Nazywam się Mariusz Szczygieł, jestem reporterem. Pomagam ludziom zrozumieć innych ludzi

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Mariusz Szczygieł, polski dziennikarz, reportażysta.
Mariusz Szczygieł, polski dziennikarz, reportażysta. archiwum
Rozmowa z Mariuszem Szczygłem, znanym dziennikarzem i reportażystą.

Podczas spotkania z czytelnikami w Opolu w ramach kampanii „KsięgoZbiór w Solaris Center” przedstawił się pan publiczności jako Mariusz Szczygieł, reporter. Czyli właściwie kto?
Reporter to jest ktoś, kto pomaga ludziom zrozumieć innych ludzi. Używa do tego czasem nawet środków literackich.

I pan już wie, jak tych środków używać?
Wiem, ale do każdego reportażu podchodzę z obawą. Bo to z moim tekstem albo książką czytelnik spędzi wieczór. A jak napisała pewna pani: Pisanie? To nie takie proste, ludziom czas zajmować. Jest to zdanie pewnej pacjentki szpitala psychiatrycznego, które pokazał mi jej lekarz 27 lat temu. To ostrzeżenie przyświeca mi w mojej pracy do dzisiaj.

Wielu czytelników kojarzy pana jako znawcę i miłośnika Czech. Dlaczego Czesi są dla Polaków fascynujący?
Umiem powiedzieć, dlaczego dla mnie są fascynujący. Bo nie mówią o „cudach Jana Pawła II”, ale o „tak zwanych cudach Jana Pawła II”. Bo film „Miłość blondynki” Milosza Formana określają na plakacie jako „filmową komedię”, podczas gdy polski dystrybutor na polskim plakacie określił go jako „dramat psychologiczny”. Wydaje mi się jednak, że o Czechach napisałem już wszystko. Teraz będę pisał o Polsce.

Razem z Wojciechem Tochmanem napisał pan książkę „Krall”. Znalazła ona szybko swego czytelnika, co potwierdziło się także podczas spotkania w Opolu. Recenzenci podkreślają, że Hanna Krall matkowała wam obu na początku reporterskiej działalności. Jak to wyglądało?
Szczerze mówiąc - nie używam określenia „napisałem”, bo tak naprawdę napisałem do tej książki tylko trzy zdania. Ja ją bardziej tworzyłem. Z wielką przyjemnością, bo Hanna Krall jest kimś, kto wpłynął na mnie zawodowo najbardziej. Kiedy w 1990 roku przeczytała mój pierwszy tekst do „Gazety Wyborczej”, powiedziała: pan pisze tak jak się pisało 20 lat temu. Co więcej - pan pisze tak, jak ja pisałam 20 lat temu. Dziś trzeba pisać inaczej. I cały mój rozwój bierze się z ucieczki od stylu Hanny Krall, którą ucieczkę to ona sama mi zaproponowała. Potem moją szefową była przez lata druga wybitna reporterka, Małgorzata Szejnert i łatwiej już mi było pod jej skrzydłami uciekać.

Książka „Krall” ma dwóch autorów i składa się z dwóch części. Pańska część nosi tytuł „Szuflada”. Znalazły się w niej różne teksty i fragmenty zapisane przez Hannę Krall, które często nie weszły do książek. Dlaczego zdecydował się pan pogrzebać w „mamy” szufladzie? Czy to, co odrzucamy w pracy nad reportażem bywa tak cenne jak to, co do niego wchodzi?
Słowo „mama” mi do naszych relacji nie pasuje, ale już „literacka matka” bardziej… Reporter odrzuca większość materiału, który zebrał. Do reportażu używam maksymalnie 30 procent tego, co usłyszałem. Krall pisze tak oszczędnie, że chyba zostaje jej w tekstach 10 procent. Ale notatek nie wyrzuca. I to był raj, przynajmniej dla mnie. Przeglądać zapiski, karteluszki, skrawki. Czasem notowała czyjąś wypowiedź na rachunku z kawiarni. Pomyśleliśmy w wydawnictwie Dowody na Istnienie, że wiernych czytelników Krall, a już na pewno jej psychofanów mogą te imponderabilia bardzo zainteresować.
Hanna Krall pisze, że być reporterem - to wygrać los na loterii. Czuje się pan szczęśliwcem?
Kiedy usłyszę jakieś zdanie, którego bym w życiu nie wymyślił. Kiedy ktoś mi mówi coś ważnego o życiu, a ja to mogę ukraść dla siebie, do swego życia. Kiedy ktoś nie chciał się przede mną otworzyć, a potem dopytuje, kiedy jeszcze do niego przyjdę, bo fajnie się rozmawia. Reporter może być bardzo często szczęśliwy.

Czy reportaż bywa cierpieniem, kiedy trudno - a może wcale się nie da - zachować dystans do opisywanego świata?
Dla mnie nie bywał żadnym cierpieniem. Czułem się zawsze jak chirurg, który używa rutyny. Wiedziałem teoretycznie, że w jakimś momencie tekstu czytelnik może się wzruszyć, ale sam nie wzruszałem się prawie nigdy. Do momentu aż dwa lata temu zacząłem pracować nad takim moim dość głośnym tekstem „Śliczny i posłuszny” o ekspertce MEN, która kiedyś zamęczyła na śmierć chłopca. Zachowałem dystans do tematu, ale tworzenie tego tekstu było okropne. Czas po nim - też. Już rutyna chirurga skończyła się.

Na spotkaniu w Opolu przyznał pan, że po opublikowaniu nigdy pan już tego reportażu nie przeczytał.
To, co bohaterka mojego reportażu zrobiła swojemu przybranemu synowi, i to, co ja zrobiłem tym reportażem mojej bohaterce, sprawiło, że nigdy nie przeczytałem tego tekstu w druku. Mimo że dostałem za niego nagrodę Grand Prix Dziennikarz Roku i Nagrodę Andrzeja Wojciechowskiego, to zastanawiam się, czy bym coś takiego jeszcze raz napisał. Dostaję od dwóch lat od czytelników propozycje bardzo mocnych, podobnych, tematów i ciągle odmawiam. Nie jestem gotowy na takie przeżycia emocjonalne. Byłem przekonany, że sprawczynię mordu doskonale zakamuflowałem. Okazało się, że z pomocą internetu można odnaleźć każdego. Została ona zdekonspirowana, a to nie było moim celem. Chciałem pokazać, jak się rodzi przemoc i przenosi z pokolenia na pokolenie. To, że nie udało się jej „uanonimowić” uważam za swoją porażkę. Spotkało ją potem wiele złego, a przecież ona już swoją karę odsiedziała w więzieniu.

Autorka reportaży - Swietłana Aleksijewicz z Białorusi - została laureatką Nagrody Nobla. Lubi pan jej prozę? No właśnie, czy prozę? Czy reportaż jest literaturą?
Reportaż jest literaturą, a u pani Swietłany nawet brak literatury jest literaturą. Ona jest współczesnym Tołstojem, choć nie bawi się formą. Jestem bardzo dumny, że dostała dwa razy Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego, jeszcze przed Noblem. Wiemy w Polsce, co jest dobre! Bardzo się ucieszyłem, że wyznała: moi nauczyciele to Krall i Kapuściński. Bo moi też. I tak podciągnąłem się pod sukces noblistki (śmiech).
Ktoś mniej wprawiony po lekturze jej książki „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” gotów pomyśleć, że łatwo dostać Nobla. Wystarczy dotrzeć do kobiet-żołnierek i podsunąć im dyktafon.
Albo do żołnierzy radzieckich, którzy wrócili z Afganistanu w latach 80. i porozmawiać z nimi. Nie, to nie tak. Jestem po lekturze trzech jej książek. Dwie są wybitne. Samo namówienie kobiet, które były ustanowione przez państwo jako bohaterki Wojny Ojczyźnianej, do wyznań, które nie są pomnikowe, ale bardzo intymne i osobiste, to już jest wielki wyczyn. Jest nim namówienie człowieka, żeby chciał powiedzieć prawdę. Potem rozmowa z ludźmi, którzy są po ogromnych traumach, wysłuchiwanie ich, skłanianie do tego, by chcieli powiedzieć coś więcej, raz jeszcze przeżyli swoje dramaty. Swietłana Aleksijewicz dokonała reporterskiego cudu. Skłoniła do opowiadania ludzi, którzy postanowili o pewnych rzeczach nie mówić już nigdy. Dzięki temu otrzymaliśmy nowego Tołstoja, nową „Wojnę i pokój”.

- Jeszcze jeden cytat z Hanny Krall: Wszystko musi być zapisane. Pan też zapisuje to, co widzi i słyszy?
To, co mnie spotyka w życiu, na ulicy czy w pociągu, umieszczam w swoich felietonach co czwartek w „Dużym Formacie” - dodatku do „Gazety Wyborczej”. Teraz pytam ludzi o prawdy, do jakich doszli w życiu. Nieprawdopodobna jest paleta tych osobistych prawd. Ktoś mi mówi, że trzeba kochać ludzi, a ktoś inny, że trzeba dbać o swoje narządy płciowe. Ktoś mówi, że ma zawsze w kieszeni wolne 100 zł dla potrzebującego i to jest prawda, do której doszedł, a ktoś inny, żeby nie przejmować się Bogiem. Mam 49 lat, a ludzie nie przestają mnie zaskakiwać. W sobotę byłem na śniadaniu w księgarnio-kawiarni „Wrzenie Świata”, którą prowadzę, i zaprosiłem moich dwóch kolegów. Obok siedziała jakaś obca pani. A jeszcze inna pani stanęła z książką obok naszego stolika. Pomyślałem, że jest zagubiona w naszej księgarni. Odwracam się i pytam, czy mogę w czymś pomóc. A ona na to: Ja tylko chcę dostać podpis od pana na książce. To czemu pani tak stoi? Trzeba było od razu mówić. Biorę długopis, a ona mówi, przy tych moich kolegach: Mam guza mózgu, nie wiem, ile jeszcze będę żyła i postanowiłam przeczytać pewne książki przed śmiercią. A od pana chciałam podpis na książce. Nie wiem po co, ale muszę go mieć. Widziałem, jak tej obcej pani obok szczęka opadła. Podpisałem książkę i życzyłem zdrowia. Ja wiem, że mam łatwość nawiązywania kontaktów, ale ludzie nie przestają mnie zaskakiwać. Nie spodziewałem się, że ktoś może uczynić takie wyznanie niemal publicznie.
Może właśnie pan tak potrafi ludzi otwierać?
To nie o to chodzi, że ja jestem taki cudowny i ludzie mi wszystko mówią. W ludziach jest ogromna potrzeba rozmowy. Niemal we wszystkich. Matka Teresa z Kalkuty powiedziała (jestem niewierzący, ale mogę ją zacytować, bo ją bardzo cenię), że największą chorobą ludzkości nie jest wcale trąd ani HIV, ale samotność i niezrozumienie. Jako reporter na każdym kroku przekonuję się, że ludzie potrzebują akceptacji, zrozumienia i ucieczki z samotności. I literatura faktu też to daje.

- W pierwszej części książki - rozmowie Wojciecha Tochmana z Hanną Krall - jesteśmy często zaskakiwani: żołnierze Armii Czerwonej nie są bezbożnymi gwałcicielami, lecz zmęczonymi żołnierzami żegnającymi się przed snem na sposób prawosławny. Niebieskooki Niemiec jest sympatyczny. Reporter musi być otwarty na niespodzianki?
Jakby tematy reportaży miały być oczywiste i przewidywalne, to ja bym nie chciał być reporterem. Prawie zawsze jest inaczej, niż się reporter spodziewa. Dowiedziałem się, że pewien facet w Czechach przez pięć lub sześć lat nie odbierał z krematorium urny z prochami swojej mamy. W Czechach jedna trzecia urn jest nieodbierana. Byłem przekonany, że nie będzie chciał o tym mówić, że się tego wstydzi. Żeby go namówić na rozmowę, posłużyłem się pewnym trikiem. Zadzwoniłem i powiedziałem, że chciałem z nim porozmawiać o jego odwadze. Jakiej odwadze? - zdziwił się. Żeby nie odbierać matki przez tyle lat - odpowiedziałem. Bo ja bym się bał. Pan by się bał, bo pan pewnie jest wierzący Polak, a ja nie odbierałem matki, bo ja ją chciałem ukarać - wyznał. Bo było za co. I opowiedział mi historię o nadopiekuńczej matce.

W panów książce Hanna Krall zastanawia się, jakie byłoby państwo złożone z czytelników Kapuścińskiego. A jak wyobraża pan sobie państwo złożone z pańskich czytelników? Tak, wyobrażam sobie. Nikt z nich nie byłby wyborcą PiS-u (śmiech).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska