Nie dziczeją w biedzie i samotności

Redakcja
Kiedyś Odra zatrudniała 3 tysiące osób, z tego 70 procent stanowili pracownicy niepełnosprawni.
Kiedyś Odra zatrudniała 3 tysiące osób, z tego 70 procent stanowili pracownicy niepełnosprawni. Sławomir Mielnik
Opolska "Odra", znana spółdzielnia inwalidów, obchodzić będzie niebawem jubileusz 65-lecia. Nikt tu jednak nie czeka na fetę. Firma znalazła się na kolejnym zakręcie i nikt nie wie, co jest za nim.

Ochrona coraz mniejsza

Ochrona coraz mniejsza

Wg narodowego spisu powszechnego w 2011 r. w kraju było 4,7 mln niepełnosprawnych (12 proc. ludności). W ostatnich latach zwiększył się udział osób z orzeczonym umiarkowanym i znacznym stopniem niepełnosprawności oraz zmniejszył z lekkim stopniem inwalidztwa. Zmiany wynikają z bardziej zaostrzonych przepisów dotyczących orzecznictwa oraz rehabilitacji zawodowej i zatrudniania osób niepełnosprawnych. Mimo że zmniejszała się liczba zakładów pracy chronionej, i tak to w nich pracuje najwięcej inwalidów, choć ciągle widoczna jest tendencja spadkowa.

Od razu po przekroczeniu bramy odczuwa się niepokój. Bo jest za cicho. Nie słychać odgłosu maszyn do szycia, frezarek ani szczęku metalu. Ludzie nie kręcą się między budynkami, nie warczą samochody.

- Czy tu ktoś pracuje? - pytam jedynego spotkanego na terenie firmy człowieka.
- Tak. Ale nas teraz zostało bardzo mało, a jeszcze nie wiadomo, co będzie dalej - odpowiada ze smutkiem pracownik w niebieskim kombinezonie.

Prezes Mariusz Markowski nie chce pogłębiać złych nastrojów.
- Odra już kilka razy była w kryzysie, ale każdy przetrwaliśmy - mówi z nadzieją.

Kiedyś firma zatrudniała 3 tys. osób, wśród których było 60-70 proc. niepełnosprawnych. Wtedy nazywała się spółdzielnią inwalidów. Potem przez wszystkie lata, aż do dziś, miała status zakładu pracy chronionej. Ale ta ochrona była coraz słabsza, bo firma kurczyła się po każdym kryzysie.

Pierwszy i drugi wydarzyły się jeszcze w latach 90., kiedy wycofali się z umów dwaj najwięksi kontrahenci Odry - bydgoski Romet i dzierżoniowska Diora, dziś już nie istnieją. Jakoś udało się jednak pozyskać nowe zlecenia, choć nie można było utrzymać tak dużej liczby pracowników.
W 1997 r., kiedy zakład totalnie zniszczyła powódź, wydawało się że los Odry jest przesądzony, ale podniosła się jak Feniks z popiołów.

- To był ogromny wysiłek - wspomina prezes Markowski, ale woda nas nie zatopiła. Wiele spółdzielni nam wtedy pomogło w różny sposób. Przysyłali materiały do produkcji, ludzi do naprawy urządzeń, a nasi ludzie też dali z siebie wszystko, by odbudować swoje miejsce pracy.

W 2005 r. Odra przestała być spółdzielnią i została przekształcona w spółkę prawa handlowego. Dotychczasowi spółdzielcy stali się udziałowcami. Zdecydowano się na tę zmianę, ponieważ w nowych warunkach łatwiej było firmą zarządzać. Nadal pozostawała jednak zakładem pracy chronionej.

Na przestrzeni ostatnich 5 lat ta ochrona skurczyła się prawie o połowę. W 2010 r. dofinansowanie z budżetu do wynagrodzeń niepełnosprawnych tzw. III grupy wynosiło 760 zł miesięcznie. Dziś wynosi ono tylko 450 zł, przy czym w 2010 r. najniższa płaca wynosiła 1317 zł, a obecnie 1750 zł. Przy znacznie mniejszym dofinansowaniu z budżetu obowiązki pracodawcy więc znacznie wzrosły.

- Jeśli któraś z firm nie będących zakładem pracy chronionej zatrudni osobę niepełnosprawną, otrzyma dofinansowanie w identycznej kwocie, ale nie ma już żadnych zobowiązań z tytułu zatrudnienia inwalidy - podkreśla prezes Markowski. Zakład pracy chronionej je ma. Zgodnie z przepisami musi m.in. zapewnić pracownikom dostęp do lekarza i pielęgniarki w czasie godzin pracy firmy, tworzyć specjalny fundusz na rehabilitację niepełnosprawnych. To generuje koszty. Nic więc dziwnego, że w ciągu ostatnich 10 lat liczba zakładów pracy chronionej w kraju zmniejszyła się tak znacznie - z 3000 pozostało ich tylko 1300. Te, które jeszcze istnieją, systematycznie się kurczą. Zmniejszają liczbę pracowników, a wreszcie znikają.
Nie sięgając po odległe przykłady, wystarczy zobaczyć, co dzieje się z Odrą. Jeszcze w ubiegłym roku zatrudniała ok. 300 osób. W tym roku pracuje tu już tylko 180. Jak zawsze, blisko 70 proc. załogi stanowią niepełnosprawni. Teoretycznie mogą oni szukać zatrudnienia na tzw. otwartym rynku pracy. W praktyce jednak, przy takim poziomie bezrobocia, kiedy zdrowi nie mogą znaleźć zajęcia, kto weźmie niepełnosprawnych?

W ubiegłym roku, gdy odchodziło tak wielu ludzi, dzielono ich na szczęśliwców i resztę. Szczęśliwcami byli ci, którzy mogli odejść na emeryturę albo zasiłek przedemerytalny. Niektórzy z nich mogli jeszcze zostać, ale się nie zdecydowali.

- A kto im zagwarantuje, że za rok czy dwa, ba, nawet za kilka miesięcy, będą obowiązywać takie same przepisy? - mówi jeden z pracowników. Może przecież być tak, że tu pracy nie będzie, a do zasiłku zabraknie roku czy dwóch. I z czego żyć w takiej sytuacji?

Najdziwniejsze jest to, że w krajach, które potrafią doskonale liczyć pieniądze, jednak opłaca się zatrudniać niepełnosprawnych. W Europie Zachodniej wskaźnik aktywności dorosłych niepełnosprawnych wynosi 50 proc. U nas zaledwie 25 i ciągle się będzie zmniejszał, bo aż 75 proc. tych osób pracuje w zakładach pracy chronionej, a utrzymywanie ich jest coraz bardziej nieopłacalne. Rosną obowiązki, maleją ulgi. Dawniej nawet firmy kooperujące z takimi zakładami mogły liczyć na odpisy od podatku na rzecz PFRON. To była zachęta do współpracy. Dziś jej już nie ma. A kooperanci też mają swoje problemy i swoje plany. Coroplast - ten najważniejszy dla Odry, do którego idzie 70 proc. produkcji - ma z opolską firmą umowę do maja. Co zrobi później? Na razie nie wiadomo.

Co z nami będzie?

Józefa Bulik przepracowała w Odrze 30 lat. Najpierw szyła, teraz składa wiązki elektryczne.
- No, gdzie ja bym miała stąd pójść? - martwi się.

Annie Jończyk w październiku stuknie czterdziestka. Do emerytury pozostało jej 2,5 roku. Jest w okresie ochronnym, nie musi się już obawiać zwolnienia. Ale co będzie jak zredukują wszystkich? W podobnej sytuacji jest też Anna Bydłosz. Dojeżdża do pracy ze Skorogoszczy. Do Brzegu miałaby bliżej, a tam nie ma pracy nawet dla zdrowych. Ludzie dojeżdżają z daleka. Bo nigdzie w pobliżu nie ma zakładów chronionych. A im firma daje ryczałt na dojazdy. To sobie też bardzo cenią.

Kobiety wspominają pracowników, których zwolniono. Taka Ewa na przykład. Po odejściu niczego innego nie znalazła, ciągle szuka. Ma 600 zł renty i depresję, bo jak za to przeżyć? Trzeba tylko pukać do "opieki". Takich przykładów ludzie mogą podać dużo. Aż strach mówić, jak bardzo dużo.

Trudno byłoby wymienić wszystkie choroby pracowników, które doprowadziły do niepełnosprawności. Skutki niektórych widać, ale na przykład głuchota przecież nie rzuca się w oczy. W hali, gdzie ludzie składają wiązki z kabli elektrycznych, pracuje czwórka niesłyszących.

- 25-letnia Monika jest bardzo zdolna manualnie - chwali brygadzistka Agnieszka Kleparska. - Świetnie się spisuje. Ale to dopiero pierwsza praca dziewczyny. Jej matka opowiadała, że kilka lat szukała zatrudnienia. Nigdzie jej nie chcieli. Tu czuje się doskonale, stara się i jest szczęśliwa. Wiem to od niej, bo skończyłam kursy języka migowego. Dogadujemy się bez słów. Podobnie jest z Piotrkiem i innymi. Do nas dzwonią ich matki, pytają jak sobie radzą. Cieszą się, że młodzi pracują, bo mogą sobie coś kupić, jakiś cel wytyczyć, między ludźmi przebywać, a tak by dziczeli w samotności i biedzie.

Beata Bilińska, kontroler jakości, bardzo dokładnie sprawdza każdy element, który wychodzi spod jej rąk. Praca musi być wykonana bez zarzutu. Kontrahent nie może mieć żadnych zastrzeżeń. Ludzie to wiedzą.
- Czasem bywa tak, że trzeba długo tłumaczyć, jak połączyć ze sobą cienkie kabelki - przyznaje Bilińska. - Nie czuję wtedy zniecierpliwienia. Wiem, że część osób z większym trudem przyswaja wiedzę, ale jak już zrozumieją, bardzo się starają nie popełniać błędów. Mam świadomość, że nawet jakby znaleźli pracę, nikt się nie będzie z nimi obchodził tak jak my. Przy pierwszym błędzie ich wyrzucą. Oczywiście jeśli w ogóle wpierw przyjmą.

Nie rzucają się w oczy także schorzenia psychiczne, z którymi walczy część pracowników. Diagnoza stygmatyzuje tych ludzi, których społeczeństwo spycha na margines. Tu czują się częścią firmy. Mają poczucie bezpieczeństwa, tak potrzebny do życia spokój i akceptację.

Czasem bywa tak, że pracownik podchodzi do mnie rano i mówi: proszę mnie dziś pilnować, bo gorzej się czuję - przypomina brygadzistka Agnieszka Kotlarska. - Czasem dzwoni do nas matka chłopaka z informacją: syn tak świetnie się czuł, że sam zdecydował o odstawieniu leków, co może się negatywnie odbić na jego zachowaniu i jakości pracy. Proszę na niego uważać. Więc mam go na oku.

Jan Czeszkiewicz, kierownik zakładu, ma 63 lata i 4 do emerytury. Też się boi o przyszłość firmy.

- Mnie to już nikt do pracy nie weźmie - mówi ze smutkiem. Ale bardziej niż o siebie martwię się o młodszych ludzi. Tu żyją jak w rodzinie, zarabiają na siebie, nie są balastem dla rodziny. Dzięki takim zakładom jak nasz mają swoje środowisko. Praca jest dla nich terapią. Ważniejszą przecież od tej, którą zapewnia im firma w formie opłaty za turnusy rehabilitacyjne. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego zdrowi ludzie, którzy tworzą nowe zasady organizacji gospodarki, robią wszystko, aby słabszym od siebie, pokrzywdzonym przez los odebrać to, co dla nich najważniejsze, i uczynić ciężarem dla społeczeństwa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska