Nie ma dnia, aby w tym miejscu ktoś nie umarł

Ewa Kosowska-Korniak
Ci, którzy zostali, muszą zmierzyć się z Wielką Niewiadomą, która czeka za progiem.

Park o tej porze roku cieszy swoją urodą. Żółtobrązowe liście lecą w dół, za oknem ostatnie promienie słońca. Chorzy, przykuci do łóżek podziwiają je z okien i rozmyślają.

- Jesień jest naturalnym oswojeniem człowieka ze śmiercią, natura ludzka jest wkomponowana w naturę przyrody. Mamy cztery pory roku, mamy budzenie się do życia i czas spoczynku. Dlaczego zatem tak trudno pogodzić nam się z przemijaniem? - zastanawia się ks. Arnold Drechsler, dyrektor Centrum Opieki Paliatywnej Caritas w Siołkowicach Starych.

Mało który chory przegrywający walkę z ciężką chorobą ma odwagę tak po prostu zapytać, co będzie dalej. Trudno oswoić słowo śmierć. Jedni mają pełną świadomość tego, co nieuchronne, inni żyją nadzieją na powrót do rodziny, do dawnego życia. Nadzieja umiera ostatnia. Ksiądz Zbigniew Paszkowski, kapelan, pracujący w hospicjum w Siołkowicach od 7 lat, nigdy chorych z niej nie odziera.
- Nadzieja zależy od stanu ducha, wielu chorych myśli, że będzie dobrze, że wrócą do domu i tych myśli nie należy prostować. Oni dobrze myślą, bo wrócą do domu. Domu Ojca. Trzeba ich wysłuchać i wspomóc Chrystusem, dobrym słowem, gestem. Czasem wystarczy tylko być i milczeć - podkreśla ks. Paszkowski.

Rowerem z chmurki na chmurkę
Andrzej nie milczał, tylko pytał. Nie był podopiecznym hospicjum w Siołkowicach, tu bowiem przebywają tylko osoby dorosłe, lecz zjawił się pewnego dnia, by porozmawiać z księdzem kapelanem. I pozostał na zawsze. W myślach, listach, esemesach w telefonie księdza Zbigniewa oraz w głoszonej przez niego nauce. Miał wtedy 7 lat, ciężko zachorował, lekarze dawali mu nadzieję jedynie na 3 miesiące życia. Zadawał pytania, na które dorosłym trudno było znaleźć sensowną odpowiedź.
"Jak jest w niebie?", "Czy ja muszę umrzeć?" - zapytał Andrzej niemal od progu, rozpoczynając pierwszą rozmowę z kapelanem.

- Zaskoczył mnie - wspomina ksiądz Zbigniew. - Jak to wytłumaczyć dziecku, zwłaszcza jeśli zadaje pytania dodatkowe, typu: czy w niebie można przeskakiwać rowerem z chmurki na chmurkę? Mogłem mu tylko wytłumaczyć, że niebo to bliskość z Bogiem, czysta, piękna miłość. Czy musisz umrzeć? To wielki znak zapytania, nie wiemy, kto kiedy odejdzie z tego świata, nasze życie jest biegiem ku śmierci…
Wraz z każdą kolejną rozmową obraz nieba stawał się coraz bardziej realny. Andrzej kochał przyrodę, więc kapelan opowiadał mu o ptakach, o pragnieniu, by mieć gniazdo, by być wolnym jak ptak i z góry z nieba spoglądać w inne gniazda…

Andrzej żył z chorobą pięć lat, odszedł pół roku temu. Wszystkie listy do księdza adresował: "Mój Ksiądz". Ogromne wyróżnienie. To było pięć lat głębokiej przyjaźni.

Bądź skowronkiem, leć do nieba
Ostatnie esemesy: 26 marca, godzina 17.00: "Trochę mi ciężko, ale jest wiosna, wszystko budzi się do życia. Może mój szpik obudzi się do życia?".
28 marca, godzina 11.30. "A dzisiaj przeczytałem: Cierpienie jest próbą ogniową Chrześcijaństwa. Tylko czasami myślę, jak cierpiał Jezus, ze mną jest inaczej".
28 marca, godzina 12.00. "Mam ciężki dzień. A jutro też jest dzień".
29 marca, godzina 19.30. "Jestem bardzo słaby…".

To była ostatnia wiadomość od Andrzeja.
"Skowronki wzbijają się w kierunku nieba i Ty bądź takim skowronkiem" - to była ostatnia wiadomość od księdza. Andrzej był już nieprzytomny, esemesa przeczytała mu mama.
Wcześniej były dwie trudne rozmowy. "Nie jesteś rzeczą, jesteś osobą, masz prawo wybrać drogę, którą chcesz pójść." Taką radę ksiądz Zbigniew dał dziecku, widząc jego siłowanie się, rozdarcie między chęcią odpoczynku a świadomością, że zostawi bliskich pogrążonych w wielkiej rozpaczy.
Czy śmierć boli? - pytał Andrzej. Umieranie boli i dojście do śmierci boli. Śmierć jest tylko przejściem. Tam już nic nie boli…

Oni nas tam jeszcze nie chcą
- Jedni już poszli, inni czekają w kolejce, bo oni nas tam jeszcze nie chcą. Wszystko w ręku Boga - mówi przykuta do hospicyjnego łóżka Halina Graca.

Choruje od niedawna. Wieczorem poszła spać, rano nie mogła wstać. Tak dowiedziała się, że ma zaawansowaną chorobę nowotworową. Nie boi się rozmowy o śmierci, wie, że jest nieunikniona. Ręką wskazuje puste łóżko po swojej prawej stronie.

- Przedwczoraj zmarła mi koleżanka… Ale ja chcę żyć - podkreśla pani Halina - a nie umierać, nie mam czegoś takiego, że muszę tam iść. Jeszcze nie. Tu nie jest umieralnia, tu się żyje…
Stanisław Gardzij, jeden z nielicznych chodzących pacjentów, otwarcie mówi o śmierci.
- Mówią mi: jesteś w hospicjum, tam ludzie umierają. A ja na to, że to prawda. Jak mają nie umierać, jak tu wszyscy ciężko chorzy? - pyta retorycznie 51-letni Stanisław Gardzij. - Jestem tu od miesiąca, warunki mam takie, że w domu bym tak dobrze nie miał, dbają o mnie. Na śmierć zdążyłem się napatrzyć. Kolega mówi: chodź, kupimy karty, będziemy grali. Jeden dzień my pograli. Na drugi dzień przestał jeść, cztery dni nie jadł i umarł.

Jedzenie jest bardzo ważne. Pan Stanisław ma ogromny apetyt i bardzo go to cieszy, bo daje nadzieję na dłuższe życie. Może doczeka wesela któregoś ze swoich dzieci? To jego największe marzenie.
- Wiem, że umrę - dodaje po chwili. - Dziś czy jutro, tego nie wiem. Żeby tylko lekka śmierć, położyć się bez męczarni, bez niczego…

Osób pogodzonych z tym, co nieuchronne, jest jednak niewiele. Łatwiej snuć wizje powrotu do domu. Nawet kompletnie pustego, bo dzieci mieszkają w Niemczech.
- Żeby mi tylko ten balkonik do chodzenia wypożyczyli, to do domku swojego bym wróciła, pomalutku, pomalutku dałabym radę sama. Może po Wszystkich Świętych, jak syn na groby przyjedzie, zabierze mnie do domu? - to marzenie staruszki Gertrudy Rychlik. Nierealne. Ale warto żyć nadzieją.

Są i tacy jak pan 67-letni Henryk Sowa, którego myśli zdominowała obawa, że zostanie okradziony ze swojego majątku. Że ktoś czyha na jego dom. Co z tego, że stary i do remontu, ale dom to dom. Że ogłoszenie w gazecie o sprzedaży już chciał nawet dawać. Żeby tylko mu przepisać. Obca osoba. Niby uczynna, niby go odwiedza, niby emeryturę pomogła załatwić, a tak naprawdę chce go pozbawić domu.
- Toż jakby mnie na przepustkę wypisali, ja bym sobie poradził w domu sam, a co to ja nagotować nie potrafię? - roztacza wizję pan Henryk. Zapomina, że amputowano mu obie nogi, bez pomocy innych nie jest w stanie nawet wsiąść na wózek.

A przecież jak już siedzi na wózku, to może podjechać do windy, odwiedzić swojego kolegę Józka Symalę, i to jest dobra strona bycia w hospicjum. Obaj są z Dąbrówki Łubniańskiej, obaj znają się od dziecka. Ta sama szkoła, ta sama klasa, to samo hospicjum, ten sam problem z poruszaniem się. Dzieli ich tylko jedno piętro.

- Z tym chodzeniem jest największy problem. Taka niemoc. Napinam mięśnie - i nic. Ćwiczę jak cholera i nic. Żeby choć jeden raz jeszcze wstać i pójść o własnych siłach, ja o niczym innym nie myślę - opowiada Bogdan Halak, sąsiad Józefa Symali, leżą na sąsiednich łóżkach. - Nawet w nocy chcę wstać i iść. Jakby mnie Józek nie okrzyczał, co ty robisz, to chybabym się stoczył na podłogę i pewnie byłoby już po mnie…

Najgorsza w umieraniu jest samotność
Czego potrzebują chorzy na krawędzi życia?

- Dużo ciepła i miłości, to przyjmie każdy człowiek, wierzący i niewierzący, terminalnie chory i mający nadzieję na wyleczenie - mówi ksiądz Zbigniew Paszkowski. - Potrzebuje odwiedzin, radości, wewnętrznego ciepła, uśmiechu, zapytania o banalne sprawy, na przykład czy zjadł śniadanie. Trzeba zrobić wszystko, aby chory odszedł w spokoju, pogodzony ze swoim losem. Jak chory potrzebuje dialogu, trzeba rozmawiać. Jak potrzebuje monologu, słuchać. Jak chce milczeć, to milczeć. Ale być, bo najgorsza w umieraniu jest samotność.

- Potrzeba dobrych rozmów z tymi, których kochaliśmy i którzy szli z nami przez życie, wyrównania rachunków, załatwienia spraw, dopowiedzenia tego, co niedopowiedziane - dodaje ksiądz dyrektor Arnold Drechsler. - Dla osób wierzących ważna jest świadomość, że idziemy w ramiona kochającego Boga, czyli istoty, której nie znamy, ale przeczuwamy, że jest, tak jak przeczuwamy zapach róż czy pomarańczy, choć nie możemy go poczuć.

Prowadzone przez Caritas hospicjum ksiądz Drechsler nazywa "miejscem użyteczności ludzkiej". To miejsce, które przygotowuje nas do rzeczy bardzo ważnej, czyli do odejścia z tego świata. Dom nie zawsze może spełniać tę rolę. Bliscy nie zawsze są w stanie poradzić sobie z uśmierzeniem bólu, pielęgnacją, podawaniem w odpowiednim czasie leków.
- Śmierć jest jednym wielkim upokorzeniem człowieka. Całe życie pracuję nad tym, kim jestem, i nagle idę do grobu. Moje miłości i plany, zostają upokorzone. Dlatego śmierć budzi tak wielki lęk, czy wręcz nienawiść - podkreśla ksiądz Drechsler.

Oswajanie lęku przed śmiercią to także zadanie hospicjum.
- Takie miejsca jak to bardziej niż sprzętu, firanek czy posadzek wymagają wykwalifikowanej kadry, specjalizującej się w medycynie paliatywnej - to refleksja księdza dyrektora. - Oprócz tych wszystkich spraw technicznych i materialnych, bardzo ważny jest personel: pielęgniarki, lekarze, kapelan. Bardzo trudno skompletować odpowiedni zespół.

Dlaczego? Dlatego, że średnio raz na 24 godziny ktoś z pacjentów odchodzi. Od czerwca 2003 roku, czyli odkąd placówka istnieje, umarło w niej ponad 2 tysiące osób. Pracownikom, którzy w tych odejściach uczestniczą, nie jest łatwo bez żadnej reakcji, bez żadnych emocji przyjść na drugi dzień do pracy i zobaczyć, że łóżko, które zajmowała pani Basia, jest puste.

- Te osoby muszą być otoczone szczególną opieką, aby nie popadły w rutynę, alkoholizm, aby nie zamiatały problemu pod dywan. Trzeba mentalnie się przygotować na to, co nas tu spotka, a nie udawać, że to taka sama praca jak każda inna - dodaje ksiądz Drechsler.
Trudno pozyskać wolontariuszy, czyli osoby, które chciałyby wpadać do hospicjum, żeby posiedzieć z chorymi, potrzymać za rękę, pomilczeć razem. Trudno nawet oswoić z tematem hospicjum lokalną społeczność. Propozycja usług cateringowych dla szkół upadła, bo kto by chciał obiad z hospicjum, mimo że obiady są tu pierwszorzędne, a kuchnia ma takie moce przerobowe, że nic, tylko korzystać z oferty.

Zakochani omijają to miejsce
Park mieniący się kolorami jesieni mógłby być wymarzoną scenerią dla romantycznych spacerów, zwłaszcza że stanowi piękną otwartą przestrzeń.

- To miejsce zakochani omijają szerokim łukiem, po parku nie chodzą. Nawet złodzieje się boją, bo choć nie ma płotu, nikt nigdy niczego nam nie ukradł. Boimy się kontaktu ze śmiercią - podsumowuje ksiądz Drechsler.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska