Napad inżyniera Pavliczka, czyli leśny bar za Jesenikiem

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Vaclav Pavliczek i jego pomocnik, opiekunowie leśnego baru Honza Kuruc, przygotowują herbatę dla turystów.
Vaclav Pavliczek i jego pomocnik, opiekunowie leśnego baru Honza Kuruc, przygotowują herbatę dla turystów.
Polski pisarz i czechofil Mariusz Szczygieł już telefonował do czeskiego leśnika inżyniera Pavliczka. Wypytał go dokładnie o leśny bar w górach za Jesenikiem. Zanim przeczytacie o tym w najnowszej książce Szczygła, wybierzcie się sami na piwo do czeskiego eksperymentu.

Po czesku "napad" to pomysł. Inżynier Vaclav Pavlicek na pytanie, kto miał "napad" z leśnym barkiem, skromnie odpowiada, że to pomysł turystów.

On tu tylko pracuje. Jego rewir w lasach państwowych to ponad tysiąc hektarów w górach nad wioską Horni Lipova. Codziennie jest tutaj zawodowo, ale lubi po pracy sam albo z przyjaciółmi przemierzać leśne ścieżki na rowerze czy na nartach biegowych.

- Jadąc od wioski, jest tu po drodze bardzo stromy podjazd. Niektórzy nie dawali rady pedałować i prowadzili rower pod górę. Tu zawsze czekaliśmy na pozostałych, więc najpierw zrobiłem miejsce do siedzenia nad potokiem - opowiada leśnik. - Idąc w góry w gorące dni, zacząłem tu zostawiać w potoku jeden czy dwa napoje.

Wracając z pracy, zatrzymywałem się na odpoczynek i posiłek. Pewnego dnia jakiś nieznany turysta zabrał moje picie i zostawił pieniądze. Na papierku obok napisał: "Zabrałem jedno picie, zostawiam 10 koron".

Wszystko za 10 koron!

Ktoś inny skląłby bezczelnego turystę i poszukał lepszej skrytki na swoje piwo. Ale nie inżynier Pavliczek. On następnym razem przywiózł 10 napojów i położył w chłodnej wodzie. Po kilku dniach zabrał 100 koron. Za trzecim razem przywiózł na górę 30 butelek z piwem i lemoniadą. I odebrał 300 koron.

- W końcu postawiłem tu blaszaną puszkę - skarbonkę - opowiada Pavliczek. - Ludzie sami ją otwierali, żeby rozmienić pieniądze, zabrać sobie resztę.

Początkowo nie wywieszał żadnego cennika. Potem napisał na tabliczce: Wszystko za 10 koron. On kupował za 10 i chciał tylko zwrotu pieniędzy. Stopniowo proste miejsce odpoczynku zaczęło się rozrastać.

Z potoku leśnik doprowadził drewnianymi rurami wodę, która chłodzi butelki. Nieco wyżej zbudował drewnianą budkę - wędzarnię, w której wywiesza do wędzenia doskonałe żeberka i kiełbasy. Powstało palenisko do gotowania herbaty i kawy, kotlik do grzania czerwonego wina z leśnymi jagodami (podobno jest cudowne w smaku).

Miejsce powoli robiło się sławne, coraz więcej ludzi przyjeżdżało tu z czystej ciekawości, żeby to zobaczyć. Przychodzili starsi, emeryci wspinali się nawet na sam szczyt najwyższej w okolicy góry Smrk (1125 metrów nad poziomem morza).

Z myślą o nich inżynier Pavliczek zaproponował swojemu nadleśnictwu wybudowanie w tym miejscu drewnianej, stylowej wiaty - leśnego baru. Ze ścianami z dwóch stron i widokiem na dolinę, z paleniskiem w środku, gdzie można się ogrzać. Z kontuarem, na którym wyłożyli księgę wpisów dla gości.

Z drewnianymi ławami do siedzenia i stołami. Menu też się rozbudowało. Są słodycze, rum, gotowane owoce. Pojawiły się też karteczki z ceną. Nie zmieniła się tylko blaszana puszka z tabliczką "kasa" i druga, mniejsza pod spodem, do rozmieniania pieniędzy. Przybyły leśne toalety, na stoku po drugiej stronie drogi. Kto z mężczyzn dosika z nich do potoku, nie musi płacić ani halerza.

- Latem w wolne dni jest tu nawet po 200 osób - opowiada Vaclav Pavliczek. - Zaprzyjaźnieni studenci są tu wtedy codziennie. Sprzątają, pilnują czystości. Musi być tu porządek, żeby każdy się dobrze czuł. Czasem pięć razy dziennie dowozimy świeże napoje i jedzenie. W wędzarniach robimy makrelę z grilla, żebra, kiełbasy, mięso wieprzowe.

W książce pamiątkowej ktoś kiedyś wpisał narzekania: Obsługa jest bardzo powolna i czerwone wino podaje chłodzone. Tymczasem powinno być podawane w temperaturze pokojowej.

I podpisał: Czeska Inspekcja Handlowa. To było w zimie, mróz -10 stopni. Wino chłodziło się w wodzie, która nie zamarza w najtęższe mrozy. Po dwóch latach Pavliczek spotkał w leśnym barze sympatyczną parę, która ze śmiechem przyznała się do tego żartu. Za drugim razem napisali, że bardzo się im podoba.

Leśna idylla

Góry Jeseniki miały w swoich dziejach szczęście do filozofów. Pierwszy był Wincenty Priessnitz, samouk z Jesenika, który wymyślił leczenie zimną wodą z górskich potoków.

Jeździło do niego pół Europy, w tym koronowane głowy. Prawie równocześnie w Lipowej-Łaźniach działał inny samouk Johannes Schroth, który leczył dietą i winoterapią. Do dziś została po nim pamiątka w języku czeskim. Na kompletnie pijanych mówi się "nadaje się tylko na szrot". Inżynier Pavliczek też lubi filozofować.

Po drodze do leśnego baru zaleca kurację "drzewną". Nad potokiem w dolinie rośnie 250-letni jawor. Trzeba go objąć, a do wieczora wyleczy boleści, choroby, problemy. Kawałek niżej jest potężny świerk - pomoże w biznesie, finansach. Jeszcze niżej rośnie wielki i silny buk, który korzeniami sięga do potoku.

Ma ogromną siłę witalną, on pomoże w miłości, erotyce i seksie. Nie trzeba go nawet dotykać, działa na odległość, przez potok.

- Wieczorem się przekonasz - mówi do mnie inż. Pavliczek. - Ale nie wolno w jednym dniu obejmować wszystkich drzew. Nie da się naraz być zdrowym, bogatym i mieć ochotę na seks. Tylko jedno może się spełnić.

Pod samym szczytem Smrku, jeszcze 800 metrów dalej, leśnik i jego przyjaciele wybudowali drugi bar, bez jedzenia, tylko ze strawą dla ducha. Przy potoku stanął drewniany prysznic. Woda spada z wysokości 2 metrów i nigdy nie zamarza, zawsze ma 7-8 stopni Celsjusza.

- Można się tam wydzierać do woli spod prysznica do drzew - mówi inżynier Pawliczek. - Potem, jeśli kto nie zabrał ręcznika, to biegnie jeszcze 200 metrów na szczyt i punkt widokowy, gdzie jest słonko. Tam wyschnie. W górach się nie wstydzimy. Kąpiemy się na golasa. Dużo ludzi, którzy spróbowali takiego prysznica, wysłało mi potem swoje zdjęcie telefonem, na dowód, że weszli i oczyścili swojego ducha w leśnej kąpieli.

W książkach pamiątkowych leśnego baru wpisali się goście z całego świata. Są podpisy z Australii, Nowej Zelandii, Chin, Meksyku, Brazylii, z Ameryki. Przyjeżdżają też turyści z Polski, na rowerach, pieszo. Babski gang z Nysy był w lipcu. Babki długopisem narysowały swoje podobizny.

- Tu są piękne okolice dla turystów, a w samej Lipowej przez cały rok dzieją się jakieś kulturalne wydarzenia - zachwala czeski leśnik.

Lekcja wychowania

Nie uwierzycie. Leśny bar ruszył w lipcu 2007 roku. Czynne całą dobę, cały rok. I ciągle istnieje. Na drewnianych ścianach nie ma nawet napisów, wyrżniętych scyzorykiem "na pamiątkę pobytu".

Kto chce, wpisuje się do księgi pamiątkowej, a inż. Pavliczek fotografuje strona po stronie i umieszcza te wpisy w internecie. Jak kiedyś zabrakło stron w księdze, turyści brali papierowe tacki i na nich pisali swoje pozdrowienia i refleksje. Petr z Ołomuńca napisał: Po tym, jak poznałem leśny bar, przestaję być złodziejem.

Obsługa wpada tu zazwyczaj rano i wieczorem. Na noc zabierają ze sobą tylko alkohol. Reszta zostaje. Nikt nie pilnuje napojów ani wiktuałów, nikt nie liczy kasy, nie krzyczy na niesfornych gości. Wszystko można sobie wziąć samemu, samemu ugotować, przyrządzić, rozpalić w ognisku. I samemu podsumowuje się zapłatę do puszki.

- Leśny bar powstał na zasadzie zaufania i tolerancji. Nawet jeśli trafi do nas złodziej, to widząc nasze zaufanie, tu sam zapłaci - mówi z przekonaniem leśnik-filozof z wioski Horni Lipova. - W Czechach nie ma takiego drugiego leśnego baru.

Słyszałem, że w Australii na podobnej zasadzie sprzedaje się melony przy drogach, a kupujący zostawiają pieniądze na straganie. W Norwegii są chałupy, gdzie podróżni zostawiają swoje konserwy i jedzenie dla następnych. Mieszkańcy sąsiednich miejscowości przyprowadzają tu swoich znajomych i gości, a potem śmieją się, gdy im szczęka opada ze zdziwienia. Mówią do nich z dumą: U nas to normalne.

Przez tych pięć lat był przypadek większej kradzieży. Inżynier Pavliczek namówił potem miejscowych chłopców, żeby zorganizowali brygadę i przypilnowali leśnego baru. W zamian za pomoc mogli jeść i pić do syta.

- Kazałem im zawiadomić mnie, jeśli zobaczą, że ktoś kradnie - opowiada leśnik. - Kiedy więc znów zginęło jedzenie, zawołałem ich i pytam, kto ukradł.

Odpowiedzieli mi: Nie możemy zdradzić, bobyśmy dostali. Dopiero później, przez SMS przysłano mi wiadomość, że był to ten i ten, młodzi chłopcy z okolicy. Nie zgłosiłem tego ani policji, ani szkole, ani rodzicom. Sam się nimi zająłem.

Powiedziałem im, że mają się stawić do leśnego baru i będą pracować przy czyszczeniu potoku i drogi. Za pracę dostaną kiełbasę i picie. Nagle okazało się, że do pracy przyszli też inni młodzi chłopcy, którzy wcale nie kradli. Spodobała im się praca w lesie. Ich rodzice zaczęli ich chwalić, że nagle zainteresowali się przyrodą.

Dopiero potem dowiedzieli się, że część dzieci odrabiała tu karę, ale nigdy nikomu nie powiedziałem, kogo złapałem na kradzieży.

Jest w ludziach moralność

Jak trafić

Do leśnego baru dojdziemy po ok. 2 kilometrach oznaczoną ścieżką turystyczną ze wsi Horni Lipova. Dojedziemy tu z Jesenika w kierunku na Ramzową i Ostrużną. W Horni Lipowej trzeba skręcić w prawo, w kierunku na dworzec kolejowy. Za kamiennym wiaduktem znajduje się leśny parking. Od granicy w Głuchołazach to ok. 30 kilometrów. Można tu także dojechać pociągiem Czeskich Kolei z Głuchołaz z przesiadką w Jeseniku.

Drobne kradzieże do dziś zdarzają się raz, dwa razy w miesiącu.
- Nawet jak kradną, to z respektem i tolerancją. Zabierają tyle co dla siebie, resztę zostawiają dla innych. Nikt nie zabrał wszystkiego. Nikt też niczego nie zniszczył - opowiada leśnik.

Jak kto nie ma pieniędzy przy sobie, to wraca po kilku dniach i zostawia należność. Albo przekazuje zapłatę przez właścicieli pensjonatów we wsi, z pozdrowieniami dla inżyniera Vaclava.

Kiedyś przyszli z wycieczką wychowankowie domu dziecka. Wychowawczyni pouczyła ich, że za wszystko trzeba zapłacić, ale któreś dziecko i tak buchnęło słodycze. Pavliczek dostał po kilku dniach przesyłkę z domu dziecka. Odesłali skradzione łakocie co do jednego razem z przeprosinami.

- Dzwonili do mnie z Szumperka, że też chcą zrobić coś takiego u siebie - opowiada leśnik. - Powiedziałem im, że nie mam certyfikatu, patentu na leśny bar. Każdy może spróbować u siebie, ale przez pół roku będą mu kraść, zanim wychowa sobie okolicę i zbuduje w ludziach jakąś moralność. Tu ludzie uczą się filozofii, że można mieć do innych zaufanie. Nie wszędzie potrzeba stawiać strażnika czy montować kamery.

Turyści mówili Pavliczkowi, że nie może z tego miejsca zrobić masowego hotelu. Że musi tu pozostać romantyzm, cisza, intymne spotkanie z przyrodą. I zostało. Przy szumie potoku, wśród śnieżnych płatków siedzimy sobie przy ogniu, popijamy kawę i grzane wino, zajadamy mięso prosto z wędzarni. Gadamy, kiedy nam się chce. A kiedy nie chce - milczymy.

- Jest u nas takie przysłowie: Zachowujcie się w gościach jak w domu. Ale tu obowiązuje inna zasada: Zachowuj się tu jak w leśnym barze. Niech sobie więc wędrowcy przemyślą, co to znaczy. Bo dziś w domu mało kto zachowuje się dobrze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska