Niezwykła historia Marianne Roth. Żydówka z Opola cudem uniknęła śmierci w zagładzie

Milena Zatylna
Milena Zatylna
Kiedy Marianne Roth wyjeżdżała z Niemiec, miała 19 lat. Jej nową ojczyzną stała się Australia. Zmarła w wieku 97 lat. Na zdjęciu z prawnukiem.
Kiedy Marianne Roth wyjeżdżała z Niemiec, miała 19 lat. Jej nową ojczyzną stała się Australia. Zmarła w wieku 97 lat. Na zdjęciu z prawnukiem.
W latach 20. ubiegłego wieku Opole było niemal idyllicznym miastem, w którym obok siebie żyli katolicy, ewangelicy i żydzi. Niedługo później rozszalał się niemiecki nazistowski terror. Mniejszość żydowska - wśród której byli nauczyciele, prawnicy, lekarze czy uczeni - zaczęła być prześladowana. O tym, jak Jak wyglądało życie żydów w ówczesnym Oppeln, opowiada niezwykła książka Marianne Roth.

Co łączy Mariann Roth z Oppeln z Anną Frank?

Pewnie wiele osób zna „Pamiętniki Anny Frank”. Marianne Roth z Opola i Annę Frank z Frankfurtu sporo łączy. Obie były żydówkami mieszkającymi przed drugą wojną światową w Niemczech. Kiedy rozszalał się hitlerowski terror, były nastolatkami. Obie opisały czas Holocaustu, choć przeżyła tylko ta pierwsza. O ile „Dzienniki Anny Frank” tłumaczono na wiele języków i wielokrotnie ekranizowano, o tyle wspomnienia Marianne niedawno cudem zostały odkryte i wydane. Ale obie są tak samo ważne, jako świadectwo straszliwej epoki.

Wokół książki Mariane Roth pt. „Wielowarstwowy kolaż” odbyło się spotkanie w Galerii Sztuki Współczesnej w Opolu. Publikację wydał Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej. Ma ona niezwykłą historyczną wartość, gdyż są to jedyne opublikowane dotąd wspomnienia przedstawiciela żydowskiej mniejszości, biorąc pod uwagę cały Śląsk, opisujące Holocaust.

Pamiętniki Marianne Roth znalazła Beata Kubica, która zajmuje się odkrywaniem i popularyzowaniem historii Opola i to ona zabiegała o publikację, a także przetłumaczyła ją z angielskiego na polski. Przekładem na niemiecki (bo w tych dwu wersjach językowych się ukazała) zajął się dr Gerhard Schiller, historyk, który od kilkunastu lat związany jest z Opolem.

Beata Kubica na zapiski Marianne Roth natknęła się przypadkiem.

- Stało się to w trakcie przygotowań do filmu „Gruss aus Oppeln”. Robiliśmy kwerendy w różnych muzeach, bibliotekach i instytucjach, między innymi w United States Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie – opowiadała Beata Kubica. – Przeglądałam wszystkie możliwe akta, które dotyczą Opola, Opolszczyzny, miast, dziejów i wtedy natknęłam się na Marianne i jej historię. Zaczęłam ją czytać i od razu zrozumiałam, skąd wziął się tytuł „Wielowarstwowy kolaż” i co mnie ujmuje w tej książce. Oczarowało mnie przede wszystkim to, że autorka nie pędzlem, a długopisem maluje obrazy znanego mi miasta.

Opolska idylla

Marianne urodziła się w 1920 roku. Pochodziła z rodziny Freundów, która od pokoleń mieszkała na Górnym Śląsku.
Ojciec Marianne, Eugen Freund, był nauczycielem matematyki i fizyki w szkole średniej w Opolu. Uczył też szybownictwa, lotnictwa i fizyki lotu na lotnisku w Winowie.

- Był bardzo szanowanym obywatelem, znajomym burmistrza, nawet uczył jego syna matematyki i fizyki – mówiła Beata Kubica.

Matką Marianne była Margarethe Cäcilie Goldhammer, która pochodziła z Gliwic z dobrze sytuowanej żydowskiej rodziny. Odebrała staranne wykształcenie panny z dobrego domu, grała na pianinie, znała francuski i angielski, uwielbiała operę i operetkę, grała w tenisa. Była bardzo nowoczesną i wyemancypowaną kobietą.

Eugene był dużo starszy od swojej żony, ale małżeństwo było bardzo udane.

Kiedy Marianne przyszła na świat, Opole liczyło ok. 43 tysiące mieszkańców. Zaledwie nieco ponad 500 z nich (czyli ok. 1,2 procent ogółu) należało do mniejszości żydowskiej. Była ona nieliczna, ale bardzo prężna.

- W Opolu żydzi nie mieli własnej dzielnicy, podobnie jak w większości niemieckich miast, bo byli oni Niemcami wyznającymi judaizm. Owszem, takie dzielnice istniały na przykład w Berlinie, Monachium czy we Frankfurcie, ale mieszkali w nich emigranci z Europy Wschodniej, głównie z Galicji – tłumaczyła Beata Kubica. – Te religijności i środowiska się nie przenikały.

Marianne tak pisze o swojej rodzinie: „Moje dzieciństwo było bardzo szczęśliwe. Urodziłam się w Niemczech. Dorastałam w kochającym domu wraz moim młodszym bratem Hansem. Mieliśmy wspaniałych rodziców, którzy obdarzali nas miłością, uwagą i delikatną dyscypliną – darami, które niosły nas przez resztę życia”.

Rodzina Freundów mieszkała w pięknej kamienicy przy ówczesnej Moltkestrasse (dziś Tadeusza Kościuszki 17). Eugen Freund widnieje jeszcze w książce adresowej Opola z 1926 roku.

- To była kiedyś prestiżowa dzielnica, gdzie mieszkała elita miasta, lekarze, nauczyciele, prawnicy. Moltkestrasse miała stanowić główną arterią miasta, które według planów miało być rozbudowywane na wschód, gdyż na zachodzie były powodzie – informowała Beata Kubica.

Okna i balkon mieszkania wychodziły na Friedrichsplatz (dziś plac Daszyńskiego), który był jednym z ulubionych miejsc opolan. Przychodziła tam niemal codziennie babka Marianne i Hansa, by spotkać się ze swymi koleżankami. Panie miały nawet swoją ulubioną ławkę.

Autorka pamiętników wspomina: „Opole czasów mojego dzieciństwa było spokojnym miejscem. Zamek był otoczony parkiem, w którego środku znajdował się staw, nad który mieszkańcy przychodzili dla rekreacji – na spotkania, na spacer, powiosłować łodziami, a zimą przy muzyce z głośników ślizgać się na łyżwach. Nad stawem działała mała restauracyjka (domek lodowy), gdzie można było delektować się kawą i ciastem. Pewnego razu przyjechała z występem słynna norweska łyżwiarka figurowa Sonja Henie, by zaprezentować swoją genialną jazdę figurową na łyżwach. Była jeszcze nastolatką, ale była już na najlepszej drodze do zostania gwiazdą Hollywood”.

Warto dodać, że później Sonja Henie była trzykrotną mistrzynią olimpijską, 10-krotną mistrzynią świata i 6-krotną mistrzyni Europy.

Marianne pisze też, że w kamienicach na opolskim rynku mieściły się najmodniejsze sklepy. Można tam było kupić luksusowe towary, ale ona sama w dzieciństwie najbardziej lubiła sklep z czekoladą i „cudowny sklep z zabawkami, w którego witrynie mały drewniany człowieczek stukał kijem w szybę”.

Dziewczynka przychodziła też z mamą na targ, który raz w tygodniu odbywał się na placu. Można tam było kupić towary ze wsi: warzywa, owoce, jajka czy twaróg, który był zawijany w liście kapusty.

Autorka pamiętników pisze też o Odrze, która wówczas była ważnym handlowym szklakiem wodnym. „Długie barki załadowane węglem, wełną, solą, skórami, wełnianymi tkaninami i produktami rolnymi płynęły do Wrocławia i dalej. W tym celu zbudowano na Odrze system śluz wodnych, z których jedna znajdowała się niedaleko naszego domu. W rejonie śluzy zbudowanej w 1913 roku funkcjonował ruchliwy port, w którym w zależności od potrzeby poziom wody podnoszono i obniżano. Usytuowany nad wodą dźwig towarowy ładował i rozładowywał ładunek. Kiedy mój brat i ja byliśmy jeszcze mali, nasza niania zabrała nas, jak nam się wtedy wydawało na długą, bo na dwu- lub trzykilometrową wycieczkę, by oglądać ten cud techniki. Port i śluza były dla nas niekończącym się źródłem zachwytu i fascynacji”.

Rodzina Freundów miała swoje rytuały: raz na miesiąc rodzice i dzieci chodzili do restauracji dworcowej, słynącej z dobrej kuchni; jeździli na wycieczki pociągiem lub autobusem za miasto lub w góry; uwielbiali też spacery w parku na wyspie Bolko; odwiedzali krewnych w Gliwicach, Strzelcach Opolskich czy we Wrocławiu.

Marianne w wieku 6 lat poszła do publicznej szkoły ewangelickiej mieszczącej się niedaleko jej domu, przy Friedrichsplatze. Razem uczyły się tam ewangeliczki, katoliczki i żydówki.

- Jeszcze w latach 70. XIX wieku istniała w Opolu oddzielna szkoła żydowska, ale później została zlikwidowana, najprawdopodobniej było za mało dzieci – mówił Gerhard Schiller. – Dzieci żydowskie chodziły do szkoły ewangelickiej, choć na pewno w Opolu były też katolickie szkoły podstawowe.

Żydzi w Opolu

Freundowie byli praktykującymi wyznawcami judaizmu. Eugen w każdy piątek szedł do synagogi. Ubierał się wytwornie, w cylinder i frak. Towarzyszyła mu Marianne. Była to tzw. nowa synagoga, zbudowana w 1897 roku i mieszcząca się przy ówczesnej Hafenstrasse (dziś ul. Piastowska). Rabinem wówczas był tam dr Braunschweiger, spowinowacony z rodziną Freundów.

- Synagoga w Opolu została wybudowana w stylu orientalnym. Była piękna: z czerwonej cegły, prawdopodobnie miała miedziane kopuły i białe zdobienia – opisywała Beata Kubica. – Chociaż w judaizmie jest mnóstwo nurtów, ten opolski można nazwać konserwatywno-liberalną haskalą.

W nurcie reformowanym kobiety siedziały na tym samym poziomie, co mężczyźni i miały prawo do modlitwy publicznej. Natomiast w Opolu siedziały na górze, czyli na babińcu i stamtąd solistka śpiewała do nabożeństwa (czyli ich prawo modlitwy publicznej było ograniczone).

Znów oddajmy głos Marianne: „Po powrocie z synagogi do domu rozpoczynał się najbardziej uroczysty posiłek w tygodniu – kolacja szabasowa. Stół był nakrywany obrusem o idealnym odcieniu bieli, na stole ustawiano świecie szabasowe i układano najcenniejsze, srebrne sztućce. Często z kieszonkowego kupowałam mamie bukiet kwiatów, który ustawiano na środku stołu. Przychodzili do nas goście, głównie rodzina. Na rozpoczęcie ojciec odmawiał kidusz (modlitwę uświęcenia – przyp. MZ) nad chałką i czerwonym winem”.

Typowymi daniami wówczas były: rosół z kury lub wołowiny z makaronem, gotowane mięso w zestawie z warzywami, a także ziemniaki.

Co ciekawe, Marianne wspomina, iż 24 grudnia wieczorem, na wigilię Bożego Narodzenia, zawsze w jej domu jadło się karpia w sosie imbirowym. Matka kupowała wcześniej rybę w sklepie i przez kilka dni pływała w wannie. Jak pisze autorka, tego zwyczaju przestrzegały nawet najbardziej ortodoksyjne rodziny żydowskie.

Hitler i koniec idylli

Opisy dzieciństwa w Opolu autorstwa Marianne Roth są idylliczne. Niestety, w 1933 roku wraz z dojściem Hitlera do władzy rozpoczyna się katastrofa.

- Eugen Freund, ten powszechnie szanowany nauczyciel i obywatel, nagle zaczyna być spychany i ograniczany przez przepisy – mówiła Beata Kubica. – Na początku nie wolno mu było uczyć w szkole średniej, później egzaminować, potem w ogóle uczyć w szkolnictwie powszechnym.

Rodzina jest zmuszona opuścić Opole. Freundowie najpierw przenieśli się do Paczkowa, później do Wrocławia, a następnie do Berlina.

Margarethe namawiała męża na emigrację do Argentyny, ale on nie widział siebie poza Niemcami.

- Nie znał języków obcych. Nie wierzył, że w innym kraju mógłby wykładać i dzięki swojej pracy utrzymywać rodzinę. Ale była to postawa typowa dla wielu niemieckich żydów w średnim wieku, którzy mieli jakąś pozycję – tłumaczyła Beata Kubica. – Pamiętajmy, że w czasie dwudziestolecia, które dzieliło pierwszą i drugą wojnę światową, było bardzo dużo różnych wydarzeń, takich jak hiperinflacja czy głód. Eugen pewnie myślał, że to jest kolejny kryzys, który minie. Kiedy zrozumiał, że tak nie będzie, było już za późno.

To właśnie w Berlinie Freundowie przeżyli pogrom Nocy Kryształowej z 9 na 10 listopada 1938 roku. Marianne z bratem obserwowała pożar największej synagogi w stolicy Niemiec. Wówczas spłonęły wszystkie żydowskie świątynie w całych Niemczech, również synagoga w Opolu.

Te traumatyczne wydarzenia sprawiły, że Eugen załamał się, podupadł na zdrowiu i wkrótce zmarł. Pochowany jest w Berlinie. Jego grób do dziś znajduje się na tamtejszym cmentarzu.

Margarethe wiedziała, że uratować ich może tylko ucieczka z Niemiec. 18-letnia Marianne dostała wizę na wyjazd do Australii, Hans został wywieziony do Anglii w ramach akcji Kindertransport razem z 10 tysiącami żydowskich dzieci z Moraw, Austrii i Niemiec.

- Ale Margarethe nie miała szans, aby wyjechać. W „bezpiecznych” krajach krótko po pierwszej wojnie zostały wprowadzone limity obcokrajowców. Jedynym miejscem, gdzie można było dostać się bez wiz, był Szanghaj i tam właśnie uratowało się sześć tysięcy niemieckich żydów, między innymi ulubiony wujek Marianne, pochodzący z Oppeln Max Freund, który pojechał tam z żoną, córką i zięciem – mówiła tłumaczka.

Uratowała ją sztuka

Choć rozstanie z matką było dla Marianne bardzo trudnym przeżyciem, zdecydowała się na emigrację przez bunt. Kochała malować, marzyła o tym, aby studiować sztukę, ale dla niej wstęp na uczelnię był zamknięty i wcale nie dlatego, że była kobietą, tylko przez jej żydowskie pochodzenie. Można powiedzieć, że uratowała ją sztuka.

Marianne bardzo chciała wydostać matkę z Niemiec i ściągnąć ją Australii. Margarethe, która wówczas miała 45 lat, według australijskich przepisów była… za stara. Emigrantów w takim wieku Australia nie chciała.

- To właśnie Margarethe zapłaciła najwyższą cenę. Jej losy są bardzo tragiczne. Majątek podzieliła między dzieci. Sama została prawie z niczym. Dwukrotnie miała nakaz deportacji, ale próbowała popełnić samobójstwo. Sąsiedzi, również żydzi, ją uratowali – opowiadała Beata Kubica.

Ostatecznie pierwszym transportem wyjechała z Berlina do warszawskiego getta. Było to 14 kwietnia 1942 roku. Po ponad 2 miesiącach, 21 czerwca, napisała list do dzieci i wysłała go przez Czerwony Krzyż.

- 22 lipca zaczyna się wielka akcja w getcie, wywózka do obozu koncentracyjnego 300 tysięcy żydów. Margarethe była prawdopodobnie w jednym z pierwszych transportów i miesiąc po napisaniu listu już nie żyła. Zginęła zagazowana w Treblince – mówiła Beata Kubica.

Jej dzieci przeżyły wojnę. Marianne ściągnęła do Australii brata. Wyszła za mąż, urodziła dwie córki. Ukończyła studia, zajęła się sztuką. Jej ulubioną techniką były kolaże. Stąd też kolaż znalazł się później w tytule jej wspomnień, które spisała, mając 80 lat.
Marianne Roth w 1995 roku przyjechała jedyny raz do Niemiec, ale nie był to udany powrót do dawnej ojczyzny. Kiedy odwiedziła grób ojca, odżyły wszystkie traumatyczne wspomnienia, ból i żałobę, które dopiero wówczas mogła przeżyć.
Zmarła w 2018 roku w wieku 97 lat.

Tak podsumowała swoje życie: „Jestem dzieckiem XX wieku. Utraciłam społeczność, w której dorastałam, dom rodzinny i oboje rodziców, nie wskutek zwykłych okoliczności, ale na skutek II wojny światowej. Straciłam w sumie sześćdziesięciu krewnych. Są jednak rzeczy, za które jestem wdzięczna losowi. Mojemu bratu Hansowi i mnie udało się wyrwać z piekła Zagłady dzięki poświęceniu i życzliwości bardzo wielu osób. Choć potem wydawało mi się, że nie dam rady, to moja dziesięcioosobowa rozkwitająca australijska rodzina – wspaniałe córki, zięć, wnuki i prawnuk – świadczy o tym, że w jakiś sposób znalazłam siłę, by odbudować swoje życie”. I jeszcze jeden cytat: „Kiedy na niego (prawnuka – dop. MZ) patrzę, wodzę w nim obietnicę ciągłości naszej rodziny i naszego narodu. Jestem tym zachwycona i mocno wzruszona”.

Książkę „Wielowarstwowy kolaż” warto przeczytać. To opowieść o mieście, którego nie ma i o ludziach, których zgładził faszystowski system. Pozostała tylko pamięć, a w zasadzie jej okruchy.

Marianne mieszkała z rodziną w Opolu przy obecnej ulicy Tadeusza Kościuszki 17 (wówczas Moltkestrasse).

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska