Nysanin chronił statki przed somalijskimi piratami

Redakcja
W pojedynku z piratami ważne jest wypatrywanie. I broń w ręku na znak, że tu żartów nie ma.
W pojedynku z piratami ważne jest wypatrywanie. I broń w ręku na znak, że tu żartów nie ma. archiwum prywatne
Pirata od rybaka ciężko odróżnić. Jeden i drugi ma w łodzi „kałacha” i niewiele do stracenia. Adam Litwin z Nysy opowiada o pracy na wodach Afryki w strefie wysokiego ryzyka, życiu w Somalii i terroryzujących statki bandytach.

Wyglądają całkiem zwyczajnie: dżinsy, jakiś T-shirt, który przyszedł do Somalii wraz z kontenerem darów. Do tego ciemna skóra i mocno przymglony używką, tak zwanym katem, wzrok. Do tego najnowszy smartfon i kałasznikow na dnie rybackiej łodzi. Można się pomylić, przy czym może to być ostatnia pomyłka w twoim życiu - mówi Adam Litwin, 31-letni nysanin, który od kilku lat szkoli się w poznańskiej European Security Academy.

Adam jest oficerem ochrony morskiej. Broni statków przed współczesnymi piratami. Grasujący na morzach bandyci dziś już nie noszą opaski na oku, nie błyskają złotymi zębami i nie stukają drewnianym kikutem po pokładzie. Ale chodzi im o to samo: porwać statek, sterroryzować załogę i jak najwięcej zarobić. Niektóre zapłacone przez armatorów okupy sięgają milionów dolarów.

- Dziś coraz rzadziej udaje im się skutecznie przeprowadzić porwanie, a co za tym idzie zgarnąć milionowy łup, bo 80 procent statków ma już ochronę. Ale zanim armatorzy się o nią zatroszczyli, statki pływały bez niej. Z marnym tylko zabezpieczeniem w postaci węży z wodą czy drutów kolczastych. I nierzadko takie rejsy dobrze się nie kończyły - zarówno dla armatora, który za porwanych musiał zapłacić okup, jak i dla załogi, która w najlepszym razie przesiedziała pół roku w jakiejś somalijskiej piwnicy w Magadiszu - opowiada Litwin.

Adam Litwin spędził trzy miesiące w rejonie Morza Czerwonego, Zatoki Adeńskiej, u wybrzeży Somalii. Rejonu, o którym mówi się, że jest jednym z najbardziej niebezpiecznych i narażonych na ataki piratów. Tak zwany high risk area (obszar wysokiego ryzyka).

Widział życie w Somalii z bliska, piratów, rybaków, biedę, głód i zamachy terrorystyczne w Mogadiszu. Zginęło 15, 20, a później 140 osób.

- Nie potrafisz przeczytać Koranu? Jesteś martwy. Automatycznie - dodaje.
Terroryści z desperacji

W Somalii, zwłaszcza na wybrzeżu, zdecydowana większość mężczyzn to potencjalni piraci. A ci, którzy jeszcze nimi nie są, najpewniej prędzej czy później zmienią zdanie. Bo tak jest prościej. W kraju, gdzie praktycznie nie ma żadnych bogactw, troszczącej się o obywateli władzy, każdy musi radzić sobie sam. Żeby przeżyć. Alternatywnym źródłem utrzymania się tubylców od zawsze było rybołówstwo, ale odkąd biały człowiek zaczął wyławiać Somalijczykom wszystkie ryby, stracili i to. Nie pomaga wewnętrzne rozbicie Somalii, która niegdyś była kolonią, najpierw włoską, a później francuską. Porządku nie udało się zrobić ani Amerykanom, ani ugrupowaniom somalijskim, które do dziś kłócą się o rządy. A statystyczny tubylec cierpi, bo głód zagląda mu w oczy. I zaczyna kombinować

- Czarę goryczy kilka lat temu przelało - nomen omen - tsunami w Indonezji, który przyniosło do Somalii cały śmietnik. Ludzie nie wytrzymali i z braku perspektyw, a przede wszystkim z głodu zaczęli tłuc się nawzajem, napadać dla pieniędzy i jedzenia. Później połączyli się w grupy i uderzyli na statki. Tak zrodzili się współcześni piraci. Z desperacji - opowiada Litwin.

Sami siebie rzecz jasna piratami nie nazywają. Wychodzą z przekonania, że są strażą przybrzeżną, patriotami, którzy bronią swoich wód terytorialnych. Statystycznie po wybrzeżu Somalii dziennie kręcą się ich setki, jeśli nie tysiące. Jeszcze kilka lat temu organizowali nawet pięćset napadów rocznie. Dziś, z racji ochrony morskiej, stali się mniej skuteczni i aktywni, ale w dalszym ciągu czujni.

Pływają w pirackich łodziach, czyli tak zwanych skifach, wyposażonych niejednokrotnie w kilka silników. Zwykle jest ich co najmniej czterech: jeden steruje, drugi obserwuje i pilnuje, trzeci - w przypadku udanego napadu - wspina się na statek, a czwarty, powiedzmy, trzyma drabinę.

- Są dobrze zorganizowani, więc jeśli statek nie ma ochrony bądź uśpi się jej czujność, jeśli już wtargną na pokład, sytuacja staje się dramatyczna: - Biorą zakładników, uprowadzają statek do jednego z somalijskich portów, rabują co mogą, a za załogę żądają okupu. Do czasu otrzymania żądanej kwoty zakładnicy przetrzymywani są w ciemnych piwnicach. Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie.
Adam bliższego starcia z piratami nie doświadczył, niemniej sytuacje mrożące krew w żyłach, owszem, zdarzały się. Podpływali na tyle blisko, że ochrona zaczynała wdrażać procedury.

- W naszej pracy podstawa to detekcja, czyli wykrycie, zauważenie i wszczęcie procedur. W ruch idzie radar, czujność i lornetka. Jeśli w Zatoce Adeńskiej widzisz skifa, to należy przyjąć, że zbliżająca łódź nie ma najlepszych zamiarów. Zwłaszcza jak podpływa dziwnie blisko i wprost na statek - opowiada . - Dlatego na wszelki wypadek lepiej zmienić kurs, zastosować jakiś wybieg, żeby zmylić przeciwnika. Jeśli i to nie skutkuje, a intruz podpłynie zbyt blisko, załogę należy ulokować w bezpiecznym miejscu, tak zwanej cytadeli. I zademonstrować piratom broń, ewentualnie oddać kilka strzałów. Najczęściej to wystarcza, bo oni głupi nie są. Nie chcą umierać, chcą tylko zarobić.

Morscy bandyci są jak wataha wilków: czyhają tylko na chwilę nieuwagi ofiary i atakują.

- Na pokładzie gra toczy się według ich zasad. Nie ma litości. Dokładnie tak jak w filmie „Kapitan Philips”. Z tym, że bez happy endu.

Somalijskim piratom nie zależy na uśmierceniu zakładników. Tak naprawdę oni wcale nie chcą ich uprowadzać i przetrzymywać. Robią to, bo wiedzą, że za każdą głowę dostaną sporą sumę. Nieco inaczej jest w innych rejonach Afryki. Na przykład u wybrzeży Nigerii sprawa wygląda o tyle gorzej, że po porwanych statkach słuch wszelki ginie. Po załodze również.

- Tam jak cię uprowadzą, to raczej już nie masz szans. Na powrót do rodziny, a być może nawet na przeżycie...

Na szczęście szlaki handlowe wodami Nigerii zazwyczaj nie prowadzą, w związku z czym ochrona statków skupiona jest właśnie na wybrzeżach Somalii.

- Tam puszka coli ma wartość dwóch dni pracy człowieka. Taką zdobycz pije się w kilka osób, a najsilniejszy z grupy zabiera puste opakowanie. Łatwo nie mają - dodaje Adam. - Ale to oczywiście żadne usprawiedliwienie dla terroryzowania praktycznie całego świata. Bo statki handlowe i kontenerowce przypływają tutaj z różnych stron naszego globu.
Żaden z niego wykidajło

Adam twierdzi, że się nie boi. W każdym razie nie o siebie, jeśli już, to o będących gdzieś daleko najbliższych. Albo o ludzi, za których jest odpowiedzialny:

- Żaden ze mnie wykidajło, nie jestem kompletnym ignorantem i arogantem. Ale staram się oswajać strach dzień po dniu. Tak aby przenieść próg odczuwalności coraz dalej. Bo żeby móc spokojnie pracować, inaczej się nie da.

Zwłaszcza będąc na statku w kilkuosobowej grupie ochrony morskiej. Gdzie jeden za drugiego musi ręczyć, wzajemnie ufać. Bo - jak tłumaczy - system jest tak skuteczny, jak najsłabsze jego ogniwo.

Po co mu taka adrenalina? Przyznaje, że zawsze lubił wyzwania. Stąd akademia w Poznaniu. To elitarna szkoła, gdzie na oficerów ochrony morskiej, prywatnych bodyguardów albo pracowników zabezpieczania platform naftowych uczą się ludzie z całego świata. Polaków jest niewielu.

Swoją pasją i sposobem na życie zaraził kilku innych mieszkańców Opolszczyzny, dwóch z nich też pływało na statkach jako ochrona. Adam na razie odpuścił. Prowadzi własną firmę zajmującą się zabezpieczeniami, doradztwem związanym z ochroną mienia i osób, działa też w stowarzyszenia I LOVE Nysa. Ma mnóstwo zajęć i pomysłów na życie. Może kiedyś wróci na morze...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska