Zmiany są konieczne
Zofia Jaźwińska, pracownik departamentu pomocy społecznej w Ministerstwie Edukacji Narodowej:
- Młodzieżowe ośrodki wychowawcze w obecnym kształcie nie realizują w pełni swych zadań. Dlatego też muszą się przekształcić, a pierwszym krokiem ku temu jest rozdzielenie funkcji edukacyjnej od wychowawczej. Nie można ciągle opierać się na działalności szkoły i jej podporządkowywać całą resztę uspołeczniania wychowanków, a to wymusi szukanie innych, alternatywnych rozwiązań. Traktowanie trudnej młodzieży inaczej i głaskanie jej po głowie za to, że w ogóle chce się uczyć, nie przynosi żadnych wymiernych efektów.
- Rozwiązaniem konfliktu w nyskim ośrodku z całą pewnością powinno zająć się starostwo. Jedno jest pewne: młodzież nie może być przeniesiona do obiektu, w którym warunki mieszkalne są gorsze od poprzednich. Jeżeli chodzi o system edukacji trudnej młodzieży, to nie ma tu złotego środka. Zarówno skrajna izolacja nie wpływa pozytywnie na przebieg resocjalizacji, jak i zbyt szybkie uspołecznienie niektórych, silniejszych jednostek może prowadzić do skutków odwrotnych niż zamierzone.
Starostwo Powiatowe w Nysie chce, aby od stycznia Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy, mieszczący się w klasztorze ojców franciszkanów przy Alejach Wojska Polskiego, został przeniesiony do dawnej siedziby pogotowia ratunkowego przy ulicy Krawieckiej. Jednak planom starostwa sprzeciwiają się wychowawcy ośrodka i ich podopieczni. Dlaczego?
Punktem zapalnym konfliktu stał się fakt, iż przeprowadzka młodzieży jest równoznaczna z podziałem funkcji, jakie ośrodek spełniał dotychczas. W wyznaczonym przez starostwo miejscu ma powstać jedynie internat dla chłopców, a uczyć mieliby się w szkołach publicznych.
- To jakaś niewiarygodna bzdura! - denerwuje się Małgorzata Przepióra-Kapusta, psycholog ośrodka wychowawczego w Nysie. - Przecież ci chłopcy dlatego znaleźli się u nas, bo uciekli ze zwykłych szkół. Oni nie chcą tam wracać, tymczasem wygląda na to, że zostaną do tego zmuszeni.
Pracownicy placówki są zdania, że zbyt wczesny i niespodziewany powrót podopiecznych do szkoły zniweczy pracę włożoną w ich resocjalizację i przyniesie efekty odwrotne do zamierzonych.
- Nasza młodzież wymaga indywidualnego podejścia i takie miała dotychczas zapewnione - tłumaczy Alina Stodoła-Waleziak, pedagog nyskiej placówki wychowawczej. - Realizujemy program resocjalizacji i do jego zasad należy ciągły, całodobowy kontakt z podopiecznymi. Podstawą naszej pracy jest zasada indywidualizacji. W szkole środowiskowej natomiast sytuacja zmieni się diametralnie, ponieważ taki chłopiec będzie traktowany jak jeden z trzydziestu, zginie w tłumie. Żaden nauczyciel, nie mając odpowiedniego wykształcenia resocjalizacyjnego, nie poradzi sobie z nimi. Te dzieci to mali przestępcy, prawie wszyscy po wyrokach sadowych.
Wychowawcy ostrzegają, że konsekwencje takiego eksperymentu mogą być tragiczne. Uważają, że ta młodzież z rodzin biednych, patologicznych będzie za wszelka cenę starała się zdobyć to wszystko, czego jej brakuje.
- Wtedy zaczną się kradzieże, wymuszenia i pobicia, a to z kolei spowoduje konflikt środowiskowy, skargi rodziców, nauczycieli i interwencje policji - przestrzega Jacek Jachim, jeden z wychowawców. - Za pieniądzy, które otrzymujemy na podopiecznych, nie sposób zapewnić im wszystkiego. Często zdarza się, że sami chodzimy do znajomych i prosimy o ubrania dla naszych chłopców.
Zdaniem opiekunów złym rozwiązaniem będzie również utworzenie w normalnej szkole grup czy też klas specjalnych dla trudnej młodzieży.
- Do naszego ośrodka przychodzą uczniowie z bardzo niską samooceną, niedojrzali psychicznie i emocjonalnie, nadpobudliwi - twierdzi Małgorzata Przepióra-Kapusta. - Jeżeli nie spotkają się z akceptacją i pełnym zrozumieniem, to ich reakcją obronną będzie agresja. A wbrew pozorom większość z nich chce powrócić do normalnego życia.
- Oni mają spaczony system wartości - dodaje Jacek Jachim. - Jesteśmy dla nich frajerami, takimi Kiepskimi. Naszym zadaniem jest przywrócenie ich do życia w społeczeństwie, ale do tego trzeba ciężkiej pracy i rozważnych kroków. Na nowo uczymy ich żyć.
Osobnym problemem jest sam budynek, do którego chce ich przenieść starostwo. Według pracowników ośrodka umieszczenie młodzieży agresywnej, nadpobudliwej, impulsywnej na rogu skrzyżowania dwóch ruchliwych ulic stwarza znaczne zagrożenie bezpieczeństwa zarówno ich samych, jak i mieszkańców osiedla.
- Nawet boję się myśleć, co tym chłopcom może wpaść do głowy - mówi Jan Dąbkowski, kierownik internatu w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym.
Pracownicy obawiają się, że z czasem zaczną się również ucieczki i rozboje, w efekcie czego starostwo będzie musiało jak najszybciej postarać się o nowe miejsce.
- Zanosi się na to, że nasze władze chcą zamiast ośrodka stworzyć przechowalnię dla młodocianych przestępców, taką noclegownię dla brzydkich, złych chłopców - ironizuje Alina Stodoła-Waleziak. - Nie da się na kilkudziesięciu metrach kwadratowych stworzyć warunków do resocjalizacji trudnej młodzieży. Brak miejsc do rekreacji, boiska, sali gimnastycznej uniemożliwi nam realizowanie głównego celu, jakim jest praca i wychowanie przez sport. W otoczeniu budynku nie ma żadnego miejsca, gdzie chłopcy mogliby się wyżyć. Jak zatem zagospodarujemy im wolny czas, skoro nie mamy ku temu warunków?
Sami wychowankowie również nie chcą się przeprowadzać. - Nie chcemy się przenosić, bo tam nie ma żadnej sali gimnastycznej, a my lubimy sport - tłumaczy jeden z nich.
Chłopcy mówią, że nie ruszą się z klasztoru. Chyba że do koszar.
Właśnie o budynki powojskowe przy ulicy Grodkowskiej dyrekcja ośrodka od kilku lat prowadzi batalie z nyskim starostwem.
- Prowadzone były rozmowy z Agencją Mienia Wojskowego, która skłonna była udostępnić nam obiekty po likwidowanym niedawno garnizonie - tłumaczy Zbigniew Lubczyński, dyrektor Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego. - Niestety, my jako ośrodek nie jesteśmy dla nich partnerem i tu wszystko zależy od starostwa, ponieważ tylko za ich pośrednictwem możemy te budynki otrzymać.
O przekazanie budynków przy ul. Grodkowskiej rada wychowanków MOW zwracała się do Urzędu Miejskiego w Nysie, jednak jako że gmina nie zdecydowała się jeszcze, na jakich warunkach i czy w ogóle przejmie obiekty po wojsku, odpowiedź była na razie odmowna.
Przejęcie koszar nie jest jednak taką prosta sprawa.
- Na to potrzeba funduszy, a tych ani powiat, ani gmina nie posiada - tłumaczy Zbigniew Majka, starosta powiatu nyskiego. - Być może dopiero na wiosnę przyszłego roku dojdzie do podpisania umowy z agencją, która za darmo przecież mienia nie odda.
Starostwo chce przeniesienia ośrodka głównie ze względów finansowych. Utrzymanie obecnej siedziby kosztuje powiat ponad dziesięć tysięcy złotych miesięcznie. Po przeprowadzce koszty te mają zmniejszyć się o połowę.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?