Na szychtę do Pepika

Krzysztof Strauchmann
Remigiusz Żywicki i Tomasz Zachara z Głuchołaz już prawie rok pracują za granicą. Czyli o rzut beretem od domu.
Remigiusz Żywicki i Tomasz Zachara z Głuchołaz już prawie rok pracują za granicą. Czyli o rzut beretem od domu.
Żeby zarabiać więcej, nie trzeba jechać do Anglii. W powiecie jesenickim pracuje 117 Polaków. Mają dwa razy wyższe wypłaty niż w Głuchołazach.

Paweł Kołodziej od lipca 2004 roku jest pracownikiem czeskiej firmy Moravolesk. Żeby zdążyć do pracy, wstaje przed piątą i je w domu szybkie śniadanie. Do fabryki jeździ z czwórką kolegów - prowadzą na zmianę. Straż Graniczna na przejściu już się nauczyła, kto o tej porze jedzie do pracy. Pogranicznicy tylko machają do nich przyjaźnie, kiedy wyciągają dowody osobiste. O piątej na granicy nie ma kolejek, ale na przejazd i tak trzeba zarezerwować 45 minut, choć to tylko 30 kilometrów. W Mikulovicach zaczyna się teren zabudowany i ciągnie prawie do Lipowych Łaźni. Nie warto przekraczać dozwolonej szybkości.

- Czeskie mandaty, czyli pokuty, ostatnio strasznie podrożały. Nawet 2-3 krotnie - opowiada Paweł Kołodziej. - W ubiegłym miesiącu kolega w terenie zabudowanym przekroczył szybkość o 12 km i zapłacił 2 tys. koron, czyli 280 zł mandatu. Jedną piątą pensji. A jak się przekroczy prędkość o 30-40 km, to można nawet trafić do sądu i dostać jeszcze wyższą grzywnę. Czescy policjanci raczej oka nie przymykają.
W Moravolesku pierwsza zmiana zaczyna o szóstej. Polacy przyjeżdżają całą grupą. Kierownictwo zgodziło się, żeby ich ustawić na jednej zmianie. Przyzakładowy parking zapełnia się samochodami. Większość Polaków pracuje przy szlifowaniu szklanych kamyczków do czeskiej biżuterii - imitacji pereł, diamentów, eksportowanych na cały świat. Średnie zarobki w firmie to tysiąc koron - ok. 1,4 tys. zł na rękę. Ale z nadgodzinami można zarobić więcej. Paweł Kołodziej pracę dostał przy budowie maszyn do obróbki "koralików". Pracuje 8 i pół godziny, wliczając w to obowiązkową półgodzinną przerwę o 11.

- Kiedyś była stołówka zakładowa, a pracodawca dopłacał do posiłków - opowiada Paweł Kołodziej. - Teraz została kantyna, ale każdy przywozi swoje śniadanie. Na wydziałach mamy kuchenki mikrofalowe i lodówki. Gadamy wtedy z Czechami, jak się u nas żyje, co jest gdzie droższe.
Praca jest spokojna, bez stresów. Każdy zna swoją robotę, pracuje we własnym tempie. Nikt tu człowieka nie pogania. Czasem tylko dokucza, jak nie ma do kogo ust otworzyć po polsku. O 14.30 odbijają na bramie swoje karty, wsiadają do samochodu i do domu. Jeszcze trzeba zatrzymać się przy bankomacie lub na jakieś drobne zakupy w mieście. Ale jedyne, co warto teraz kupować w Czechach, to słodycze dla dzieci albo lekarstwa dla kogoś z rodziny czy znajomych. Po polskiej stronie obowiązkowa wizyta w kantorze, żeby wypłatę zamienić na złotówki. Potem każdy śpieszy się do rodziny. Na wieczór nikt już za granicą nie zostaje, żeby pójść na koncert czy do kina w Czechach. Wyjątkiem są wspólne imprezy zakładowe dla całej załogi.

Do Anglii? Ale po co?
Moravolesk jeszcze dwa lata temu zatrudniał blisko 50 pracowników z Polski. Jak na niewielkie Głuchołazy był jednym z większych pracodawców lokalnych. Teraz w firmie zostało 20 Polaków. Część znalazła pracę w kraju, głównie w rozwijających się zakładach produkujących okleiny do mebli. Młodsi wyjechali na Zachód. W Lipowych Łaźniach zostali głównie starsi wiekiem, którym trudniej jest znaleźć nową pracę i bardziej sobie cenią stabilizację.
- Czescy koledzy pytali nas, dlaczego przyjeżdżamy do nich do pracy - opowiada Remigiusz Żywicki z Czesko-Śląskiej Wytwórni w Zlatych Horach. - Powiedzieliśmy tylko, ile zarabiamy u nas. Więcej pytań nie było.

Żywicki dwa lata pracował w Głuchołazach. Opowiada, że na lokalnym rynku trudno było mu wyciągnąć więcej niż 800 złotych. W Zlatych Horach nikt nie dostaje poniżej tysiąca zł do ręki, a niektórzy spokojnie zarabiają dwa tysiące.
- Do Głuchołaz mógłbym wrócić, ale tylko za podobne pieniądze - mówi Żywicki. - Po co mam jechać kilka tysięcy kilometrów do Anglii czy Irlandii, skoro tuż obok też mogę zarobić i mieszkać w swoim domu?
Moravsko-Slezka Vyrobnia w Zlatych Horach produkuje kontenery mieszkalne. Żywicki jest w brygadzie z sześcioma Czechami i jeszcze jednym Polakiem. Wylewają codziennie betonowe podłogi w 25 kontenerach, potem je ocieplają i kładą panele. Jeśli skończą szybciej, mogą jechać do domu. Kto inny robi ściany, wyposażenie. Kontenery kupuje wojsko i władze cywilne na mieszkania zastępcze np. dla ofiar powodzi. Są w pełni wyposażone w instalacje sanitarne, kuchnie, okna, gotowe do zamieszkania.

- O pracy dowiedziałem się od sąsiada z Głuchołaz, który tu trafił wcześniej - opowiada Remigiusz. - Poszedłem z nim do szefa. Wypytał mnie o kwalifikacje, obejrzał świadectwo i podanie. Nie było żadnych problemów z zatrudnieniem. Na terenie zakładu obowiązuje zakaz palenia i używania komórek, trzeba też chodzić w ubraniach roboczych, bo inaczej grozi kara finansowa. Poza tym pracuje się podobnie jak u nas.

Firma ze Zlatych Hor jest jeszcze bliżej granicy, ledwie 8 kilometrów od Głuchołaz, jadąc przez przejście graniczne w Konradowie. Na takim krótkim odcinku nikt się nawet nie zatrzymuje po zakupy. Polaków jest tu już około pięćdziesięciu, czyli prawie co szósty człowiek w zakładzie.
- Ja do Moravolesku trafiłem za pośrednictwem wujka, który przed laty jeździł na kontrakty do Pragi, budował nawet czeską elektrownię atomową w Temelinie, a teraz od 10 lat osiadł w Lipowych Łaźniach - opowiada Paweł Kołodziej. - Od kilku lat proponował mi przejście do Czech, ale miałem stałą pracę w Głuchołaskiej Fabryce Mebli. Aż moja firma się rozpadła. Znalazłem pracę w FM Mebel w Głuchołazach. Kiedy tam zarobki zaczęły poważnie spadać, uciekłem. Przez pewien czas pracowałem jako listonosz na poczcie i w końcu zdecydowałem się na
Czechy. Nie żałuję.

Wiesław Urbański: - Papierosa trzeba zgasić, bo za palenie w zakładzie grozi wysoka kara, czyli po ichniemu pokuta.

Nowy pracownik dostaje czeską książeczkę ubezpieczeniową i czeski numer PESEL. Wszyscy jednak zgodnie podkreślają, że załatwianie wszystkich urzędowych formalności przebiega za granicą bardzo szybko i sprawnie. Można nawet dostać całkiem spory zasiłek rodzinny na dzieci mieszkające w Polsce. Do założenia konta bankowego Żywickiemu wystarczył polski dowód osobisty i 5 minut na formalności. Tydzień czekał na kartę do bankomatu.
- Wszyscy tak samo zarabiają, tak samo są traktowani i kontrolowani. Na bramie w zakładzie jest alkomat i oczywiście zdarzają się kontrole w czasie pracy, ale dotyczą wszystkich - opowiada Żywicki.

Pieniądze to nie wszystko
Zarobki to nie jedyny plus czeskich firm. Polscy pracownicy bardzo chwalą tamtejszą służbę zdrowia.
- Z czeską legitymacją ubezpieczeniową mogę się leczyć w dowolnym miejscu Europy czy Czech. U nas też - zachwala Remigiusz Żywicki. - W Polsce jest problem z wizytą u lekarza poza swoim województwem. Na szczęście jeszcze nie chorowałem, ale jak mi się przydarzy, to pójdę do zakładowego lekarza w Zlatych Horach. Ma tylu Polaków, że rozumie po naszemu, a i lekarstwa w Czechach są tańsze.

- Wujek poszedł w Czechach do okulisty i dostał receptę na dwie pary okularów, za które zapłaci 1200 koron (ok. 180 zł) - opowiada Paweł Kołodziej. - U nas taka cena jest nie do pomyślenia. Do dentysty chodzę w ramach ubezpieczenia w Lipowych Łaźniach. Ma bardzo nowocześnie urządzony gabinet. Z polskiej służby zdrowia też korzystam. W ubiegłym roku byłem w naszym szpitalu, czeski ubezpieczyciel rozliczył się za to z naszą kasą chorych.
Każdy, kto przepracuje w Czechach co najmniej rok, rozlicza się w czeskim urzędzie skarbowym. Na podatku zarabia się dodatkowo 4 procent, bo u nas najniższy próg podatkowy wynosi 19, w Czechach - 15 procent dochodu. Na formalności nikt nie narzeka.

- O emeryturę jeszcze się nie dowiadywałem, bo nie mam zamiaru tak długo tu pracować - śmieje się Żywicki. - Skończę w Polsce zaoczne studia i będę szukał pracy u nas w policji. Marzy mi się służba mundurowa w kraju. Gdyby nie czeska firma, nie stać by mnie było na to, żeby studiować i pracować jednocześnie, przy niskich zarobkach w kraju i tak wysokich opłatach za studia.
Jedyną barierą pozostaje język. Przy granicy każdy opowiada, że podstaw czeskiego nauczył się na piwie u sąsiadów, a Czesi znają polski z zakupów na bazarach. Język techniczny w firmie jest jednak bardziej skomplikowany.
- Gafy trafiały mi się codziennie, ale nikt z tego nie robił problemu - śmieje się Kołodziej. - Do tej pory zdarza się, że jak ktoś do mnie mówi szybko, to nie wszystko zrozumiem. Sens wyłapię, ale czasem proszę o powtórzenie.

Tym bardziej że czeski bywa zdradliwie odmienny od polskiego. Paweł Kołodziej na straganie w Głuchołazach tłumaczył kiedyś przypadkowo spotkanemu Czechowi, że ich czerstwe - czyli świeże owoce, po naszemu znaczą coś odwrotnego.
Polscy robotnicy wśród Czechów mają już swoich znajomych, którzy wpadają do nich w Głuchołazach w czasie większych zakupów. Czasem proszą o podrzucenie czegoś z Polski, co u nich trudniej kupić. A ponieważ wśród polskich pracowników sporo jest młodych ludzi, tylko czekać, aż pojawią się pierwsze mieszane pary, małżeństwa, dzieci, przeprowadzki, rodzinne imprezy. Żyjemy przecież we wspólnej Europie.

Konkurencja już tu nie dziwi
Czeska gospodarka rozwija się w imponującym tempie 8 procent rocznie. Na terenach przygranicznych oprócz fabryki kontenerów i sztucznej biżuterii polscy robotnicy pracują w fabryce kotłów w Albrechticach, w firmie metalurgicznej w Ondrzejowicach, w zakładach metalowych Hart w Jeseniku, w Velobelu w Zlatych Horach, który produkuje rowery zaledwie 3 kilometry od polskiej granicy. Pojedyncze osoby pracują w przygranicznych fermach rolnych, w gastronomii. Urząd pracy w Jeseniku oferuje aktualnie pracę m.in. dla kucharzy, robotników budowlanych, wychowawców, traktorzystów, rehabilitantów, mechaników, sprzedawców, nawet architektów.

- Wiemy o 117 Polakach pracujących na terenie powiatu jesenickiego. Największym pracodawcą jest pod tym względem firma z Lipovych Lazni - mówi Martin Viterna, dyrektor Urzędu Pracy w Jeseniku. - Czasem zdarza się, że ktoś z Polski trafia bezpośrednio do nas z pytaniem o pracę. O Czechach szukających pracy w Polsce jeszcze nie słyszałem.
- Na bieżąco mamy około stu ofert pracy w Czechach - dodaje Danuta Lewandowska, dyrektor Urzędu Pracy w Prudniku. - Część w firmach w głębi kraju, które trafiają do nas w ramach sieci wymiany informacji Eures. Oferty z firm przygranicznych przywożą do nas sami przedstawiciele pracodawcy. Nie wiem, ile osób podejmuje pracę, bo firmy nie mają obowiązku o tym informować, ale średnio 25 procent ofert jest wycofywanych. Na pograniczu zaczyna się konkurencja płacowa. Kto podnosi wynagrodzenie, ten ma u siebie ludzi.

Z polskich firm w rejonie Prudnika tylko jedna dotychczas szukała Czecha na etat za pośrednictwem urzędu pracy.
- Chcemy zatrudnić tapicerów, bo na całej Opolszczyźnie brakuje takich fachowców - mówi Janina Stąpor, kierownik kadr w Prudnickiej Fabryce Mebli. - Tapicer może u nas zarobić nawet 3,5 tys. zł brutto. Niestety, nikt z Czech się nie zgłosił. Za to za dwa tygodnie przyjeżdżają do nas pierwsi pracownicy z Ukrainy!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska