Neurodydaktyka – nauka, którą lubi mózg. O pułapkach współczesnego systemu edukacji rozmawiamy z Markiem Kaczmarzykiem

Magdalena Konczal
Magdalena Konczal
- My dzisiaj często upieramy się, że rolą procesu edukacji jest zaaplikowanie młodemu człowiekowi  ogromu informacji, a później egzaminujemy go. To bardzo poważny błąd - mówi Marek Kaczmarzyk.
- My dzisiaj często upieramy się, że rolą procesu edukacji jest zaaplikowanie młodemu człowiekowi ogromu informacji, a później egzaminujemy go. To bardzo poważny błąd - mówi Marek Kaczmarzyk. Archiwum prywatne Marka Kaczmarzyka
Mózg to niezwykłe narzędzie, które skrywa w sobie wiele tajemnic. Warto by było stworzyć szkołę, w której jego możliwości będą odpowiednio wykorzystywane. Wspomóc nas w tym może neurodydaktyka. Jest to dziedzina, która bada proces edukacji z perspektywy współczesnej wiedzy o pracy mózgu. O tym, czy argument „jak się nauczysz, to zdasz maturę” przekonuje uczniów i dlaczego czasami lepiej jest być w szkole leniem, rozmawiamy z profesorem Markiem Kaczmarzykiem.

Mówi się o tym, że neurodydaktyka to nauczanie przyjazne mózgowi. To prawda?
Po okresie zachłyśnięcia się neurobiologią w edukacji, neurodydaktycy zaczynają twierdzić, że nie powinniśmy mówić o edukacji przyjaznej mózgowi, ale przyjaznej uczniowi. Chociaż rzeczywiście mózg jest poligonem pracy pedagogicznej nauczyciela/wychowawcy/pedagoga, więc warto spojrzeć na to także z tej perspektywy.

Czym więc jest neurodydaktyka?
Neurodydaktyka, według mnie, nie jest zbiorem gotowych rozwiązań wynikających z neuronauk. Na przełomie XX i XXI wieku, gdy neuronauki zaczęły się intensywnie rozwijać, dowiadywaliśmy się wiele na temat procesów poznawczych, powstawało wiele subdyscyplin takich jak neuroestetyka, neuropolityka czy neuroekonomia...

Wówczas my, ludzie, którzy zajmują się edukacją, mieliśmy takie marzenie, że na bazie neuronauk uda się zbudować jakiś rodzaj nowej pedagogiki. Chodziło o zbiór zasad, który otwierałby nowe możliwości edukacyjne. Tak się jednak nie stało. Neuronauki w edukacji są rodzajem narzędzia interpretacyjnego, które pozwala nam powiedzieć, dlaczego pewne rzeczy odbywają się w taki, a nie inny sposób. Najczęściej jednak nie pozwala nam ich zmienić.

Czyli nie ma gotowych rozwiązań?
Neurodydaktyka odpowiada na pytanie, dlaczego pewne rzeczy są nieosiągalne, pomimo tego, że system edukacji, szkoła czy nawet ogólne wrażenie o naszym potencjale intelektualnym podpowiadają nam, że powinniśmy je osiągnąć. Są pewne bariery, które wynikają z naszej biologii i one są nieprzekraczalne. Bez względu na to, jak bardzo będziemy się starać, to tych celów, które kreujemy niezależnie od myślenia o naszej biologii, nie osiągniemy.

Tworzenie nieosiągalnych celów prowadzi do frustracji, a ta z kolei do silnych przeciążeń układu nerwowego. Tego typu procesami można wytłumaczyć wzrost częstotliwości samookaleczeń, depresji czy prób samobójczych u nastolatków. Można więc powiedzieć, że neurodydaktyka pyta, co we współczesnej szkole jest sprzeczne ze sposobem, w jakim nasze mózgi poznają świat.

Wspomniał Pan o nieosiągalnych celach. W dzisiejszej szkole sobie takie stawiamy?

Tak. Na początku trzeba by było powiedzieć, że nasze mózgi to struktury, które powstawały przez co najmniej dwa miliony lat. To działo się w określonych środowiskach, także środowiskach społecznych, zupełnie innych niż te, które proponujemy mózgom dzisiaj.

My dzisiaj często upieramy się, że rolą procesu edukacji jest zaaplikowanie młodemu człowiekowi ogromu informacji, a później egzaminujemy go. To bardzo poważny błąd. Sam proces, który my nazywamy pamięcią, wcale nie służy po prostu do przechowywania informacji. My wybieramy spośród morza dostępnych nam informacji te, które są dla nas istotne. Warto więc zadać sobie pytanie, co było istotne dla pamięci kiedy nasze mózgi były kształtowane przez dobór naturalny.

Co to było?

Nowość, użyteczność, zaskoczenie, opowieść i człowiek, a nie izolowane fakty, wzory czy złożone, abstrakcyjne operacje na symbolach. Błąd szkoły polega na tym, że źle interpretuje nasze możliwości pod względem kognitywnym. Poza tym ignoruje różnorodność naszych mózgów. Każdy z nas ma w różnym stopniu rozwinięte kompetencje. I to właśnie ten fakt w przeszłości zmuszał nas do kooperacji. Dziś nie patrzy się na ucznia jak na element zbioru, ale jedynie jak na pojedynczą, izolowaną od innych osobę. Mierzymy kompetencje konkretnej osoby zaniedbując fakt, że są one częścią kompetencji grupy.

Nasza przeszłość ewolucyjna nigdy nas tak nie traktowała. Człowiek, żeby przetrwać, musiał funkcjonować w zespole, a my oceniamy ucznia przez pryzmat tego, co jemu samemu udało się zrozumieć i zapamiętać. Natomiast zupełnie ignorujemy to, że zamiast się czegoś nauczyć, możemy o to zapytać kogoś innego. I to jest największy problem w tej tradycyjnej szkole.

Poza tym w dzisiejszych czasach wszystko można sprawdzić. Nie wiem, czy jest sens uczyć się tego na pamięć…

Jeśli spojrzymy na podręczniki sprzed kilkudziesięciu lat, to okazuje się, że obecnie zwartość wiedzy encyklopedycznej, której zapamiętania wymagamy od ucznia jest wielokrotnie większa. A nie zwiększyły się ani możliwości, ani sens takiego działania.

Jaką więc rolę powinna pełnić dzisiejsza edukacja, patrząc na to zagadnienie z punktu widzenia neurodydaktyki?

Edukacja to proces, który nam towarzyszy od początku istnienia człowieka. Dostosowanie łączne, czyli to, że mogliśmy ze sobą współpracować, było najbardziej istotnym rodzajem przystosowania. Znaczenie miała również kumulatywność kultury. Uzyskujemy ją dzięki temu, że z pokolenia na pokolenie przekazujemy pewien bagaż kulturowy, a to nic innego jak proces edukacji. Można zaryzykować stwierdzenie, że edukacja jest częścią naszego gatunkowego wyposażenia.

Osoba, zajmująca się uczeniem, w czasach, gdy nie istniała możliwość szybkiego przepływu informacji, musiała pełnić dwie role. Jedna z nich to przechowywanie informacji, a druga – stworzenie takich warunków, by ludzie chcieli się uczyć. W dzisiejszym świecie ta pierwsza rola zanika, druga jest wciąż aktualna.

Natomiast współczesna szkoła wciąż stawia na tę, która dziś nie jest już potrzebna – dalej myśli o sobie jako o miejscu przekazywania informacji. Są jeszcze sprawy relacyjne, na które jednak się w szkołach nie stawia. Edukacja powinna być relacyjna i zapewniać różnorodność kompetencji wśród ludzi, którzy będą się uzupełniać i współpracować, a nie konkurować i powtarzać.

„Jak się nauczysz, to dostaniesz piątkę”, „Jeśli to zapamiętasz, to zdasz dobrze maturę” – młodzi ludzie często słyszą w szkołach czy domach takie zdania. Czy te argumenty przekonują nasz mózg do nauki?

Absolutnie nie. Pierwszym powodem, dla którego nasz mózg coś zapamiętuje, jest użyteczność. Człowiek musi być przekonany, że albo bezpośrednio i natychmiast wykorzysta tę informację, którą zdobędzie, albo będzie w stanie dokładnie stwierdzić, kiedy i do czego ona mu się przyda.

Natomiast w szkole jest tak, że kiedy uczniowie pytają: „Po nam to?”, to odpowiedź brzmi: „Bo wam się to kiedyś może przydać”. Proszę zwrócić uwagę, że w tej sytuacji nie wyjaśniamy, kiedy dokładnie to się przyda, i do czego. W takich warunkach nasze mózgi reagują odrzuceniem informacji, czyli włącza się coś, co moglibyśmy nazwać przystosowawczo korzystnym zapominaniem.

A więc egzaminy nie są dostatecznym argumentem dla naszego mózgu, by coś zapamiętał…
Szkoła stworzyła sztuczny powód, dla którego mózg będzie chciał coś zapamiętać. Tym sztucznym powodem jest egzamin. Uczniów przekonuje się do tego, że to właśnie matura jest celem samym w sobie. Problem polega na tym, że powodem, dla którego mózg przyswaja informacje, jest sam egzamin. A więc kiedy nastąpi zdanie egzaminu, powód znika i włącza się przystosowawczo korzystne zapominanie. Właśnie dlatego tak mało pamiętamy ze szkoły.

Czyli nie pamiętamy ze szkoły tak mało, bo byliśmy leniami?

Najczęściej nie. Mówię najczęściej, bo oczywiście są osoby, które sobie odpuszczały w szkole. I szczerze mówiąc, to właśnie one mogą być dziś zdrowsze psychicznie, niż te, które poświęcały ogromne ilości energii, wysiłku i czasu, żeby się czegoś nauczyć.

To, że my pół roku po maturze pamiętamy bardzo niewiele z tego, czego się uczyliśmy, jest wynikiem nie naszej niechęci, błędu nauczycielskiego czy braku motywacji, ale pewnych podstawowych, funkcjonalnych cech naszego mózgu, naszego aparatu poznawczego.

Zainteresowało mnie to, co Pan powiedział, że osoby, które aż tak bardzo nie przykładały się do nauki w szkole, są psychicznie zdrowsze. Z czego to wynika?

My młodym ludziom mówimy: „Jeśli dobrze zdasz egzamin, to twoja przyszłość będzie świetlana”. Oczywiście to jest absurdalne, bo zdaje egzamin z rzeczy, których najczęśćiej nigdy w życiu w tej formie nie wykorzysta.

Problem w tym, że rośnie presja, poziom stresu, a także koszty, które organizm młodego człowieka musi z tego powodu ponosić. A one są bardzo wysokie i wprowadzają młode mózgi w stany dalekie od korzystnych. Najczęściej to jest obniżenie samooceny, lęki czy silna reakcja stresowa, a to są już stany, które zmieniają fizjologię krążenia, układu oddechowego, pokarmowego itd. I oczywiście przeciążają ośrodkowy układ nerwowy.

A później pojawiają się choroby psychiczne…

Okazuje się, że pewne powody, dla których choroby psychicznie (np. depresja, choroba afektywna dwubiegunowa czy schizofrenia) ujawniają się w późniejszych latach życia, poza genetycznymi oczywiście, mogą leżeć w przeciążeniu układu nerwowego na etapie, w czasie którego on jest w silnej przebudowie i z tego powodu jest bardzo bezradny. Mam na myśli okres adolescencji. To są ogromne koszty, które ponosimy jako społeczności.

Mnie do szału doprowadzają teksty dojrzałych ludzi, że ta dzisiejsza młodzież jest jakaś psychicznie słabsza, z innej gliny ulepiona itd. Tak naprawdę to najczęściej przez nas te przeciążenia są tak duże, że nastolatkowie sobie z nimi nie radzą. Proszę mnie dobrze zrozumieć, to nie są nasze intencjonalne, świadome działania, raczej brak refleksji na temat tego, co się dzieje i jakie są tego przyczyny.

Wspomniał Pan wcześniej, że to, czego się uczymy, powinno być przede wszystkim użyteczne. Jak więc mamy uczyć młodych ludzi lub w jaki sposób podpowiadać im, żeby uczyli się sami, by było to nauczanie przyjazne mózgowi?

My nie możemy kogoś czegoś nauczyć. Taka czynność jest sprzeczna z logiką funkcjonowania naszego ośrodkowego układu nerwowego czy w ogóle człowieka. Jedyne co możemy zrobić to stworzyć warunki, w których ktoś się czegoś nauczy. Powinniśmy zacząć myśleć o szkole nie jako o budynku czy zbiorze ludzi, ale środowisku edukacyjnym. Pokazujmy młodemu człowiekowi różne ścieżki, towarzyszmy mu i wspierajmy go, gdy on te ścieżki wybiera.

Co nam w tym przeszkadza?

Ja na przykład jestem zwolennikiem natychmiastowego usunięcia wszelkiego rodzaju zewnętrznych egzaminów, testów itd. Najlepiej, gdybyśmy też mogli się obyć w szkole bez ocen. Mam wrażenie, że kultywujemy ocenianie niejako z rozpędu. Kolejną fiksacją systemów edukacji jest to, że podzieliliśmy świat na przedmioty: mamy biologię, chemię, język polski itd. I jeszcze w obrębie tych przedmiotów ustaliliśmy sobie, że pewne są ścisłe, a pewne humanistyczne. Ale świat tak nie funkcjonuje.

Neurobiologia pokazuje, że ostatecznie struktury związane z przetwarzaniem symboli, czyli czegoś, co my wykorzystujemy na matematyce, fizyce, chemii, a także w przypadku gramatyki na przykład języka ojczystego (rozbiory zdania), dojrzewają bardzo późno, dopiero koło 11-12 roku życia.

A to oznacza, że na matematykę taką jak ułamki albo na gramatykę taką jak rozbiór zdania złożonego, większość dzieci będzie gotowa, kiedy skończą 13-14 lat. A proszę zwrócić uwagę, kiedy dzieci się tego zaczynają uczyć w szkołach. Myślę, że dużo lepiej by było, gdybyśmy na tym wczesnym etapie, trochę bardziej traktowali młodych ludzi jako użytkowników świata, a nie jako ludzi, którzy mają ten świat analizować, rozpoznawać i opisywać.

Oceny, testy, podział na przedmioty… Czy jest coś jeszcze, z czego powinniśmy zrezygnować w szkołach z punktu widzenia neurodydaktyki?

Tak, z podziału klas zgodnie z grupami wiekowymi. Szkoła się na to uparła, bo my sobie wymyśliliśmy, że można stworzyć dla ludzi propozycję programową, która będzie odpowiadała potrzebom wszystkich w danym wieku. To jest absurdalne, ponieważ rozwijamy się w różnym tempie i mamy różne predyspozycje.

Z badań socjologów wynika, że jeżeli ludzi się łączy w grupy różnowiekowe, to automatycznym sposobem organizacji tej grupy jest wsparcie. Natomiast jeśli łączymy tych ludzi w grupy jednowiekowe, to automatycznym punktem wyjścia w organizacji tej grupy jest konkurencja, bo ci ludzie muszą najpierw ustalić jakiś rodzaj hierarchii. To też jest bardzo istotna sprawa.

Co ciekawe, prawo oświatowe, które obecnie funkcjonuje w Polsce, pozwala na tworzenie grup kompetencyjnych, a nie wiekowych, ale bardzo rzadko szkoły z tego korzystają. My jesteśmy tak bardzo zafiksowani na model pruski, że czasami sami sobie stawiamy bariery, które zamiast chronić, ubezwłasnowolniają nas.

* * *

Dr Marek Kaczmarzyk prof. UŚ – neurodydaktyk, biolog i memetyk. Zajmuje się neuronaukami w edukacji i myśleniem w kategoriach ewolucji biologicznego podłoża procesów poznawczych. Autor książek "Strefa napięć", "Unikat" i "Szkoła memów".

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Neurodydaktyka – nauka, którą lubi mózg. O pułapkach współczesnego systemu edukacji rozmawiamy z Markiem Kaczmarzykiem - Strefa Edukacji

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska