Nie lekceważ Duńczyka, gdy czka

Redakcja
Z Witoldem Rygorowiczem, kierującym Biurem Informacyjnym Województwa Opolskiego w Brukseli, rozmawia Zbigniew Górniak

- Czy czuje się pan już dyplomatą?
- Nie, dyplomatą się nie czuję, choć się wśród nich obracam, bo w końcu urzędnicy brukselscy to w znacznej części dyplomaci. Czuję się przede wszystkim prudniczaninem. Pochodzę z tego miasta, byłem w nim pełnomocnikiem burmistrza ds. europejskich.
- Aż do czasu, kiedy marszałek Jałowiecki wybrał pana na szefa biura opolskiego w Brukseli. Jako jednego z sześciu kandydatów z Opolszczyzny. Czy przed wyjazdem do stolicy Europy brał pan jakieś lekcje dyplomatycznego savoir vivre?u?
- Lekcji nie brałem, ale miałem duże doświadczenie w pracy z delegacjami zagranicznymi. Pracowałem jako oficer europejski, a wcześniej moja praca w biznesie cały czas przebiegała na styku z zagranicznymi kontrahentami, byłem na przykład szefem promocji w prudnickim Froteksie.
- Lekcji pan nie brał, ale w ubrania już pewnie zainwestował?
- Do fraka jeszcze nie doszedłem, ha, ha... Ale wisi on na wieszaku w brukselskim sklepie firmy C&A i czeka na mnie. Oni w tej firmie mają taki zwyczaj, że jak klient coś wybierze i poprosi, żeby zaczekało, to ten ciuch czeka - nikomu go już nie sprzedadzą. A tak poza tym to inwestycja w ubrania jest bardzo ważna w Brukseli. Bywa się w różnych miejscach, spotyka się różne osoby. Nie pójdę przecież do opery byle jak ubrany.
- Nie pójdzie pan byle jak ubrany, bo może pan spotkać kogoś, na kim panu zależy?
- Owszem... Tu, w Brukseli, nigdy nie wiadomo, kiedy się pracuje, a kiedy wypoczywa. Idę na przykład w niedzielę na spacer po rynku i spotykam KOGOŚ WAŻNEGO z WAŻNEJ KOMISJI. Kawa, ciastko, gadu, gadu i nagle dowiaduję się o jakimś ważnym projekcie, który może być wykorzystany na Opolszczyźnie. Bruksela to wbrew pozorom małe miasteczko, jeśli chodzi o przepływ informacji. O wielu sprawach szybciej można dowiedzieć się z nieoficjalnych rozmów niż z urzędowych komunikatów.
- Proszę o jakieś przykłady.
- Proszę bardzo. Na przykład region francuski szuka kogoś do współpracy. Ale nie do wymiany urzędników na zasadzie my wam wycieczkę, a wy nam wycieczkę, bo to kosztuje - takie autobusy przyjaźni. Ale do realizacji jakiegoś projektu miękkiego. Oficjalnie nigdzie na ten temat nic nie ma, ale my już wszystko wiemy, bo dowiedzieliśmy się o tym przy sałatce z krabów.
- Za którą płaci kto?
- Ten, komu zależy na kontakcie, czyli w tym wypadku biuro opolskie.
- To musi pan mieć spory fundusz reprezentacyjny.
- Nie jest duży - pięć tysięcy rocznie. Ale, proszę mi wierzyć, na takich nieformalnych spotkaniach naprawdę nie trzeba podsuwać brukselskim urzędnikom jesiotra obłożonego kawiorem. Czasem wystarczy ciastko plus kawa. Chodzi o gest towarzyski. Oczywiście, powie ktoś: nie musisz od razu iść do restauracji. Ale skoro uda mi się namówić kogoś z komisji europejskiej, aby spotkał się z polską delegacją, porozmawiał za darmo, to w dobrym tonie jest potem postawić obiad. Taki obiad to wydatek rzędu 250 złotych na dwie osoby.
- I kogo pan już zdążył poznać przy takim nieoficjalnym ciastku i kawie?
- Proszę wybaczyć, że nie podam nazwisk. Powiem tylko tyle, że najbardziej zabiegam o kontakty z przedstawicielami dyrekcji generalnych tych państw, które są najbardziej przychylne wstąpieniu Polski do Unii. A więc z Niemcami, Anglikami, Francuzami i Hiszpanami.
- Dyplomatyczny rytuał podarków pan już poznał?
- A cóż to za podarki?! Długopis, gadżet, ciastko i kawa...
- A co oznacza "projekt miękki"?
- To projekt nieinwestycyjny, bo ten nazywany bywa twardym. Projekty miękkie dotyczą na przykład wspólnej realizacji targów albo przedsięwzięć kulturalnych.
- Jak by pan określił zadania opolskiego biura w Brukseli?
- Mamy być przede wszystkim skrzynką kontaktową. Mamy działać w dwie strony. Tu chodzi o pozyskiwanie przydatnych informacji i wypuszczanie ich. Informacja przychodząca do Opola przez Warszawę była często opóźniona i skażona brakiem kompetencji. Te informacje mogą dotyczyć wszelkich dziedzin życia, choć wiadomo, że najbardziej zależy nam na inwestycjach, na biznesie, głównie małym i średnim.
- Jakie pan zna języki?
- Angielski, francuski i rosyjski. Zwłaszcza do znajomości tego ostatniego należy się tu głośno przyznawać, bo jest tu ceniony. Na przykład Szwedzi i Finowie bardzo chwalą się tym, że wielu z nich mówi po rosyjsku.
- Co jest tu ważne oprócz języków?
- Znajomość obyczajów. Mowy ciała, zachowań. Kiedyś w rozmowie z pewnym Duńczykiem bardzo się dziwiłem, że on czka. Tak dziwnie wciągał powietrze, gdy mu coś opowiadałem. Potem dowiedziałem się, że takie zachłystywanie się to po prostu wyraz aprobaty.
- Jacy są europejscy urzędnicy? Czy kimś na podobieństwo chińskich mandarynów niedostępnych w swych pałacach, w tym przypadku ze szkła i aluminium?
- Z moich doświadczeń wynika, że są dwie kategorie urzędników: tacy, z którymi umówić się można w godzinę, i tacy, u których o spotkanie zabiega się przez miesiąc.
- Tacy ważni?
- Powiedzmy wymijająco, że szanują swoją pracę...
- Gdy kilka lat temu zapytałem w parlamencie europejskim w Sztrasburgu pewnego śniadego jegomościa o narodowość, okazało się że popełniam nietakt. Popatrzył na mnie jak na rasistę. Czy w Brukseli jest podobnie? Czy tak zwana polityczna poprawność nie zniekształca tu stosunków międzyludzkich? Nie wytwarza atmosfery terroru obyczajowego?
- Ja zadaję pytania o narodowość z tej prostej przyczyny, że zależy mi najbardziej na kontaktach z urzędnikami, o których wcześniej już mówiłem. Francuzi, Niemcy, Hiszpanie, Anglicy są niezwykle nam przychylni. A polityczna poprawność? Owszem, ona tu panuje. Są na przykład parytety narodowościowe przy obsadzaniu stanowisk. Niby jest konkurs, ale ze wskazaniem.
- A kawał o leniwym Murzynie przeszedłby w towarzystwie?
- To by było ryzykowne. Tu można sobie pozwolić co najwyżej na taki żart, jaki spotkał mnie ze strony pewnego Belga, któremu przyniosłem w prezencie polską czekoladę. I wy Polacy chcecie się ze swoją czekoladą pchać do Europy? - zażartował ten pan, bo przecież wiadomo, że najlepszą czekoladą na świecie jest czekolada belgijska.
- Na co narażony jest człowiek działający w dyplomacji?
- Tu łatwo utracić prywatne życie. Ale też i dobre imię. Znany jest tu w Brukseli przypadek pewnego Polaka, który spalił się w dyplomacji przez swoje osobiste skłonności.
- Kobiety?
- Tak. A w drugiej kolejności wino i śpiew.
- Pan ma żonę?
- Tak, poznał ją pan przed chwilą. To ta urocza kobieta, dzięki której tak wspaniale mi się pracuje. Jeszcze nie jest tu ze mną na stałe, ale wkrótce może dojedzie. Mam też w Prudniku dwóch synów.
- A z innych niebezpieczeństw? Próby kaperowania przez obce wywiady?
- Mam świadomość tego, że po pewnym czasie mogę być narażony na zainteresowanie różnych służb. Ale powiem panu coś. Mnie, starego misia, na sztuczny miód się nie nabierze.
- Starego? Ma pan przecież 36 lat. W dyplomacji jest pan młodzieniaszkiem.
- Ale doświadczonym życiowo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska