiele miejsc, gdzie Czechy "wgryzają" się w Polskę albo Polska wchodzi klinem na kilka kilometrów w Republikę Czeską. Na przykład Podlesie i Ondrejovice aż do końca ostatniej wojny były jedną miejscowością z płynącą pośrodku rzeczką Oleśnicą. Dzisiaj obie wsie leżą w dwóch różnych państwach, a szeroka na kilka metrów rzeczka wyznacza granicę. Po starych czasach pozostało kilka porośniętych trawą i chmielem mostów zamkniętych szlabanami. Czekają na Unię Europejską, kiedy znowu będzie można zdjąć kłódki na zaporach.
- Patrząc dzisiaj na tę wioskę trudno uwierzyć, że zaraz po wojnie było tutaj osiem knajp, trzy hotele, dwie elektrownie wodne i tartaki, a nawet kino - opowiada porucznik Witold Karuga z konradowskiej strażnicy. - Dzisiaj w Podlesiu mieszkają prawie sami starzy ludzie i wioska wymiera. Choć ostatnio te okolice odkrywają ludzie spoza Opolszczyzny, kupują tutaj działki i stare domy do przerobienia na dacze.
Na granicznych mostkach zatrzymywani są najczęściej mieszkańcy pobliskich wsi z obu krajów, którzy w ten sposób skracają sobie drogę do domu, sklepu albo knajpy.
- Mnie tam nie potrzeba chodzić do Czech, bo to już nie te lata - mówi Lucyna Skorupa z Podlesia. - Jak czasami syn przyjedzie z Jarnołtówka, to sobie pójdzie przez granicę w Konradowie i kupi "parę kropelek" raz na miesiąc. Teraz i tak jest dobrze, bo dawniej to nawet nie można było rozmawiać z Czechami po drugiej stronie rzeki.
Jadąc przez Podlesie terenowym land roverem straży granicznej łatwo się zorientować, że wszyscy tu znają strażników i odwrotnie. Z jednym wymieniają tylko pozdrowienia, przy innym zatrzymują się na krótką pogawędkę.
Na końcu wsi, przed ostatnim domem w Polsce spotykamy Włodzimierza Jasińskiego. Mieszka tu już 50 lat.
- Pamiętam jeszcze, gdy nie było tej drogi, co teraz biegnie przez wieś i do przędzalni "Froteksu" w Przylesiu autobusy i ciężarówki jeździły z Głuchołaz i Prudnika przez Konradów i Zlate Hory - wspomina pan Włodek. - Potem zrobili drogę i przejazd przez rzekę zamknięto. Może dożyję tego, że znowu będę mógł swoim motorowerkiem do Czech tędy pojechać.
Pan Włodek mieszka tuż przy granicy. Ma na podwórku drzwi, które prowadzą do czeskiego lasu.
Strażników wszyscy znają
Aby poznać wszystkich mieszkańców, każdy nowy funkcjonariusz "kolęduje" po okolicznych domostwach i przedstawia się gospodarzom. Oni wiedzą, że w razie potrzeby mogą liczyć na naszą pomoc.
Dobra pamięć do twarzy okolicznych rzezimieszków dla chorążego Adama Muracha miała niedawno bardzo nieprzyjemne skutki.
- Pewnego kwietniowego dnia wszedłem w czasie służby do pizzerii w Jarnołtówku i zobaczyłem, że przy stole siedzi facet poszukiwany od dawna listem gończym - opowiada chorąży. - Kazałem mu wstać, a on się na mnie rzucił. Do pomocy ruszył mu siedzący obok kumpel. Kiedy ja próbowałem skuć jednego, drugi skoczył mi na plecy. Udało mi się go jednak zrzucić i po dobrych kilkunastu minutach szamotaniny i rozbijania się po lokalu sprowadziłem delikwenta do parteru. Kiedy chwyciłem go za rękę, chcąc odgiąć ją do tyłu i zapiąć kajdanki, ten wgryzł mi się w dłoń. Dobrze, że udało mi się ją wyszarpnąć. W końcu udało mi się przykuć go do kaloryfera i wezwać posiłki.
Po pokąsaniu przez złodzieja, chorążego poddano szczepieniom przeciwko tężcowi, żółtaczce, a także przeszedł dwa testy na obecność wirusa HIV. Na szczęście, oprócz blizny nie ma innej pamiątki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska