MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nie mam zamiaru zbawiać świata

Robert Friedrich z dziećmi z zespołu.
Robert Friedrich z dziećmi z zespołu.
Z Robertem Friedrichem, liderem "Arki Noego", rozmawia Małgorzata Kroczyńska

- Polacy opowiedzieli się za przynależnością do wspólnoty europejskiej. Zastanawiał się pan nad tym, czego oczekuje od Unii?
- Nie liczę na pieniądze unijne. Uważam, że raczej my mamy coś do dania Europie, a nie odwrotnie. Trochę podróżowałem po świecie i widzę, że jest w Polsce coś, czym możemy się podzielić. Albo Europa nas wchłonie ze swoimi problemami i nimi nas zasypie, albo my będziemy dla nich takim świeżym powietrzem, nadzieją na przyszłość. Ci ludzie mogą zobaczyć, że warto mieć dzieci, warto inwestować w rodzinę, w małżeństwo. Wiem, że Europa pod tym względem bardzo kuleje. A nadzieja jest właśnie w rodzinie. O tym zresztą śpiewamy na naszej najnowszej płycie. Że rodzina jest tym miejscem, gdzie wszystko może się zacząć. I Europa, kiedy zobaczy, jak polska rodzina dzisiaj żyje, może mieć tę nadzieję. Pod warunkiem oczywiście, że my będziemy zdrową rodziną, gdzie jest ojciec, matka.
- Ale polska rodzina też żyje różnie. Nie zawsze i nie wszędzie jest sielanka.
- Od jakiegoś czasu obserwuję jednak pewne uzdrowienie. Wielu moich znajomych to są rodziny wielodzietne, wypełnia je ogromna radość z tego, że jest jedna żona i wiele dzieci.
- I są też problemy bytowe, nie ma pracy, brakuje na chleb, są patologie...
- Kiedy przypominam sobie, jak moja córa śpiewa "Tato, wracaj do domu, zostań z nami, nie siedź w pracy godzinami", biegnę na Dworzec Centralny i jadę do chaty. W telewizji, w "Ziarnie", śpiewamy i mówimy co tydzień o tym, że nie praca i nie pieniądze są potrzebne dziecku, tylko potrzebny jest ojciec i matka.
- Proponuje pan mamom, żeby nie pracowały?
- Moja żona nie pracuje, nie musi pracować.
- Ale są sytuacje, kiedy taka jest konieczność.
- Nie ma takiej konieczności, uważam, że człowiekowi pieniądze nie są potrzebne do szczęścia. Potrzebny jest drugi człowiek.
- "Arka Noego" śpiewa już cztery lata. Dzieci dorastają, mają pewnie swoje problemy. Nie buntują się, chcą jeszcze wychodzić na scenę z tatą?
- Nasze starsze dzieci już chodzą do gimnazjum i nie śpiewają. Jeżeli są na trasie z nami, to jako opiekunki do młodszych dzieci. A młodsze dzieci, które wcześniej przypatrywały się starszemu rodzeństwu, czują się zupełnie swobodnie na scenie i bardzo to lubią.
- Jesteście rodzinnym zespołem. W "Arce" śpiewają pana dzieci i dzieci innych zaprzyjaźnionych muzyków. Nie odbiera pan telefonów od rodziców spoza tego kręgu, którzy chcieliby podsunąć "Arce" swoją pociechę?
- Telefonów nie ma, ale po koncercie czasem jakieś dziecko przychodzi z rodzicami i pytają, co trzeba zrobić, żeby śpiewać w "Arce". Ja wówczas zachęcam do tego, żeby rodzice grali nasze piosenki, a dzieci śpiewały. Każda nasza płyta zawiera wersje instrumentalne, właśnie po to żeby sobie można było w domu pośpiewać. I zawsze podkreślamy, że nie "Arka" jest najważniejsza, ale to, o czym chcemy śpiewać.
- Tym dzieciom chyba chodzi jednak o to, żeby po prostu stanąć na scenie?
- Nie, dzieciom chodzi o to, żeby śpiewać te piosenki. To rodzice myślą o scenie. Miałem do czynienia z dziećmi z całej Polski, kiedy nagrywaliśmy płytę "Dla mamy" w zeszłym roku i widziałem, że wiele z tych dzieci nosiło na sobie ogromny ciężar ambicji swoich rodziców, ale wiele było też normalnych i śpiewało bardzo fajnie, po dziecięcemu. Ambicje rodziców wobec dzieci to jest poważny problem. Moje dzieci nie chodzą do szkoły muzycznej, nie chodzą nawet do klasy sportowej, mogą sobie normalnie biegać po podwórku, a ja jako stary muzyk wiem jedno: że jeżeli się nie ma nic do powiedzenia, to się na scenę nie wychodzi. Wcześniej to było rockowe granie, poprzez które chciałem wyrazić swoje niezadowolenie z tej rzeczywistości, która mnie otaczała. A teraz w "Arce" już nie mówimy, że jest źle, ale podpowiadamy, co zrobić, żeby być szczęśliwym.
- Kto jest szczęśliwy?
- Jako ojciec szóstki dzieci powinienem znać odpowiedź. Dlatego wróciłem do Kościoła. Szczęśliwy jest ten, kto jest blisko Boga. Już święty Augustyn mówił, że serce człowieka jest niespokojne, dopóki nie spocznie w Panu Bogu.
- Zależy panu na zbawieniu świata, wierzy pan w to, że każdego można nawrócić, pokazać mu właściwą drogę?
- Nie, nie mam zamiaru zbawiać świata. Tak się złożyło, że zrobiliśmy parę piosenek, które, jak się okazało, są potrzebne ludziom i to nas motywuje do dalszej pracy.
- Z występowaniem na scenie wiąże się jednak całkiem przyziemna popularność.
- Wielu ludzi pyta mnie, czy dzieciom nie przeszkadza ta popularność. A my wcale nie jesteśmy popularni, popularne są nasze piosenki i tyle. My normalnie chodzimy do sklepu, kupujemy bułki, mleko i nikt na nas nie zwraca uwagi. Na mnie też nie, zwłaszcza odkąd obciąłem dredy.
- Obciął je pan, żeby być nierozpoznawalnym?
- Nie, po prostu było w nich gorąco.
- Jesteście jednak w show-biznesie.
- Nie jesteśmy. Odcinamy się, nie robimy ani show, ani biznesu. Nie przynależymy do żadnej firmy fonograficznej, jedynie ktoś kupił licencję i wydaje naszą płytę, a ja godzę się udzielić wywiadu, żeby pomóc w propagowaniu tego, co chcemy mówić.
- No, dobrze, a pieniądze. Według pana nie są potrzebne do szczęścia, ale przecież nie gracie wyłącznie za darmo?
- Do koncertów zazwyczaj trzeba dopłacać. To jest tak duże wydarzenie, żeby zgromadzić kilka rodzin z całej Polski, zorganizować autokary, wyżywienie i noclegi dla 70 osób, że nie wiem, czy jakikolwiek organizator byłby w stanie w całości pokryć koszty takiego przedsięwzięcia. I rzeczywiście, na wielu naszych koncertach nikt nie płaci za bilety, czasem koszty pokrywają gminy.
- To z czego żyje pańska rodzina, zarabia pan poza graniem w "Arce Noego"?
- Pierwsza nasza płyta się tak nadspodziewanie dobrze sprzedała, że nawet piraci się nie spostrzegli i możemy jeszcze dzisiaj z tego żyć. Grając koncert promujemy to, co jest na płycie, a sam koncert nie jest dochodowy.
- Nagrywacie płyty, dajecie koncerty. Jeśli nie dla sławy czy dla zysku, to po co?
- Chcemy, żeby po wysłuchaniu płyty człowiek zadał sobie pytanie, czy to, co robimy ma dla niego jakiś sens, jakieś znaczenie. Nasze koncerty są spotkaniem z drugim człowiekiem. Nie piszę tylko dla dzieci. Zdarzyło mi się już, że po koncercie podszedł do mnie facet i powiedział, że on takiej muzyki to generalnie nie słucha, i nawet nie ma nic wspólnego z Kościołem, ale bardzo dziękuje, bo miał kryzys, chciał popełnić samobójstwo. Leżał w domu, a jego dzieci puszczały "Arkę Noego" i tym mu bardzo pomogły.
- Tematy piosenek oczywiście czerpie pan z życia?
- Każda piosenka jest związana z "Ziarnem". Czasem, gdy tekst jest trochę enigmatyczny, choć staram się pisać prosto, w "Ziarnie" zawsze tłumaczymy, o czym to będzie. Najnowsza płyta jest o rodzinie i niedługo telewizja nada "Ziarno", w którym mowa będzie o rozwodach, o tym, co zrobić, żeby ich nie było.
- Więc jednak chce pan tłumaczyć ludziom, jak mają żyć?
- Zawsze zaczynam od siebie. Bo jak tak na siebie patrzę, to myślę, że mało się nadaję na męża i na ojca, ale dostałem taki dowód zaufania od Boga, że dał nam te dzieci, nasze małżeństwo po 15 latach się jeszcze trzyma. "Arka" powstała także dlatego, że dzieci zadawały trudne pytania, a ja zacząłem na nie odpowiadać poprzez piosenki.
- Wystarczy tych pytań jeszcze na kilka lat śpiewania?
- Jeśli będę wiedział, że nasze piosenki są potrzebne, że dzieciakom się chce, a ja mam pomysły, to będziemy śpiewać i grać dalej. Co przyniesie przyszłość, to się okaże.
- Zaczęliśmy naszą rozmowę od wspólnoty europejskiej. Zakończmy ją pytaniem o inną wspólnotę, do której pan i pańska rodzina już należycie. Co to jest wspólnota neokatechumenalna?
- To jest taka rzeczywistość w Kościele katolickim, w której człowiek robi katechumenat, czyli uświadamia sobie, czym jest chrzest święty, czym jest Kościół, jakie są relacje między mną a Chrystusem. Jako dziecko nie otrzymałem wychowania religijnego, gdzieś w drugiej klasie przestałem chodzić na religię. Jako człowiek dorosły, który nigdy nie był w kościele, nie rozumiałem tych wszystkich znaków, a wspólnota doskonale tłumaczy, czym jest Eucharystia, czym jest słowo Boże. To bardzo żmudna, powolna droga, ale skuteczna. Nasza wspólnota jest mała, w każdej jest ksiądz. Ta wspólnota uratowała nasze małżeństwo, naszą rodzinę. Osiem lat temu przeszedłem dwie bardzo poważne operacje serca, generalnie byłem w trudnej sytuacji i zadawałem sobie pytanie, co dalej. Dałem się wtedy zaprosić na katechezę. Wysłuchałem jej i stwierdziłem, że chcę ruszyć tą drogą. Po prostu: usłyszałem Dobrą Nowinę, wróciłem do Kościoła i jestem w nim do dzisiaj.
- Dziękuję za rozmowę.

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska