Na Śląsku Opolskim "dziadek z Wehrmachtu" był prawie w każdym domu

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
– Po wojnie to ślubne zdjęcie mamy ołma zdjęła ze ściany i schowała na dnie szafy – mówi Róża Zgorzelska.
– Po wojnie to ślubne zdjęcie mamy ołma zdjęła ze ściany i schowała na dnie szafy – mówi Róża Zgorzelska. Krzysztof Świderski
Ochotników do służby dla III Rzeszy nie było wielu. Ale odmowa pójścia do armii oznaczała wyrok śmierci. Więc mundur Wehrmachtu wkładali nawet członkowie Związku Polaków w Niemczech.
Gotfried Dlugos o swojej służbie w Wehrmachcie opowiedział dopiero w latach 90.
Gotfried Dlugos o swojej służbie w Wehrmachcie opowiedział dopiero w latach 90. Archiwum Prywatne

Gotfried Dlugos o swojej służbie w Wehrmachcie opowiedział dopiero w latach 90.
(fot. Archiwum Prywatne)

Piotr Zdera z Prószkowa pokazuje zdjęcie ojca w mundurze Wehrmachtu wykonane w Paryżu. Fotografia w dużym formacie była pewnie przeznaczona do powieszenia na ścianie, ale pan Piotr nie pamięta, by kiedykolwiek była w ten sposób eksponowana w ich domu.

- Ojciec miał na imię Franciszek, czyli za niemieckich czasów Franz - opowiada. - Urodzony w 1906 roku nie był młodzieńcem w wieku poborowym, kiedy zaczynała się wojna. Powołany do koszar w Nysie trafił najpierw do Francji i to już po jej zajęciu przez Niemcy. Potem wysłano go na front wschodni i dotarł z jednostką saperów aż do Woroneża.

System był zbrodniczy

– Po wojnie to ślubne zdjęcie mamy ołma zdjęła ze ściany i schowała na dnie szafy – mówi Róża Zgorzelska.
– Po wojnie to ślubne zdjęcie mamy ołma zdjęła ze ściany i schowała na dnie szafy – mówi Róża Zgorzelska. Krzysztof Świderski

- Po wojnie to ślubne zdjęcie mamy ołma zdjęła ze ściany i schowała na dnie szafy - mówi Róża Zgorzelska.
(fot. Krzysztof Świderski)

Pan Piotr pamięta, jak ojciec opowiadał o zdobywaniu jednej z rosyjskich wiosek. Ukryci pod słomianymi dachami chat sowieccy partyzanci strzelali do atakujących Niemców, tamci odpowiadali ogniem.

- I wtedy jeden z niemieckich żołnierzy rzucił do pobliskiej ziemianki granat, uśmiercając ukrytych w niej ludzi - relacjonuje Piotr Zdera. - Idący obok ojca oficer powiedział mu tak: Pamiętaj, żebyś był żołnierzem aż do kości, ale nigdy nie bądź mordercą. Z takim przesłaniem ojciec wrócił z wojny.

Ale nie od razu. Franz Zdera ranny pod Woroneżem trafił do Pragi. Tu japoński lekarz operował mu uszkodzony woreczek łzowy. Na wschodni front już nie wrócił. Skierowany do Włoch skończył wojnę w angielskiej niewoli.

- Kiedy uciekaliśmy przed frontem w głąb Niemiec, miałem roczek - mówi Piotr Zdera. - A jak ojciec wrócił do domu, umiałem już mówić płynnie, więc był chyba rok 1947. Nie bardzo rozumiałem, kim jest ojciec. Przecież go dotąd nie było. Na początku mówiłem do niego Onkel Vati (wujku tatusiu).
Pan Piotr przyznaje, że po wojnie jego rodziny nie spotkały żadne przykrości z powodu niemieckiej służby wojskowej ojca.

- W Mechnicach koło Opola, gdzie wtedy mieszkaliśmy, nie było to niczym dziwnym. Ojciec albo dziadek, który służył w Wehrmachcie, był niemal w każdym domu. Nie budziło to emocji. Tym bardziej, że ochotników u nas nie było. Pan Piotr ma świadomość, że wielu historyków, także niemieckich, nazywa Wehrmacht organizacją zbrodniczą.

- System nazistowski niewątpliwie był zbrodniczy - mówi - i z niektórych ludzi zrobił bandytów. Dokładnie tak samo jak system komunistyczny w Polsce część ludzi pchnął do zbrodni, choćby w szeregach UB. Ale to nie znaczy, że taką negatywną opinię można rozciągnąć na wszystkich. Ojciec, który wrócił z Rosji wymarznięty i schorowany, nigdy nie odzyskał dawnej energii życiowej i zmarł młodo, w 1970 r.

Jochen Boehler, niemiecki historyk, autor książki "Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce", przyznaje, że wystawa o zbrodniach Wehrmachtu pokazywana w Niemczech w 1995 roku była dla wielu szokiem.

- Historycy wiedzieli więcej - mówi dr Boehler. - W społeczeństwie przez wiele lat świadomość niemieckich zbrodni popełnionych na wschodzie wprawdzie istniała, lecz sprawcami byli wyłącznie członkowie SS i gestapo. Ponieważ do tej przynależności nikt się chętnie nie przyznawał, członkowie tych formacji funkcjonowali trochę jak Marsjanie. Ja, po tym, co wiemy o zachowaniach Wehrmachtu we wrześniu 1939 roku w Polsce, a potem w Rosji, w Serbii itd., nie mam wątpliwości, że to była organizacja zbrodnicza. Podczas procesu norymberskiego zdecydowano inaczej. To był skutek nasilającej się już zimnej wojny i świadomości, że w Wehrmachcie służyli członkowie praktycznie każdej niemieckiej rodziny. Rozumiano dobrze, że takie orzeczenie byłoby wyrokiem na wszystkich bez wyjątku Niemców. A to nie byłoby sprawiedliwe. W Wehrmachcie służyło 18 mln osób. One zachowywały się bardzo różnie. Więc trzeba się zgodzić, że Wehrmacht jako całość był świadomą częścią faszystowskiej maszynerii. Ale nie można negatywnego osądu rozciągać na każdego pojedynczego żołnierza.
Takim właśnie żołnierzom, często anonimowym i zapomnianym, poświęcona jest wystawa "Dziadek z Wehrmachtu", którą przygotował Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej, a pokaże - od najbliższego wtorku - Muzeum Śląska Opolskiego. Wystawa nie koncentruje się wyłącznie na szlaku bojowym. Pokazuje ich losy przed powołaniem do wojska i po wojnie, gdy byli żołnierze niemieccy wrócili do domów i rodzin w Polsce.

Róża Zgorzelska z Biedrzychowic, działaczka mniejszości i dobry duch "Farskiej Stodoły", czyli miejscowej izby pamięci, przechowuje do dziś pamiątki po pierwszym mężu swojej mamy.

- Nazywał się Georg Schier - opowiada. - Był jedynakiem powołanym do służby w Kriegsmarine, czyli w marynarce wojennej. Pływał w załodze łodzi podwodnej. W jego albumie można znaleźć zdjęcia z wielu portów i urokliwych miejsc, z norweskimi fiordami włącznie. Georg był narzeczonym mojej mamy i w grudniu 1943 roku z tego związku urodziła się moja przyrodnia siostra Johanna. On był wtedy na morzu. Do ślubu doszło dopiero w październiku 1944 roku.

Niestety, szczęście młodej pary ni trwało długo. W styczniu młody mąż zatonął podczas konwojowania statku, który przewoził uchodźców z Pomorza do Niemiec. Pani Róża zna dokładną datę śmierci - 26 stycznia 1945 - i symbol statku, na którym znalazł śmierć: S-978.
- Moja ołma, czyli mama owego Georga, po wojnie bała się represji, jakie mogą spaść na rodziny byłych niemieckich żołnierzy - mówi pani Róża. - Więc większość pamiątek po zmarłym synu zniszczyła. W ogień poszła m.in. jego wojskowa czapka. Zostały tylko jakieś drobne naszywki na mundur ze złotymi kotwicami i dwa guziki.

Jeden z nich pani Róża przechowuje do dziś. Natomiast zapobiegliwa babcia schowała głęboko dokumenty dotyczące syna. Stąd rodzina wie trochę o jego służbie i okolicznościach śmierci.

- Myślę, że pamięć walczyła w niej ze strachem - relacjonuje Róża Zgorzelska. - Portret ślubny mamy, jak tylko wojna się skończyła, został zdjęty ze ściany, wyjęty z ram i owinięty w jakieś papiery czy stare gazety i ukryty w czeluściach szafy. Znaleźliśmy go dopiero po śmierci ołmy. Robiła wszystko, by na widoku nic nie świadczyło o tym, że z tego domu pochodzi żołnierz niemiecki. Ponieważ nie było jego grobu, ołma zapalała mu czasem świeczkę w domu, zamknięta w pokoju i to była jej tajemnica. Na Wszystkich Świętych zapalała światło przed pomnikiem poległych w Naczęsławicach, gdzie mieszkała. My stawialiśmy znicze pod podobnym pomnikiem w Biedrzychowicach. I ten zwyczaj pamiętania o poległych jest do dziś przez mieszkańców kultywowany.

Pani Róża nie ma wątpliwości, że ani jej poległy krewny nie poszedł do służby w Wehrmachcie chętnie, ani babcia nie oddała chętnie na służbę III Rzeszy jedynego syna. - Myślę, że większość śląskich mężczyzn szła do wojska z powodu bardzo silnego poczucia obowiązku. Z entuzjazmem pewnie mało kto.

Pani Dorota, mieszkanka Strzelec Opolskich, jest pewna, że byli i tacy Ślązacy, którzy ulegli propagandzie III Rzeszy na tyle, że szli do służby w Wehrmachcie chętnie i z poczuciem misji. - Niestety, nie czytałam o tym w opracowaniach historyków - mówi. - Znam taki przykład z domu i nie było to dla mnie ani dobre, ani łatwe doświadczenie. Nie chcę pokazywać zdjęć ojca ani ujawniać szczegółów jego biografii. Miał na imię Helmut i niech to wystarczy, bo zgotował mi bardzo trudne dzieciństwo.

Przywiózł okrucieństwo

Dorota urodziła się kilka lat po powrocie ojca z wojny. Pod wpływem tamtych przeżyć pozostał człowiekiem apodyktycznym i niezwykle surowym. To się nie zmieniło nawet wówczas, gdy córka dorosła i założyła własną rodzinę.

- Ale najgorsze były lata dzieciństwa - opowiada pani Dorota. - Ojciec próbował mnie wychowywać w takim samym stylu jak swojego owczarka. Zdawało mu się być może, że mnie zmusi do miłości, tymczasem udawało mu się co najwyżej wymóc ślepe posłuszeństwo. Próbował decydować o wszystkim. Także z kim mogę i z kim nie mogę się przyjaźnić. Miał tak silne poczucie wyższości, że kiedy przyłapał mnie na zabawie z koleżanką z PGR-u, z którą zabronił mi się spotykać, bił mnie przez całą powrotną drogę do domu. Uciekałam z domu do sióstr mojej mamy, żeby znaleźć choć trochę rodzinnego ciepła.

Kiedy Dorota osiągnęła dorosłość, ojciec wyjechał do Niemiec i na jakiś czas straciła go z oczu. Wrócił schorowany i wymagający opieki.

- Zajmowałam się nim, bo uważałam, że czwarte przykazanie nie jest warunkowe - mówi - każe szanować rodziców, jacy by nie byli. Ale przebaczyłam mu ostatecznie dopiero, kiedy zobaczyłam jego ciało po śmierci. Zrozumiałam, że teraz naprawdę już przestał być tyranem i że to okrutna wojna na całe życie zabrała mi ojca.
Dr Adriana Dawid, historyk z Uniwersytetu Opolskiego, jest zdania, że wprawdzie zdarzały się sytuacje, że także Górnoślązacy ulegali presji nazistowskiej propagandy i zgłaszali się do służby na ochotnika albo szli do wojska z poczuciem misji, ale na pewno nie było to normą.

- Niemiecka ustawa o powszechnym obowiązku służby wojskowej uchwalona w marcu 1935 roku - mówi dr Dawid - opisywała szczegółowo tryb powołania do Wehrmachtu. Składał się na nią przegląd roczników, pobór (zwykle poprzedzał go tak zwany Arbeitsdienst - służba polegająca na pracy dla Rzeszy w organizacji paramilitarnej) i przeszkolenie wojskowe zakończone przysięgą i odesłaniem do właściwej jednostki liniowej lub tyłowej. Na odmowę służby właściwie nie było miejsca, groziła ona śmiercią.

Na dowód nieuchronności poboru Adriana Dawid przypomina, że do Wehrmachtu powoływano także mieszkańców tej części Śląska, która po plebiscycie przypadła Polsce, a po wrześniu 1939 została włączona do Rzeszy.

- W mundurach Wehrmachtu walczyli, a także ginęli nawet aktywni członkowie Związku Polaków w Niemczech z opolskiej części Śląska, którzy nie mieli żadnej motywacji, aby umierać za Niemcy - mówi. - Z czego można wnioskować, że naprawdę niełatwo było do wojska nie pójść. Wcale nierzadkie były sytuacje, gdy ojciec czy brat poborowego przebywał w obozie koncentracyjnym, a jego ubierano w mundur i posyłano na front, by bił się za Fuehrera.

Gotfried Dlugos, dziadek Piotra Długosza, lidera Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej, urodził się w 1920 roku. Został powołany do wojska już po wybuchu II wojny światowej, w październiku 1939.
- Zaczął wojnę na Śląsku, bo pierwsze szkolenie odbył w Opawie i stamtąd przeniesiono go na linię Maginota - opowiada Piotr Długosz. - Ale najbardziej traumatyczne wspomnienia zostawiła w nim rosyjska zima. Do końca życia dbał o robienie wielkich zapasów węgla na zimę, bojąc się, że znów zmarznie. Opowiadał, jak na kwaterze w Rosji żołnierze śpiący przy ścianie przymarzali do niej włosami. Koledzy polewali ich głowy ciepłą wodą, by ich od niej oderwać. Jak wielu jego rówieśników pierwszy raz poza Śląsk wyjechał na wojnę. Więc chętnie porównywał Polskę, Francję i Rosję. Zakończył wojnę w Kotlinie Kłodzkiej wzięty przez Rosjan do niewoli. Ponieważ z kilkoma kolegami mówili po śląsku, zostali uznani za Polaków. Dostali godzinę na znalezienie cywilnych ciuchów i puszczono ich do domu.

Przez wiele lat po wojnie o Wehrmachcie Gotfried Dlugos nie mówił nic. Z pomocą niemiecko-polskiego słownika zdał polską maturę i nawet zaczął w Łodzi studia budowlane, które przerwało małżeństwo i przyjście na świat dziecka.

- Dodatkowo się zamknął po tym, jak w latach 50. trafił na parę miesięcy do więzienia, bo organizował GS w Kotorzu i remanent wykazał brak dwóch worków cementu - mówił Piotr Długosz. - Ale z ulgą mówił, gdy go jako dzieci o to pytaliśmy, że nikogo świadomie na wojnie nie zabił. W latach 90. zdecydował się opowiedzieć o tamtych czasach. Kilka godzin nagrań z jego niemieckimi wspomnieniami przechowuję do dziś. (Dziadek zmarł w 2006 roku). Nie ukrywam tego, że miałem dziadka w Wehrmachcie, bo wiem, że niczego złego nie zrobił. No i nigdy nie oglądałem ani jednego odcinka "Stawki większej niż życie". To nie jest moja narracja historyczna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska