Targi nto - nowe

O smutku pisze się łatwiej

Z Januszem L. Wiśniewskim, autorem "Samotności w sieci", "Zespołów napięć" i "Martyny", rozmawia Katarzyna Kownacka

- Pana pierwsza książka "Samotność w sieci" ukazała się dwa lata temu. Przez wiele miesięcy utrzymywała się wśród najlepiej sprzedających się książek. Przeczytały ją dziesiątki tysięcy osób. Jak się pisze bestseller?
- Oprócz wielu innych rzeczy nie wiem także tego. Zresztą nie mam potrzeby szukania odpowiedzi na to pytanie. "Samotność..." napisałem, powiedzmy, po godzinach. Nie dla zysku czy popularności, ale po to, by spełnić potrzebę napisania tego, co czuję. Mam przywilej pracowania w zawodzie, który zapewnia mi godziwe życie. Pracuję w dużej, amerykańskiej korporacji za dobre pieniądze. Pracuję po dwanaście godzin dziennie, ale dobrze z tego żyję. "Samotność..." zacząłem pisać żeby wyrzucić z siebie, smutek. Oczywiście - jak mała dziewczynka, która pisze pamiętnik i liczy ciągle, że kiedyś się on ukaże, tak i ja liczyłem, że może kiedyś wydam to, co spisuję. Którejś listopadowej niedzieli w 1998 roku po obiedzie postanowiłem sobie: napiszę książkę. Maszynopis wysłałem do kilkunastu polskich wydawnictw. Niektóre z nich może jeszcze go nie przeczytały i żałują, że nie podjęły się wydania - bo produkt świetnie się sprzedał. Podjęło się natomiast niewielkie wydawnictwo "Czarne", które zaprosiło do współpracy "Prószyński i S-ka". Tak "Samotność w sieci" się ukazała i niespodziewanie dla mnie zrobiła ogromne wrażenie na czytelnikach. Jest bardzo emocjonalna i to pewnie te emocje udzielają się ludziom. Niektórzy piszą, że mnie uwielbiają, inni że nienawidzą.
- Za co pana nienawidzą?
- Głównie chyba za to, że zmusiłem ich do okazania uczuć. Twardzi mężczyźni, którzy nigdy nie płaczą, czytają książkę informatyka i wzruszają się do łez. Mężczyźni nienawidzą mnie za to, że stworzyłem Jakuba - postać idealną, postać, która nie istnieje, a kobiety - bo dałem im nadzieję na taką miłość, zmusiłem do zastanawiania się nad swoim związkiem. Słyszałem, że przez "Samotność..." odwołano kilka ślubów, że rozpadło się kilka związków. Dostaję też masę pochlebnych e-maili. Opisałem w końcu piękną miłość - tragiczną, ale piękną. Taką miłość chciałby przeżyć każdy. W jednym z dziesiątków tysięcy maili, które do mnie przyszły, ktoś mi napisał, że chciałby przeżyć takie uczucie nawet gdyby wiedział, że skończy się tak jak w książce.
- Jak to się stało, że pan, umysł ścisły - chemik, fizyk, informatyk - napisał książkę tak pełną uczuć?
- Z pisaniem książki o miłości jest jak z chodzeniem po linie - z jednej strony kiepski melodramat, a z drugiej strony jeszcze gorzej - kicz. Można spaść na prawo albo lewo. Nie spadłem być może dlatego, że umieściłem akcję we współczesnym świecie.
- Wykorzystał pan do tego internet.
- Tak - związek dwojga opisanych przeze mnie ludzi powstaje, kontynuowany jest i emocjonalnie konsumowany przez internet. Bohaterowie spotykają się naprawdę tylko raz i tylko raz się dotykają. Ale to nie jest istotne w książce. Owszem - ważne dla dramaturgii dalszych wydarzeń, ale mało istotne emocjonalnie. Bodaj jako pierwszy w Polsce pokazałem, że internet jest miejscem, gdzie mogą istnieć emocje. Pokazałem też siłę słowa, rozmowy. Ludzie zakochują się rozmawiając. Nie widzą - wymieniają myśli, opinie, poglądy. Niebezpieczny wymiar internetu polega na tym, że ludzie kreują wyobrażenia o kimś, kto siedzi po drugiej stronie szklanego ekranu. I kiedy się spotkają w tak zwanym "realu", to fakt, że ona ma za małe piersi, a on zbyt duży brzuch i łysinę, nie będzie miało znaczenia.
- Nie rozbudza pan zbyt wielkich nadziei w ludziach wskazując, że przez internet możliwa jest tak piękna miłość?
- Rozbudzam. Może za to też ludzie mnie nienawidzą. Zwłaszcza jeśli ktoś wszedł w takie internetowe relacje z drugą osobą, a przy spotkaniu straszliwie się rozczarował.
- Pisał pan książkę, bo był smutny. Co się wtedy w pana życiu wydarzyło?
- W 1998 roku miałem coś, co psychologowie nazywają depresją postsukcesową. Bardzo długo starałem się o to, by w Polsce zrobić habilitację. Badania, pracę, wszystko, co się z tym wiązało, robiłem po godzinach i w weekendy. Moi koledzy szli na spotkania, kolacje, a ja wracałem do swoich algorytmów. Do domu wracałem na śniadanie. I kiedy się wreszcie udało mi się obronić pracę habilitacyjną, poczułem pustkę, brak celu. Na to nałożyły się przykre sytuacje w życiu osobistym, o których nie chcę wspominać. Musiałem coś zrobić z tym smutkiem. Książka była rodzajem pamiętnika. Pisałem ją przez dwa lata - bardziej i mniej intensywnie, w wielu samolotach, na czterech kontynentach, w różnych pokojach hotelowych. A teraz, gdybym miał napisać "Samotność..." raz jeszcze, wniósłbym w nią więcej radości i wyciągnął niektóre wątki na oddzielne historie.
- Potrafiły pan napisać równie dobrą komedię?
- Nie. W moich książkach jest smutek. Łatwiej i wygodniej pisze się o smutku. Łatwiej go objąć. Poza tym ludzie szybko się z nim utożsamiają. Ktoś mi zarzucił, że na 316 stronach zebrałem niewyobrażalną ilość tragedii. Ale wszystko, co opisałem w książce, rozgrywało się na przestrzeni trzydziestu lat.
- Jakub, główny bohater "Samotności...", doskonale zna emocjonalne potrzeby kobiet. Jego partnerka nazywa go "kobiecym". Po tym, jak na rynku ukazała się "Samotność w sieci", potem "Zespoły napięć" i "Martyna", okrzyknięto pana znawcą psychiki kobiecej. Jak wiele jest w panu z Jakuba, a ile w tej postaci pana samego?
- Tak jak on mam wiele kobiecych cech. Jestem bardzo emocjonalny, często się wzruszam, płaczę w kinie, czytam poezję, jedno zdanie potrafi mnie doprowadzić do łez, szybko się przywiązuję i często za kimś tęsknię. Tak jak Jakuba interesują mnie kobiety - co nie znaczy, że jestem kobieciarzem. Tak jak on - hołduję wiedzy. I to właśnie wyszło w mojej prozie. Jakub to ktoś, kim chciałbym być, to projekcja moich marzeń. Ten mężczyzna nie istnieje. To zlepek cech, które bardzo chciałbym mieć, a których nigdy nie będę miał. Jest ode mnie wiele lepszy. Ale w książce jestem na każdej stronie - raz jako główna postać, a raz jako obserwator. W jakiej części Jakubem, a w jakiej jego obserwatorem - nie powiem. To moja intymna sprawa. Powiem tylko, że wszystkie zdarzenia, które się jemu zdarzyły, zdarzyły się mnie. Wszystkie są prawdziwe.
- Do momentu ukazania się "Samotności..." był pan znany w środowisku informatyków i chemików. Teraz staje się pan coraz popularniejszy, rozpoznawany. Nie przeszkadza panu to?
- Popularność póki co, to zjawisko, które mnie dotyczy tylko kiedy jestem w Polsce. Nie mam z nią absolutnie do czynienia, kiedy przekraczam granicę czy wysiadam z samolotu we Frankfurcie. Tam mnie nikt nie zna. W Polsce natomiast ta popularność jest zawsze przeze mnie czy moje wydawnictwo reżyserowana.
- Często rozmawia pan z ludźmi o swoich książkach?
- Od czasu, kiedy ukazał się "Samotność..." i opublikowałem swój adres internetowy, dostałem ponad 10 tysięcy e-maili. Odpowiedziałem na 10 procent z nich. Na więcej nie pozwalają mi obowiązki. Poza tym obawiam się, że jeśli komuś odpiszę, to ten ktoś znów do mnie napisze. Nawiąże się dialog, na który ja po prostu nie mogę sobie pozwolić, bo pracuję.
Ciągle nie mogę pozbyć się dziecięcego zdumienia, kiedy rano okazuje się, że w mojej skrzynce jest 30 maili od nieznanych osób. Ciągle dziwi mnie, że ludzie chcą ze mną rozmawiać, że ktoś powołuje się na moje zdanie, że maturzyści piszą o "Samotności..." w swoich pracach, że poloniści ukuli termin "jakubizm". Bardzo też lubię takie spotkania, jak to ostatnie w opolskim liceum - z potrzeby serca, a nie dla promocji. Rozmawiam wtedy nie tylko o moich książkach. Opowiadam choćby o chemii emocji.
- Czy ludzie nie zadają panu zbyt intymnych pytań?
- O tak, pytają o wszystko. W sieci każdy czuje się anonimowy. Internet nikogo nie krępuje. Ludzie chcą znać moje preferencje seksualne, chcą wiedzieć, czy seks opisany w mojej książce jest tym, który mnie interesuje. Ale też piszą o swoich najintymniejszych sprawach - opisują swoje miłości, związki, traktują mnie jak psychoterapeutę.
- W swoich książkach przemyca pan sporo wiedzy. Odzywa się w panu belfer?
- Na pewno - ciągle pracuję w tym zawodzie. Mam zajęcia ze studentami w Pomorskiej Akademii Pedagogicznej w Słupsku. Poza tym - świat nauki to mój świat. Jestem naukowcem i lubię pisać wiarygodnie. Z reportażową dokładnością opisuję miejsca, w których dzieje się akcja książki. Na podstawie tych opisów ludzie rezerwują sobie hotele. Założyłem nawet adres internetowy głównego bohatera, na który piszą ludzie. Czytelnicy w ogóle mnie sprawdzają. Byli tacy, którzy szukali informacji, czy rzeczywiście było tak, jak napisałem w "Samotności..." - że po śmierci Einsteina ktoś wykradł jego mózg.
- Na spotkaniu z uczniami III LO w Opolu przekonywał pan, że "jest bardzo sexy być mądrym". Czy to znaczy, że w panu - bardzo wykształconym mężczyźnie - kocha się co druga kobieta?
- Odwrotnie - kobiety, które opowiadają mi interesujące rzeczy, są dla mnie sexy. Posiadanie wiedzy jest strasznie podniecające. Może wywołać nawet podniecenie płciowe. Kobiety również podnieca intelekt mężczyzn. Mądrość gwarantuje zrozumienie, zapewnia dyskusję. Z mądrymi ludźmi dużo więcej można przeżyć.
- Czy miał pan dużo propozycji matrymonialnych od kobiet, które przeczytały Pańskie książki?
- Dużo kobiet do mnie pisze. 80 procent wszystkich e-maili, jakie dostaję, to listy od kobiet. Ale to nie powinno dziwić - 70 procent czytających książki w Polsce to kobiety. Propozycji matrymonialnych nie mam. Mam propozycje spotkania się, spędzenia czasu. Panie chciałby by ze mną porozmawiać, zweryfikować mnie - na przykład czy jestem taki jak Jakub, czy nie.
- Daje się pan zaprosić?
- Czasem tak. Przeważnie są to spotkania w ramach spotkań promujących moją książkę. Nie zdecydowałem się nigdy na randkę.
- Na swojej stronie internetowej umieścił pan zdanie: "Panie, pomóż mi być takim człowiekiem, za jakiego bierze mnie mój pies..."
- Chciałbym spełnić oczekiwania tych, którzy mają o mnie dobre zdanie. Psy mają ogromnie duże mniemanie o swoich panach - nawet tych, którzy są alkoholikami czy biją nieustannie swoje żony. Dla psów są bohaterami. Chciałbym spełnić oczekiwania tych, którzy tak bezwarunkowo we mnie wierzą.
- Co Janusz Leon Wiśniewski - pisarz - ma w planach?
- Wkrótce "Samotność w sieci" ma się pojawić w Rosji, za kilka dni w Chorwacji. Chciałbym też, żeby ukazała się w mojej drugiej ojczyźnie, w Niemczech. Jestem tam kilkanaście lat. Tam są moje córki, przyjaciele. Dla nich powinna się ukazać. Co miesiąc od stycznia w piśmie "Pani" będą się też ukazywały moje felietony pod quasi-naukowym tytułem "Intymna teoria względności", w których będę próbował przeszmuglować wiedzę. Z redaktor naczelną "Pani" Małgorzatą Domagalik piszemy też książkę zatytułowaną "188 dni i nocy" - codziennie wysyłamy sobie jednego maila. Potem po 188 dniach zbierzemy je wszystkie i opublikujemy. Poza tym pracuję nad książką "Hotel" - opowieści o grupie ludzi, którzy na jeden wieczór i jedną noc spotykają się w hotelu, a następnego ranka wyjeżdżają stamtąd zupełnie odmienieni.
- Nie będzie kontynuacji "Samotności..."?
- Nie, nie będzie. Kompromisem było już to, że dopisałem post-epilog. Wprawdzie istniał on, zanim "Samotność" się ukazała, ale kiedy wysyłałem maszynopis, stwierdziłem, że dramatyczne zakończenie jest lepsze. Będzie za to z pewnością film na podstawie książki. Prawa do scenariusza odkupił ode mnie Witold Adamek. Nie wiem, kto zagra główne role. Film ma się pojawić na ekranach w przyszłym roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska